czyli kartki z notesu znalezione w koszu
13 czerwca 1980, piątek
Przypadkiem odwiedzam K., który składa mi propozycję wyjazdu na saksy. Jest wolne miejsce w samochodzie. Zasady są takie – albo się jedzie na zaproszenie, albo turystycznie. Ale jak turystycznie, to trzeba mieć ze sobą minimum sto pięćdziesiąt zielonych na miesiąc lub równowartość w markach. A ja nie mam. Jest jednak rada. Można pożyczyć. Tak robię. Trzeba je wpłacić na konto w banku, wziąć pokwitowanie i złożyć razem z wnioskiem o wydanie paszportu. Plan jest na dwa miesiące, a więc muszę mieć dwa razy tyle. Następna sprawa to paszport. Idę na milicję, bo tam jest biuro paszportowe. Nie wiem, czy to sprawa dnia – trzynasty i piątek, bo przebieg wizyty jest dość dramatyczny. Wchodzę i mówię, że ja po kwestionariusz paszportowy, a facet, chyba kierownik referatu, od razu podrywa się zza biurka i ryczy do mnie – Co, do Różańskiego jedziesz?! – Zgłupiałem, bo nie wiem, o co chodzi. Mówię, że nie znam żadnego Różańskiego. Na to podchodzi do niego pracownica i go ucisza: – Kazik, uspokój się, uspokój się. – A facet jeszcze do mnie: – No, nie ty pierwszy i nie ostatni! – i na szczęście siada i milknie. Kobitka z nietęgą miną podaje mi druk. Biorę go i czym prędzej za drzwi. Nadal w ogóle nie kumam, o co chodzi. W pracy koledzy uświadamiają mnie, że Różański to facet pochodzący z okolic Bździochowej Doliny, który wyjechał do Niemiec na stałe, i teraz przysyła ludziom zaproszenia i załatwia pracę. Za to oni mu odpalają dolę. Z tego żyje. Wysyła tych zaproszeń na kopy, a funkcjonariuszy to rozjusza, bo oni nie mogą wyjechać. No, to teraz już wiem.
16 czerwca 1980, poniedziałek
Teraz muszę załatwić kasę. Ale z tym nie ma większego problemu. Dużo ludzi jeździ na Zachód, to mają kasę. Ja jeszcze nie. Załatwiam pożyczkę dolców od znajomego, na słowo, bez żadnych kwitów i zobowiązań, ale sto kilometrów od Bździochów. Kombinuję, żeby te wyjazdy na załatwianie spraw nie pochłonęły mi urlopu, bo przecież potrzebuję jak najwięcej wolnego na wyjazd. W końcu chodzi o saksy i związany z tym zarobek. Akurat zakład organizuje wyjazd pracowniczy na Targi Poznańskie. Wpadam na pomysł. Zapisuję się na wyjazd na targi. Szef nie jedzie, to mi pasuje. Kombinuję, że się urwę z wycieczki i załatwię swoje. Wygląda na to, że plan nienajgorszy. Tuż przed wyjazdem okazuje się, że szef jednak jedzie. Mój nienajgorszy plan bierze w łeb. Na gwałt kombinuję, jak z tego wybrnąć. Wpadam na pomysł i informuję szefa, że wypadło mi coś ważnego osobistego i rezygnuję z wyjazdu. Tak więc autobus z szefem w jedną stronę, a ja w drugą. Udaje się. Trzysta dolców załatwione. Zakładam w banku konto i wpłacam kasę. Nikt się nie pyta, skąd ją mam. Składam też wniosek o urlop. Przysługuje mi miesiąc. Dobieram jeszcze miesiąc bezpłatnego. Taki jest plan. Już wcześniej rozmawiałem z szefem. Zgadza się. Mam jego podpis na wniosku. No i na dwa miesiące „turystyki” mam kasę. Teraz już tylko pozostaje załatwienie paszportu i wiz.
