niedziela, 13 października 2024

393. Dziwne zdarzenie w podbździochowskim lesie

 

         To zdarzyło się kiedyś na nieuczęszczanym dukcie w podbździochowskim lesie. Niby dukt był nieuczęszczany, a jednak pojawiła się na nim jadąca na rowerze mieszkanka sąsiedniej wsi, Turoniowych Dołów. I gdy tak sobie jechała, nagle zobaczyła na swej drodze szarżującego w jej stronę niedźwiedzia. Przerażona zeskoczyła z roweru i zaczęła uciekać. Po chwili obejrzała się, aby sprawdzić, czy wystarczająco oddaliła się od niebezpieczeństwa. Lecz to co zobaczyła, wprawiło ją w niebotyczne zdumienie. Ba, można nawet powiedzieć, że zbaraniała na ten widok. Otóż niedźwiedź zaniechał gonitwy, wsiadł na porzucony rower i najzwyczajniej odjechał. Można by pomyśleć, że kobieta postradała zmysły, a to co widziała, było wykwitem jej wyobraźni. Ale nie, bo na drodze pojawił się również myśliwy, który przyglądał się temu dziwnemu cykliście z rozdziawioną gębą i bełkotał coś po niemiecku. Posądzanie więc obojga o przywidzenia byłoby nietaktem.

         Kilka dni wcześniej w Bździochowskim Kole Łowieckim „Strzał na komorę” odbyła się narada. Łamano sobie głowę nad tym, jak poprawić finanse koła, bo dawno już minęły czasy prosperity. Gdy zabrakło pomysłów i wszyscy zebrani opuścili nosy na kwintę, odezwał się honorowy (z racji wieku i stażu) członek koła, Starszy Łowczy Rogaś Turzyca. Oświadczył, że ma świetny pomysł, po prostu strzał w dziesiątkę, i dlatego warto zaprosić na polowanie zagranicznego myśliwego. Będzie naprawdę atrakcyjnie. I wpadnie do kasy trochę dewiz. Ponieważ pomysł miał być genialny, nie wypominano łowczemu wcześniejszych niefartów obniżających pozycję koła w rankingu ogólnokrajowym. Zaufano mu i w ciemno zaproszono myśliwego z zaprzyjaźnieonego koła łowieckiego w Dreźnie.

         Starszy Łowczy Turzyca wpadł na ten, jak uważał, genialny pomysł, gdyż przypomniał sobie, jak to emerytowany dyrektor cyrku „Wygib Animals”, Alifons Polatajło, skarżył się przy piwie, że nie wie, co zrobić ze starym cyrkowym niedźwiedziem, który już swoje na arenie wysłużył, i chyba będzie musiał go uśpić. Starszy Łowczy zadzwonił więc do dyrektora i namówił go, żeby podarował niedźwiedzia ich kołu łowieckiemu. Na tym właśnie zasadzał się geniusz jego pomysłu. Po co usypiać, skoro można odstrzelić. Na jedno wyjdzie, a przy okazji trochę zarobią. W umówionym dniu niedźwiedź został wypuszczony do lasu, a dewizowy myśliwy ruszył jego tropem.

         Wszystko potoczyłoby się zgodnie z planem, gdyby nie ów przypadek z kobietą na rowerze. Niedźwiedź nie zapomniał jeszcze cyrkowych sztuczek i widząc rower, wsiadł na niego i pojechał. Myśliwy zaś tak się zapatrzył w cudaczne zwierzę, że zapomniał, po co przyjechał.

         Historia ta ma szczęśliwe i nieszczęśliwe zakończenie. Szczęśliwe, bo niedźwiedź uszedł, a raczej odjechał z życiem, nieszczęśliwe, bo niedźwiedź cudownie ocaliwszy życie, odnalazł drogę powrotną do cyrku, wprawiając emerytowanego dyrektora Alifonsa Polatajłę w chroniczny rozstrój nerwowy.

 

cdn…


sobota, 20 lipca 2024

392. Ślub na Bareję

 

Nazwisko znanej i wziętej prawniczki, bodaj najlepszej cywilistki w Bździochach, Bździochowej Dolinie, a nawet dalej czy też szerzej, Ceduły Kurczenóźki, wcześniej brzmiało Raptularz. Znaczy to mniej więcej tyle, że obecne nazwisko Kurczenóźka miała po mężu. Lecz myliłby się ten, kto by pomyślał, że Raptularz to jej nazwisko panieńskie. O, nie, nie. Było ono po wcześniejszym mężu, z którym się rozstała bez żalu. Chyba bardziej z jego strony, gdyż Ceduła była patentowaną jędzą – pyskatą i złośliwą. Klientelę miała podobnego pokroju, bo obsługiwała prawnie wszelkiej maści szumowiny: oszustów matrymonialnych, oszustów biznesowych i oszustów standardowych, czyli pełnowymiarowych. Nie wspominając o złodziejach, gwałcicielach, bandytach, mordercach i politykach.

