sobota, 27 września 2014

26. Charakterek Ceduły


         Ceduła Raptularz – mecenas, lecz nie sztuk wyzwolonych, a jedynie wyzwolonego języka, czyli niewyparzonej gęby – wredny charakter miała we krwi. Nie jest więc wcale dziełem przypadku, że przyjmowała pełnomocnictwa do prowadzenia spraw sądowych ludzi z szemranego towarzystwa z szemranych środowisk. No i w tych sprawach wcale nieźle sobie radziła.
         Innym mieszkańcem Bździochów, który też sobie nieźle radził w tym, czym się zajmował, był niejaki Wziutek Podszczypała, kolega po fachu Trycjana Paszkwilki, czyli zawodowy humorysta. Podszczypała w odróżnieniu do swego kolegi pracującego w New Bździoch Timesie był zatrudniony w konkurencyjnym Super Bździochpressie. Nie przeszkadzało im to być kumplami, chociaż Podszczypała nie uczestniczył w libacjach Trycjana Paszkwilki z Piusem hrabią Bździochowskim i lektorem języków paraorientalnych Grzechosławem Pyszczozorem. Jeśli chodzi o alkohol, był umiarkowanym jego spożycielem. I bez tego tryskał humorem na lewo i prawo. Oraz w przód i w tył. A dowcip miał cięty i używał go z rozkoszą, zwłaszcza gdy mu się trafił ktoś odpowiedni, kogo mógł ciąć na odlew ostrzem owego dowcipu. Jeśli była to kobieta, to o takim przypadku mawiał, że kobiety puszcza przodem, zwłaszcza w maliny.
         Tak się złożyło, że pewnego dnia w tej samej długiej kolejce do okienka pocztowego co Wziutek Podszczypała, znalazła się Ceduła Raptularz wraz ze swoim charakterkiem. Do niemrawego posuwania się kolejki bździochowianie byli przyzwyczajeni od lat, lecz tego dnia „ogonek” malał wyjątkowo wolno. Dlatego na każdego kolejkowicza, który miał więcej niż jedną sprawę do załatwienia, reszta patrzyła wilkiem. Padały dosadne komentarze i przytyki. Nietrudno sobie wyobrazić, że przodowała w tym Ceduła Raptularz, wtedy jeszcze świeżo upieczona a nieopierzona prawniczka, pracująca jako aplikantka w jedynej wówczas kancelarii adwokackiej w Bździochach – Kancelarii Prawniczej Oskub i Wspólnicy. W złośliwych przygaduszkach bardzo jej był pomocny wspomniany wcześniej wredny charakter. Nic dziwnego, że pojawienie się na poczcie ciężarnej kobiety podniosło jej poziom adrenaliny do stanu krytycznego. Patrzyła na przyszłą matkę spod zmarszczonego czoła i ziała. Kolejkowicze, głównie panowie, zachowali się po dżentelmeńsku i podpowiedzieli kobiecie, aby podeszła do okienka bez kolejki, bo jej się to należy. I kobieta tak uczyniła. Fakt ten zdecydowanie spowodował przelanie się w Cedule czary goryczy. Nie wytrzymała i dała wylewny upust swojej frustracji.     
         Wziutek Podszczypała, od pewnego czasu przyglądający się stojącej przed nim kobiecie, której złość przeradzająca się we wściekłość wręcz ściekała z twarzy, poczuł, że to właśnie jest ulubiony przez niego przypadek. Złożył czytaną dotąd gazetę i bezceremonialnie przerwał jej arogancką tyradę w chwili, gdy Ceduła cedziła:
          – Obsługa bez kolejki wcale się pani nie należy. Ja się na tym znam. Ja jestem prawnikiem.
         I z doskonale udawaną troską zapytał:
         – A nie lepiej było wyuczyć się na człowieka?
 