17 czerwca 1980, wtorek
Idę na milicję składać wypełnione papiery. Plus dwa zdjęcia z lewym uchem. Plus kwit z banku o stanie konta walutowego. Plus zgodę zakładu pracy na urlop. Plus znaczki opłaty paszportowej. Dla pewności składam jeszcze wniosek o przyspieszenie wydania paszportu – ciotka w Niemczech choruje, nie wiadomo, jak długo jeszcze pociągnie, i takie tam bajery. Dla uwiarygodnienia mam bajeczkę – dlatego jadę turystycznie, bo ciotka nie była w stanie napisać zaproszenia. Wchodzę z duszą na ramieniu, ale na szczęście tego gościa-wścieklicy nie ma w pokoju. Kobitka grzecznie przyjmuje wszystko i daje pokwitowanie. Odbiór paszportu za miesiąc. Teraz pozostaje już tylko czekać. Czasu jest mało, bo wyjazd też za miesiąc. Za miesiąc paszport, za miesiąc wyjazd, może się zgra.
13 lipca 1980, niedziela
Termin wyjazdu zbliża się nieubłaganie. K. radzi, aby odebrać paszport w województwie. Będzie szybciej.
14 lipca 1980, poniedziałek
Pod byle pretekstem biorę delegację i jadę do województwa, do główniejszego biura paszportów. Bardzo grzeczny pan wydaje mi paszport, przy okazji informuje, że pismo o przyspieszenie było nieważne, bo czegoś tam brakowało. Ale załatwili w zadeklarowanym czasie. Ważne, że mam paszport. Kamień z serca.
16 lipca 1980, środa
K. przywozi trzy pozostałe paszporty. Jutro jadę z nimi do Warszawy, do ambasady niemieckiej po wizy. Muszę się uwinąć, bo w sobotę wyjazd. Najlepiej być przed ambasadą w przeddzień, bo trzeba stanąć w długiej kolejce, żeby mieć pewność otrzymania wiz. Dziennie załatwiają dwa tysiące chętnych. Ambasadę otwierają o ósmej. Nie wiadomo, ile będzie ludzi. Urwę się dwie godziny z pracy, bo autobus odjeżdża o pierwszej, a pracuję do trzeciej. O piątej będę w Warszawie.
17 lipca 1980, czwartek
Czuję się podziębiony. Na wszelki wypadek biorę końską dawkę Syntarpenu. Koło południa dla pewności powtarzam dawkę i od razu czuję, jak mi puchną wargi i gardło. Pędem do przychodni przyzakładowej. Pielęgniarka daje mi zastrzyk Chlorochinaldinu i wzywa pogotowie. Jest wpół do pierwszej, a ja zamiast na przystanku autobusowym znajduję się w szpitalu. W izbie przyjęć pracuje sąsiadka i ona mnie wciąga na stan. Po chwili jestem w szpitalnej piżamie i leżę w łóżku. Pielęgniarka przynosi jakieś tabletki. Łykam i zasypiam. Gdy się budzę, czuję się całkowicie w porządku. Żadnej opuchlizny czy innych objawów. Autobus oczywiście już dawno odjechał. Pielęgniarka wręcza mi buteleczkę i mówi, że to na mocz na następny dzień rano. – To ja mam zostać tutaj do jutra? – pytam. – To się okaże, na jak długo – odpowiada i odchodzi. Siedzę na łóżku i nerwowo majtam nogami. Starszy pan z sąsiedniego łóżka pyta, czemu się denerwuję. Gdy mu mówię, radzi, żebym się wypisał na własne życzenie. Nawet nie wiedziałem, że tak można. Zgłaszam moją chęć pielęgniarce. – Na to musi wyrazić zgodę lekarz – odpowiada. Idę do lekarza. Okazuje się, że już poszedł do domu, ale mogę do niego zadzwonić. Dzwonię. Jeszcze nie dotarł. W końcu go łapię. Po pertraktacjach się zgadza. Ogłaszam to pielęgniarce, ale ona mi nie wierzy. Sama dzwoni do lekarza. Gdy lekarz potwierdza, wydaje mi ubrania. Wychodzę. Robi się późno. Autobus pewnie już dojechał do Warszawy
W domu zastaję sąsiadkę. Tę, która mnie przyjmowała do szpitala. Roztacza przed żoną dramatyczną wizję mojego tragicznego stanu zdrowia. Gdy wchodzę, zawstydzona znika. Zazdrośni życzliwi z pracy już wcześniej zdążyli poinformować żonę o miom rzekomym zawale serca i oczywiście niemożliwości wyjazdu. Ale ja żyję i mam się nieźle. Zjadam co nieco, pakuję parę kanapek w torbę, biorę paszporty i ruszam w drogę. O tej porze nie ma już żadnego autobusu ani pociągu. Został tylko auto-stop. Idę na trasę. Jest ciemno, ale mam szczęście. Zabiera mnie ciężarówka i koło trzeciej wysadza mnie niedaleko ambasady.