Inną sprawą jest, i do tego spróbujemy dojść w stosownym czasie, czy Fścibiusz Raptularz był jedynym wcześniejszym mężem Ceduły, bo tych mężów mogło być więcej. Takie przynajmniej słuchy chodzą po Bździochach. Chwilowo jednak zajmijmy się tylko Fścibiuszem.

Fścibiusz pracował w sądzie polubownym w charakterze specjalisty do spraw ugód, czyli, mówiąc w skrócie, arbitra. Pracownica biurowa Ceduły wdała się w spór ze swoją pracodawczynią. Nie wnikając w szczegóły, Facjata Dobiegała, owa pracownica, twierdziła, że jest zanadto wykorzystywana przez Cedułę. Ta zaś wręcz przeciwnie, twierdziła, że Facjata jest z gruntu leniwa i nie przykłada się do swoich obowiązków. Nie tylko solidnie, ale w ogóle. Na takie dictum urażona Facjata podała chlebodawczynię do sądu. Ponieważ sprawa była zbyt błaha, sąd przekazał sprawę do sądu polubownego i tam obie panie zostały wezwane na sprawę pojednawczą.

Fścibiusz rzetelnie rozpatrzył argumenty obu stron, a następnie zgrabnie doprowadził do porozumienia. A trzeba przyznać, że był bardzo pomysłowy w tym, co robił, pracował z polotem, a nawet z pewną dozą wariacji. Niekiedy, rzec by można, posuwał się do szaleństwa. Krótko mówiąc, potrafił użyć wszelkich środków, by sprawę doprowadzić do szczęśliwego końca. Tak było i teraz. Gdy już ugoda została zawarta, a dokumenty podpisane, Fścibiusz poprosił panie o chwilę cierpliwości, bowiem ma dla nich niespodziankę. I wyszedł.

Po chwili w znajdujących się na sali głośnikach zatrzeszczało i popłynęła melodia krakowiaczka. W otwartych drzwiach ukazał się Fścibiusz w krakowskiej czapce z pawimi piórami i tanecznym krokiem w rytm muzyki ruszył w stronę pań. W rękach trzymał poduszkę, na której spoczywały egzemplarze ugody, po jednym dla każdej ze stron.

 Cedule sytuacja od razu skojarzyła się ze sceną z filmu „Miś” Stanisława Barei, gdzie w taki sposób wręczano głównym bohaterom paszporty. Wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Facjata najwyraźniej takich skojarzeń nie miała, bo patrzyła na, jakby nie było, urzędnika poważnej instytucji jak na wariata. Kiedy więc uchachana Ceduła powiedziała Fścibiuszowi, że ona kiedyś była Murzynem i grała w koszykówkę, Facjata już na dwojga spojrzała podejrzliwie. Złapała swój egzemplarz umowy i bąkając pod nosem, że to jakiś dom wariatów, błyskawicznie się ulotniła.

W samą porę, bo Fścibiusz już nie mógł się powstrzymać i po chwili też pękał ze śmiechu. W takim momencie rzeczywiście można by było posądzić oboje o wariację. Długo chichrali, a gdy już się wychichrali, wzięli ślub.

 

cdn…

środa, 13 marca 2024

391. Drugi zębowy przypadek Cozasia

 

Opisana onegdaj przygoda Kudymierza Cozasia podczas wyrywania zęba nie była jego jedynym zębowym przypadkiem. Jeśli wysilić pamięć, można sobie przypomnieć, że gdy Kudymierz chciał sobie wyrwać bolącego zęba domowym sposobem za pomocą odpowiednio wymierzonego kawałka catgutu uwiązanego do belki u powały, kiedy z zapętlanym wokół zęba drugim końcem catgutu zeskoczył z zydelka, belka stropowa pękła i spadła na biednego cierpiącego, turbując go dotkliwie. Jeśli sięgniemy jeszcze głębiej w pamięć, przypomnimy sobie, że Cozaś jednak tego zęba stracił, choć nie w sposób, w jaki zamierzał. Sanitariusz z karetki pogotowia niechcący szarpnął catgutem, zamykając drzwi do karetki i ząb zadyndał na sznurku, a potem wlókł się za samochodem aż do szpitala. Tym sposobem Kudymierz Cozaś tracąc zęba, nabył rysę na honorze, albowiem jego rodzina od pokoleń leczyła się sama i korzystanie z pomocy medyków uznawała za dyshonor. Tyle o wcześniejszej przygodzie.

