sobota, 21 czerwca 2014

12. Dyplomancja Francja


 

 

Bździochy, cała Bździochowa Dolina oraz bliższa i dalsza okolica zostały zelektryzowane wiadomością o podsłuchach dokonanych w restauracji Pod Upadłym Aniołem. Rzecz była o tyle bulwersująca, że bohaterami nagrań byli znamienici bździochowscy dygnitarze i dyplomaci. Już od pierwszego dnia, kiedy owe nagrania ujrzały światło dzienne (choć powstały głęboką nocą), spotkały się z ogromnym zainteresowaniem wszystkich mieszkańców, od najważniejszych we wsi osób należących do lokalnych władz, które jasno zdały sobie sprawę z tego, że chodzi o ich przyszłość, do – co tu kryć – nawet przedszkolaków, bo konsekwencje wynikające z tego faktu miały dotyczyć także i najmłodszych bździochowian. Oraz, o dziwo, psów. O ich przyszłość też chodziło, choć one same nie do końca były tego świadome. Wszędzie wrzało i iskrzyło. Praktycznie nie było ważniejszego tematu w jakiejkolwiek przez kogokolwiek prowadzonej rozmowie. Od dnia, w którym zostały ujawnione, wszystko obracało się wokół opublikowanego nagrania. Co gorsze, ruszyła lawinowa fala podsłuchów. Podsłuchiwał każdy każdego i w każdych okolicznościach. Ludzie podsłuchiwali nawet siebie samych. Sytuacja wyraźnie wymykała się spod kontroli, szczególnie, że pojawiły się nagrania rozmów, które się jeszcze nie odbyły. Oczywiste się stało, że dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona, spokoju nie będzie. Tymczasem New Bździoch Times, który materiał opublikował, zapowiedział, że będzie ciąg dalszy, co znacząco podbiło bębenek nastrojów wśród mieszkańców. A zwłaszcza wśród bohaterów nagrań. Pozostałe gazety, z Super Bździochpressem na czele, też nie zamierzały milczeć. Należało coś z tym zrobić i „połknąć tę żabę, którą się nawarzyło”, jak określił to zatrudniony w New Bździocherze humorysta Trycjan Paszkwilko.

         Odpowiednie służby wszczęły śledztwo, aby wyjaśnić, o co chodziło nagranym rozmówcom, a nade wszystko, aby dojść do tego, kto się dopuścił, ba, kto się odważył nagrywać najważniejsze w Bździochach osobistości. A nade wszystko chodziło o to, aby dotrzeć do źródła. I, być może, je wysuszyć. Tzw. organa dochodzeniowo-śledcze w poczuciu dobrze pełnionego obowiązku poszły na całość i po brawurowych akcjach prowokacji, przeszukań i przesłuchań, narażając się na rany cięte, rżnięte i szarpane, a także na siniaki oraz inwektywy, idąc po przysłowiowej nitce do kłębka, odkryły prawdę.

         Prawda była tak szokująca, że aż trudno było w nią uwierzyć. Sprawcą nagrań okazała się obywatelka Bździochów, niejaka V.W. (dla dobra śledztwa nie ujawniono jej prawdziwych personaliów) – dwuletnia dziewczynka, która wraz z całą rodziną była w restauracji Pod Upadłym Aniołem na  uroczystości okolicznościowej. Znudzona V.W. baraszkowała pod stołem i tam znalazła coś, co wydało jej się ładną zabaweczką. Ale ponieważ przyciskanie guziczków nic nie dało, V.W. wsunęła to coś w szparę przy nodze stołu i zapomniała o tym. Tą zabaweczką okazał się odtwarzacz MP-3 z funkcją nagrywania. Przypadkowe wciśnięcia guziczków włączyły urządzenie na nagrywanie. Tym sposobem zarejestrowane zostały dygnitarskie rozmowy, które miały miejsce w tym właśnie miejscu kilka godzin później. Jeden z uczestników kolacji był z psem imieniem A. (imienia psa nie ujawniono ze względów jw.), który wywęszył coś pod stołem. Był to wspomniany odtwarzacz MP-3. A. bawił się nim (stąd niektóre fragmenty rozmów były później nie dość wyraźnie słyszalne), a potem niósł go w pysku i upuścił niezauważenie – całkiem przypadkiem – pod redakcją New Bździoch Timesa, kędy wiodła droga powrotna do domu jego właściciela.

W tej sytuacji nie mogło się obyć bez zabrania głosu przez sołtysa Miętosia. I Miętoś głos zabrał. Z początku próbowano odsądzić go od czci i wiary za to, że stanął w obronie członków, jak by nie było, władz – bohaterów nagrań. Z czasem jednak dojrzano dalekowzroczność przemyśleń popularnego sołtysa i całe Bździochy stanęły za nim murem. Negatywni bohaterowie, jak o nich z początku myślano, zostali bohaterami pozytywnymi, a ich powiedzenia weszły do kanonów poprawnej i kulturalnej konwersacji. Cytowano ich na każdym kroku, a nawet padła propozycja, aby co celniejsze ustępy wypowiedzi bezzwłocznie zamieścić w podręcznikach szkolnych. I byłoby się tak stało, gdyby nie stanął na przeszkodzie zawiły cykl wydawniczy podręczników.