         cdn…

sobota, 20 września 2014

25. Orka Białą Turnią


         Wtedyrdowie – Hryćko i Wywrzeszcza byli w zasadzie małżeństwem zgranym. Różni złośliwcy, czyli znający ich dobrze sąsiedzi dodaliby zapewne, że zgranym do cna, ale nie ma co się oglądać na opinie złośliwców. Hryćko z Wywrzeszczą żyli już wspólnie ponad trzydzieści lat, odchowali dzieci i dorobili się własnego domku, dość skromnego wprawdzie, ale przecież własnego. Oraz maszyn rolniczych, które przez lata zdążyły się już co nieco sfatygować. Dzieci w osobach trzech dorodnych synów już wyfrunęły w świat, czyli po ożenkach poszły na swoje. Starym Wtedyrdom pozostało nadal obrabiać posiadane kilkanaście mórg ziemi, bo cóż innego mogliby robić, skoro ani telewizora, ani nawet porządniejszego radia nie mieli.
         Właściwie Hryćko Wtedyrda wiedział, co można by robić innego, ale jego żona starała się trzymać rękę na pulsie, dzięki czemu nie udało mu się przepić do reszty tego, co mieli. Bo Hryćko Wtedyrda lubił zajrzeć do kieliszka, a jeszcze lepiej do szklanki. Prawdę mówiąc, zamienił kieliszek na szklankę, kiedy z rachunków, jakie poczyniła Wywrzeszcza, jasno wynikło, że wino wychodzi korzystniej od gorzałki. Podobnie ryło beret, ale było tańsze. Hryćko upodobał sobie wino, winko, wineczko o wdzięcznej nazwie Biała Turnia, które profani zwą po prostu jabolem. Według Hryćki, zupełnie niesłusznie, bo prócz adekwatnego widoczku na etykiecie Biała Turnia miała kunsztowny bukiet smaków i zapachów i pasowała na wszelkie okazje. A tych okazji na co dzień nie brakowało. Już od samego rana pod sklepem spożywczym zbierało się grono Hryćkowych mniej więcej rówieśników, smakoszy owego specjału. Ze względu na notoryczne docenianie niepowtarzalnych walorów wina można by ich nazwać koneserami. Przepijając kolejno do siebie szklaneczką tego szlachetnego trunku, miło i pożytecznie spędzali czas. Choć ich żony miały na ten temat odmienne zdanie. Od czasu do czasu odrywały więc ich od codziennego rytualnego obrządku wznoszenia się na wyżyny duchowe poprzez raczenie się Białą Turnią i zapędzały do prozaicznych przyziemnych zajęć gospodarskich. „Kurce dziod”, krzyczała w takich sytuacjach Wywrzeszcza, powtarzając po kilkakroć to swoje ulubione powiedzonko. Hryćko wolał wtedy jak najwcześniej wyruszyć w pole, aby uciszyć Wolną Europę, jak zwykł nazywać swą ślubną w czasie, gdy „nadawała”, odrobić co niezbędne i jak najszybciej wrócić do wsi, aby załapać się jeszcze na popołudniową sesję ubielania turnią. Nie przeszkadzało mu to wcale mieć ze sobą w polu butelczyny z odpowiednią zawartością, by w pojedynkę hołdować jej dobroczynnemu oddziaływaniu na organizm.
         Zdarzyło się, że podczas gdy inni gospodarze z gospodyniami jechali w pole, Wtedyrdostwo już wracali. Cały podążający w pole gmin był pełen podziwu, jak to Hryćko z Wywrzeszczą zgrabnie uporali się z robotą i spieszą na odpoczynek. Do czasu jednak. Im byli bliżej ich furmanki, tym głośniej było słychać wyrzekanie Wywrzeszczy. Zdezorientowani, nie wiedzieli, czemu Wywrzeszcza wrzeszczy. Wszystko się wyjaśniło, gdy się mijali. Na ich wozie była tylko część pługa.
          – Kurce dziod – płynęły w eter przekleństwa. – Koleśnicy nie wziął, ale o winie nie zapomniał! Kurce dziod.

         cdn…
       

 
 