Druga przygoda przytrafiła mu się krótko przed ślubem, a więc w okresie narzeczeńskim. Wybranką serca Kudymierza była nauczycielka śpiewu, Saturnina Zapiewajko. We wsi nazywano ją Saturatorką; czy jeszcze coś innego poza skojarzeniem z imieniem miano na myśli, nie wiadomo. Tak ją nazywano. Dodać należy, że oboje z narzeczonym byli tradycyjnego chowu, czyli że o przedślubnym zbliżeniu fizycznym nawet nie myśleli. W kontekście wspomnianej przygody zębowej jest to uwaga dość istotna.

Czy Kudymierz Cozaś pozazdrościł sławy Gutkowi Szprysze, który pojechał rowerem do Hameryki (i wrócił), trudno oceniać, w każdym razie zakupił sobie rower wyczynowy i trenował zawzięcie. Z czasem nawet ekstremalnie. Pewnego dnia wtarabanił się z wielkim trudem na dość stromą górę leżącą nieopodal Bździochów, a potem z ogromnym impetem popędził w dół szutrowa drogą, uzyskując niesamowitą prędkość. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie… Ano właśnie. Na samym dole góry droga skręcała lekkim łukiem. Sprawny kolarz takie łuki pokonuje na luzie i na pełnym gazie. Tak też uczynił, a raczej uczyniłby Kudymierz, jako że był już doświadczonym cyklistą. Gdyby nie pewna rzecz, której nie przewidział, bo przewidzieć nie mógł. Przyszły teść, Wszemił Zapiewajko, tak jak córka nauczyciel śpiewu, przyjechał, aby popatrzeć na ekstremalny wyczyn przyszłego zięcia. Zaparkował samochód na szutrowej drodze, tej samej, po której zjeżdżał Kudymierz. Tuż za jej łukiem. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Co się stało, możemy się domyślić po tym wstępie. Ale nie do końca. Kiedy Kudymierz z ogromną prędkością wszedł w łuk i zobaczył zajmujące pół szerokości drogi auto, na próbę ominięcia przeszkody było już za późno. Pozostało tylko gwałtowne hamowanie. Prawdopodobnie by mu się to udało, tyle że wskutek zaskoczenia pomylił hamulce i z całych sił nacisnął hamulec przedni. Rower stanął dęba, Kudymierz przeleciał nad kierownicą i zarył twarzą, rękami, nogami, właściwie całym sobą w szutrze, tuż przed tyłem samochodu teścia. Dla ścisłości – przyszłego teścia. Kiedy postawiono go do pionu, okazało się, że gdzieś w szutrze zostały jego dwie górne jedynki. Skonfundowanemu przyszłemu teściowi, który jeszcze nie kojarzył skutku z przyczyną, pozostało tylko wezwać karetkę. Kudyś trafił do szpitala, gdzie się okazało, że ma jeszcze złamane obie ręce. Założono mu szyny usztywniające w taki sposób, że obie ręce miał na nich wsparte, a końcowy efekt tej kombinacji chirurgicznej przypominał nieco szybowiec. Od tej pory Kudymierz był zdany wyłącznie na łaskę opiekunów. A właściwie opiekunki, bo to jej, czyli Saturninie przypadła w udziale rola opieki nad tą ofiarą kolarstwa ekstremalnie wyczynowego.

I tutaj wkrada nam się niepewność związana z uwagą o tradycyjnym wychowaniu. Saturnina bardzo sumiennie zabrała się za wykonywanie nowych obowiązków. Lecz o ile z karmieniem nie było problemu, mimo braku jedynek u delikwenta, o tyle z pomocą przy toalecie już problem był. Można się domyślić, dlaczego. Jednak Saturnina wywiązywała się ze swoich obowiązków wzorowo, a kiedy już Kudymierz jako tako doszedł do siebie i można było odłączyć go od szyn, ogłoszono ślub. Tak się skończyła ta historia. Nie wiem, czy to istotne, ale dopowiem, że gdy Saturnina i Kudymierz się pobierali, panna młoda była już w dość zaawansowanej ciąży.

cdn…