W tym miejscu warto przytoczyć fragmenty rozmów, które na długi czas zaprzątnęły głowy mieszkańcom i wytrąciły ich z utartego rytmu codziennych obowiązków. Proponuję, aby dzieci i młodzież, które akurat to czytają, skończyły lekturę w tym miejscu i poczekały, aż odpowiednie cytaty znajdą się w podręcznikach. A oto już wybrane fragmenty fragmentów nagranych rozmów:

– O upadła jego mamusia!

– Co ten narząd męski sobie wyobraża?!

Coitus go poniżej krzyża.

– Niech wycoitus z Bździochów.

 – Wacek ci w hymen. 

Trzeba przyznać, że pełen Wersal, dyplomancja Francja, Paris saute, ale może tyle wystarczy. A źródłem, czyli donosicielem i winowajcą zarazem okazał się pies.

 

cdn…

 

 

sobota, 14 czerwca 2014

11. Jak to z Jązorkowym obuwkiem było





Jązorek Kurczenóźko, wzięty bździochowski adwokat – karnista, który wygrywał sądowe sprawy jedna za drugą jak po sznurku, zasadniczo miał szczęście. Miał szczęście nie tylko w pracy, ale też w miłości, w kartach i we wszystkim innym. Z jednym, jedynym wyjątkiem. Z wyjątkiem obuwia. Czyli obuwka, jak je pieszczotliwie nazywał, żeby odczarować brak szczęścia do niego, chociaż do przesądnych nie należał. Trudno mu się dziwić, bo każde nowe buty, jakie sobie sprawiał, prędzej czy później okazywały się wybrakowane. A to podeszwy pękały „od ucha do ucha”, a to całkowicie się odklejały, a to rozpruwał się szew i tak dalej. Szybko się okazało, że prócz braku szczęścia do butów, Jązorkowi Kurczenóźce brakowało też szczęścia do reklamacji. Chociaż składał je za każdym razem, notorycznie ich nie uznawano. Konkluzja producenta zawsze była jednakowa: „Niewłaściwy sposób użytkowania”. I choć Jązorek był prawnikiem, a nawet – rzec by można – rasowym prawnikiem i każde jego pismo reklamacyjne było zredagowane czystym językiem prawniczym, było logiczne i merytorycznie bez zarzutu, było wręcz perełką pod wszelkimi względami, efekt był zawsze taki sam. Czyli żaden. Jązorek z rozrzewnieniem wspominał stare, dobre czasy (jeszcze nie schyłkowy Gierek), gdy raz w roku wsiadał do pociągu jadącego do Budapesztu i tam zawsze w tym samym sklepie przy Rakoczego, w pobliżu dworca Keleti, kupował nowe buty, a stare – jeszcze całkiem dobre – wrzucał do kosza na śmieci i na cały rok miał spokój. Obecne problemy, zwłaszcza te z reklamacjami tak mu dały w kość, że bliski był decyzji chodzenia boso. Albo przynajmniej noszenia butów w kieszeniach i tylko w najniezbędniejszych momentach wzuwania ich na nogi. W krytycznym momencie totalnej desperacji, kiedy był już u kresu sił, chciał nawet zacząć chodzić na rękach.
Właśnie studiował kolejną odpowiedź na reklamację butów dobrej marki, z których jeden się trwale odbarwił po pierwszym spacerze w deszczu. Nie pomogły jego argumenty użyte w reklamacji, że deszcz w naszej szerokości geograficznej nie jest czymś nadzwyczajnym, że w instrukcji nie ma zakazu chodzenia po deszczu, że wreszcie skoro jeden but zrobili dobrze, to znaczy, że potrafią robić dobre buty. On niczego innego nie pragnie, jak tylko mieć dwa identyczne, nieprzebarwione buty. Tym razem odpowiedź była dłuższa niż zwykle. Stwierdzono w niej, że obuwie zostało zbadane przez rzeczoznawcę m.in. organoleptycznie.
– Co jest do k… nędzy? – wściekał się Jązorek w bezsilności. – Lizał je, wąchał i smakował?!
Rozgorączkowany spłodził następne pismo i zaniósł je do sklepu. Właściciel sklepu popatrzył na jego umęczone oblicze i powiedział:
– Panie, oni mają gdzieś pańskie argumenty. Im chodzi tylko o to, żeby mieć czyste konto i dlatego będą panu odpisywali do us… śmierci, zawsze grzecznie, zawsze odmownie i zawsze bez związku z pana racjami.
Po czym kazał mu przyjść za tydzień. Wtedy wręczył mu parę nowiutkich butów, takich samych jak te reklamowane.
– Wcale im pańskiego pisma nie pokazywałem – oświadczył. – Mam tam po prostu trochę wejść.
W butach, tym razem dobrych, Jązorek Kurczenóźko chodzi do dzisiaj. Wprawdzie chodzi w poczuciu bezsilności i niesprawiedliwości, ale przynajmniej chodzi w eleganckich butach.