sobota, 13 września 2014

24. Niechciany budzik doktora Skalpela


         Ocho i Wocho, czy też Oho i Woho (to wersja dla dysortografów) dwaj bracia z lekkim upośledzeniem sprawności intelektualnej stanowili od zawsze maskotki Bździochów i całej Bździochowej Doliny. Nie pochodzili z zamożnej rodziny, toteż mimo swych dolegliwości zdrowotnych zmuszeni byli pracą najemną wspomagać domowy budżet, aby jakoś wiązać koniec z końcem. Wbrew pozorom radzili sobie z tym całkiem nieźle, choć – siłą rzeczy – najczęściej pracowali fizycznie, wykorzystując siłę swych mięśni. Znosili węgiel do piwnic, pomagali przy przeprowadzkach i wykonywali tym podobne prace. Lecz myliłby się ktoś, kto by przypuszczał, że pracowali jak bezwolne maszyny. Oni sami sobie te prace załatwiali, a także uzgadniali stawki i inne warunki. Jednym słowem, całkiem sprawnie poruszali się w sferze logistyki.
         Zdarzyło się, że przez pewien czas zajmowali się roznoszeniem mleka ze sklepu pod drzwi mieszkań. Robota ta, jak każda inna, którą Ocho i Wocho stalowali, była wykonywana rzetelnie i dokładnie. A według ich punktualności można było regulować zegarki, jak niegdyś, przed wojną, według rozkładu jazdy pociągów PKP. W onym czasie mleko było wyłącznie w szklanych butelkach; o woreczkach czy kartonikach jeszcze nawet nie słyszano. Hałas był więc – przy solidnym przykładaniu się braci do roboty – okrutny. Podobnie zresztą jak na wspomnianej kolei, gdy pędzący pociąg przejeżdżał przez zwrotnicę. Brzęk szkła każdego ranka nieomylnie zastępował budzik. Choć nie wszyscy musieli i nie wszyscy chcieli korzystać z takiej pobudki.
         Jednym z tych niechcących był doktor Skalpel, chirurg pracujący w bździochowskim szpitalu, który zanim wybudował sobie domek wolnostojący, mieszkał w luksusowym apartamencie w bloku na jednym z osiedli. Wracając po nocnym dyżurze, z usługi porannego budzenia korzystać nie chciał. Lecz budzika w postaci roznosicieli mleka wyłączyć się niestety nie dało. Tak też było pewnego dnia – gdy ledwo przyłożył głowę do poduszki, obudził go nieznośny dźwięk brzęczącego szkła. Sfrustrowany zerwał się z łóżka, otworzył drzwi i z wyrzutem w głosie spytał:
         – Panowie, czy nie moglibyście tego robić ciszej?!
         Po czym zamknął drzwi i wrócił do łóżka.
         Następnego dnia rano, ledwo się położył, obudził go długi dzwonek do drzwi. Wyrwany z pierwszego snu, powoli wracając do przytomności, ujrzał przed drzwiami uśmiechniętych obu braci. Jeden z nich, wyklepując niedopałek  papierosa z lufki, z satysfakcją w głosie zapytał:
         – Dzisiaj było cicho, no nie?

         cdn…

 

niedziela, 7 września 2014

23. Amnezja Wtedda Niepospieszaja


         Z Wteddym Niepospieszajem było tak. Nie dość, że był flegmatykiem, to jeszcze był piekielnie zapominalski. O jego flegmie krążyły po Bździochach zabawne anegdotki i dowcipy. Niektóre nawet dosadne. Jak ta na przykład, że spóźnił się z przyjściem na świat i teraz nie może świętować własnych urodzin. Albo też, że będąc dżokejem, przyjechał na metę trzy dni za stawką i okrzykiem: „Stój, szalona!” zatrzymywał spienioną klacz. Swego czasu podarowano mu nawet w prezencie książkę Jerzego Wittlina „Vademecum dla tych, którym się nie spieszy”, ponieważ gdziekolwiek by nie szedł, zawsze przychodził ostatni. Nigdy się nie zdarzyło, aby po nim jeszcze ktoś przybywał. A do tego wszystkiego żona czyniła mu wymówki, że zbyt długo siedzi w toalecie. Na to Wteddy miał tylko jedną odpowiedź: „Zjeść to można i w biegu, ale spróbuj się w biegu załatwić”.
         Zarzucaną mu zaś przez otoczenie powolność czy wręcz opieszałość, nazywał posiadaniem analitycznego charakteru. Trzeba jednak przyznać, że jednego momentu związanego z nałogowym spóźnialstwem powszechnie i szczerze mu zazdroszczono. Otóż Wteddy spóźnił się kiedyś na statek, który zatonął. Oczywiście nikt się nie uratował, więc gdyby Wteddy wtedy… Niby banał, a jednak. To tyle, jeśli chodzi o nieruchawość. Ale jest jeszcze coś, co śmiało można by nazwać turbo doładowaniem tej jego flegmy, czyli po prostu turboflegmą.
Wteddy Niepospieszaj miał – jak by to określiła Maria Czubaszek – pamięć dobrą, ale krótką. Tak krótką, że zapominał zanim się dowiedział. Doszło do tego, że nie pamiętał, że w ogóle miał coś pamiętać.
Aby jakoś przeciwdziałać amnezji, wpadł na pomysł zapisywania wszystkiego, o czym miał pamiętać, na karteczkach i był bardzo zadowolony, że tak zgrabnie sobie z tym kłopotem poradził. Lecz do czasu. Szybko odkrył, że zapisywanie na karteczkach nic nie daje i jest drogą prowadzącą donikąd, bo najzwyczajniej zapomina później do nich zajrzeć. Mając taki bagaż-balast złych doświadczeń, które mocno utruły mu życie, poszedł wreszcie do lekarza i poskarżył się, że cierpi na zanik pamięci.
         – Od kiedy? – zapytał lekarz.
         – A co od kiedy? – zapytał autentycznie zdziwiony Wteddy.

         cdn…