18 lipca 1980, piątek
Środek nocy, ale kolejka wzdłuż płotu już się formuje. Jestem trzysta czternasty, więc nie jest źle. Pozostaje tylko odczekanie swego. O dziesiątej wychodzę z ambasady z wizami w paszportach. Wracam do domu. Jest piątek wieczór. Jutro wyjazd. Myślę, jak będzie wyglądało szukanie pracy, bo jedziemy w ciemno. Tylko K. już wcześniej był na saksach. Reszta jedzie pierwszy raz.
19 lipca 1980, sobota
Jestem spakowany. Wyjazd będzie planowo. Notes zostawiam w domu.
15 września 1980, niedziela
Wracamy. Cali, zdrowi, zarobieni. O tym, co się działo w sierpniu w Gdańsku i innych miastach dowiedziałem się z telewizji niemieckiej. Tam stoczniowcy nie byli wichrzycielami czy chuliganami. I myśl – a może trzeba było zostać w Niemczech na stałe? Wielu tak zrobiło. Ale ciągnęło do domu. Teraz za późno na takie dywagacje. Za zarobione w Reichu pieniądze kupuję pierwsze auto. Co by nie mówić, jest to wygoda.
22 września 1980, poniedziałek
Odnoszę paszport na milicję. Znów trafiam na tego pieniacza. Przyjmuje dokument, ale nie obchodzi się bez uwagi. – Dlaczego odbierał pan paszport w województwie?! Należy odbierać tam, gdzie się składało wniosek – poucza. Nic nie mówię, więc on też milknie. Wychodzę z ulgą.
24 września 1980, środa
Niespodziewany telefon w pracy od człowieka z milicji w sprawie paszportu. Zwróciłem w terminie, więc dlaczego dzwoni. Idę. Facet, ale nie ten choleryk, sadza mnie przy stoliku i wypytuje o różne sprawy. Moja narracja jest taka: ciotce dzięki Bogu się poprawiło, to sobie pojeździłem i pozwiedzałem Niemcy. Jeździłem sam, z nikim nie rozmawiałem, z nikim obcym się nie spotykałem, nikt o nic mnie nie wypytywał. Po prostu idealny obywatel turysta. No i oczywiście nie pracowałem na czarno. Przywiezioną kasę dała mi dobrotliwa ciotka. Na szczęście facet nie jest zbyt dociekliwy. Może nie chce. Może mnie przycisnąć, ale nie przyciska. SB-ek czuje, że kłamię, ja czuję, że on czuje, że kłamię, on wie, że ja czuję, że on czuje, że ja kłamię. Ale nic. Coś sobie zapisuje i się żegnamy. Chce mi się śmiać z tej rozmowy.
Wrocek, 26.03.2023 r.