             cdn…
 

sobota, 7 czerwca 2014

10. Zdradziecka wena




O tym, że wena dla artysty jest niezbędna – bardziej niż powietrze do oddychania – wie każdy, kto para się przekładaniem wytworu swojej imaginacji na rzeźby, obrazy, filmy, tomy i tomiki oraz wszystko to, co mieni się sztuką. Nierzadko sztuką-magiką. Wiedziała o tym też bardzo dobrze cała bździochowska bohema, a wśród niej jedna z najbardziej znanych artystek-portrecistek-realistek Werniksa Sztalużko. Spod jej pędzla wyszły już portrety bodaj większości mieszkańców – nie tylko należących do tamtejszych elit czy też postaci najbardziej zasłużonych dla Bździochów i całej Bździochowej Doliny, ale i zwykłych obywateli, których podobizny uchwycone najpierw niemalże w fotograficzny sposób okiem malarki, zostały później precyzyjnie przeniesione na płótno. Całość, ciągle uaktualniana, stanowiła coś w rodzaju otwartego pocztu bździochowskich znakomitości. Dziwnym trafem przez wiele lat mrówczej pracy Werniksy Sztalużko i równie wiele lat owocnego sołtysowania Miętosia, jego akurat portret jeszcze nie powstał. W najważniejszym urzędzie we wsi wisiały już w długim szeregu wykonane „w oleju” popiersia najznamienitszych miejscowych osobistości, z byłym sołtysem Pstrysiem i nawet z jakąś przedziwną intuicją stworzony portret przyszłego sołtysa Potwarza vel Waćpana, który tymczasem robił jeszcze za wiejskiego głupka, bo do wyborów, w których miał zatryumfować, miało minąć jeszcze ładnych parę lat. Jakimś cudem w panteonie owych okolonych zdobnymi, złoconymi ramami wizerunków bździochowian wciąż nie było malowidła najbardziej przecież zasłużonej dla tamtejszej społeczności osoby, jaką był Jasiek Poboćko, czyli Miętoś. To niedopatrzenie wreszcie jednak zostało dostrzeżone i artystka – zakasawszy rękawy – zabrała się do nadrobienia zaległości.

Kompozycja obejmowała popiersie miłościwie sołtysującego Miętosia na tle rozgwieżdżonego nieba. Nieba z uchwyconą jakąś dziwną poświatą, mającą zapewne sugerować odniesienie do źródeł, do związków z pamiętanym jeszcze przez większość bździochowian Dziwnym i stanowiącą swoistą egzegezę. Artystka pracowała zawzięcie, nie pamiętając o Bożym świecie. Ten kto doświadczył już nagłego, niespodziewanego ataku weny, wie, że wtedy nic innego prócz pracy nie istnieje. Kiedyś Werniksa ugotowała rybki w akwarium, bo wena dopadła ją tuż po włączeniu grzałki, która miała podnieść temperaturę wody o kilka stopni. Werniksa na śmierć o tym zapomniała. Na śmierć rybek, bo wrzątku rybki nie zniosły. W nowym, jeszcze piękniejszym akwarium, artystka kazała zamontować automatyczną grzałkę. Miało ją to zabezpieczyć przed podobnym wypadkiem w przyszłości. Ale wena nie śpi. A wraz z nią licho. Werniksa Sztalużko pracowała właśnie nad blikiem w oku sołtysa, gdy domem jej wstrząsnął potężny wybuch. Budynek zadrżał w posadach, a misternie już ukształtowany blik przeistoczył się w śnieżnobiałą smugę. Wybuchy powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie. Werniksa przestraszyła się, a potem pomyślała: „Dziwne”. I poszła sprawdzić, co też to się mogło stać. Gdy wchodziła do kuchni, nastąpił kolejny wybuch i tuż koło jej głowy przeleciało coś w rodzaju pocisku artyleryjskiego. Pocisk roztrzaskał się na przeciwległej ścianie. Po całym pokoju rozprysły się odłamki słoikowego szkła i uwolnione z niego jagody, które upstrzyły ściany w nieregularny ciemnofioletowy rzucik. Wtedy dopiero Werniksa przypomniała sobie, że nastawiła sagan z jagodowymi wekami. Odremontowanie mieszkania trwało długo, bo jagodowy kolor uparcie przenikał przez kolejne świeżo nałożone warstwy farby, a artystka z pokorą przyjęła ten wybryk weny i uświadomiła sobie z całkowitą jasnością, że przed nią nie da się zabezpieczyć. I choć mieszkanie w końcu zostało doprowadzone do porządku, jakby na pamiątkę tego zdarzenia w oku Miętosia na portrecie blik ma podobną poświatę jak niebo wokół niego, co jeszcze bardziej skłania oglądających malowidło do refleksji nad Dziwnym. 

cdn…