O
tym, że wena dla artysty jest niezbędna – bardziej niż powietrze do oddychania –
wie każdy, kto para się przekładaniem wytworu swojej imaginacji na rzeźby,
obrazy, filmy, tomy i tomiki oraz wszystko to, co mieni się sztuką. Nierzadko sztuką-magiką.
Wiedziała o tym też bardzo dobrze cała bździochowska bohema, a wśród niej jedna
z najbardziej znanych artystek-portrecistek-realistek Werniksa Sztalużko. Spod
jej pędzla wyszły już portrety bodaj większości mieszkańców – nie tylko
należących do tamtejszych elit czy też postaci najbardziej zasłużonych dla
Bździochów i całej Bździochowej Doliny, ale i zwykłych obywateli, których
podobizny uchwycone najpierw niemalże w fotograficzny sposób okiem malarki, zostały
później precyzyjnie przeniesione na płótno. Całość, ciągle uaktualniana,
stanowiła coś w rodzaju otwartego pocztu bździochowskich znakomitości. Dziwnym
trafem przez wiele lat mrówczej pracy Werniksy Sztalużko i równie wiele lat
owocnego sołtysowania Miętosia, jego akurat portret jeszcze nie powstał. W
najważniejszym urzędzie we wsi wisiały już w długim szeregu wykonane „w oleju”
popiersia najznamienitszych miejscowych osobistości, z byłym sołtysem Pstrysiem
i nawet z jakąś przedziwną intuicją stworzony portret przyszłego sołtysa
Potwarza vel Waćpana, który tymczasem robił jeszcze za wiejskiego głupka, bo do
wyborów, w których miał zatryumfować, miało minąć jeszcze ładnych parę lat.
Jakimś cudem w panteonie owych okolonych zdobnymi, złoconymi ramami wizerunków
bździochowian wciąż nie było malowidła najbardziej przecież zasłużonej dla
tamtejszej społeczności osoby, jaką był Jasiek Poboćko, czyli Miętoś. To
niedopatrzenie wreszcie jednak zostało dostrzeżone i artystka – zakasawszy
rękawy – zabrała się do nadrobienia zaległości.
Kompozycja
obejmowała popiersie miłościwie sołtysującego Miętosia na tle rozgwieżdżonego
nieba. Nieba z uchwyconą jakąś dziwną poświatą, mającą zapewne sugerować
odniesienie do źródeł, do związków z pamiętanym jeszcze przez większość
bździochowian Dziwnym i stanowiącą swoistą egzegezę. Artystka pracowała
zawzięcie, nie pamiętając o Bożym świecie. Ten kto doświadczył już nagłego,
niespodziewanego ataku weny, wie, że wtedy nic innego prócz pracy nie istnieje.
Kiedyś Werniksa ugotowała rybki w akwarium, bo wena dopadła ją tuż po włączeniu
grzałki, która miała podnieść temperaturę wody o kilka stopni. Werniksa na
śmierć o tym zapomniała. Na śmierć rybek, bo wrzątku rybki nie zniosły. W
nowym, jeszcze piękniejszym akwarium, artystka kazała zamontować automatyczną
grzałkę. Miało ją to zabezpieczyć przed podobnym wypadkiem w przyszłości. Ale
wena nie śpi. A wraz z nią licho. Werniksa Sztalużko pracowała właśnie nad
blikiem w oku sołtysa, gdy domem jej wstrząsnął potężny wybuch. Budynek zadrżał
w posadach, a misternie już ukształtowany blik przeistoczył się w śnieżnobiałą
smugę. Wybuchy powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie. Werniksa przestraszyła się,
a potem pomyślała: „Dziwne”. I poszła sprawdzić, co też to się mogło stać. Gdy
wchodziła do kuchni, nastąpił kolejny wybuch i tuż koło jej głowy przeleciało
coś w rodzaju pocisku artyleryjskiego. Pocisk roztrzaskał się na przeciwległej
ścianie. Po całym pokoju rozprysły się odłamki słoikowego szkła i uwolnione z
niego jagody, które upstrzyły ściany w nieregularny ciemnofioletowy rzucik.
Wtedy dopiero Werniksa przypomniała sobie, że nastawiła sagan z jagodowymi
wekami. Odremontowanie mieszkania trwało długo, bo jagodowy kolor uparcie
przenikał przez kolejne świeżo nałożone warstwy farby, a artystka z pokorą
przyjęła ten wybryk weny i uświadomiła sobie z całkowitą jasnością, że przed nią nie da się
zabezpieczyć. I choć mieszkanie w końcu zostało doprowadzone do porządku, jakby
na pamiątkę tego zdarzenia w oku Miętosia na portrecie blik ma podobną poświatę
jak niebo wokół niego, co jeszcze bardziej skłania oglądających malowidło do
refleksji nad Dziwnym.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz