Wtedyrdowie
– Hryćko i Wywrzeszcza byli w zasadzie małżeństwem zgranym. Różni złośliwcy,
czyli znający ich dobrze sąsiedzi dodaliby zapewne, że zgranym do cna, ale nie
ma co się oglądać na opinie złośliwców. Hryćko z Wywrzeszczą żyli już wspólnie
ponad trzydzieści lat, odchowali dzieci i dorobili się własnego domku, dość
skromnego wprawdzie, ale przecież własnego. Oraz maszyn rolniczych, które przez
lata zdążyły się już co nieco sfatygować. Dzieci w osobach trzech dorodnych
synów już wyfrunęły w świat, czyli po ożenkach poszły na swoje. Starym
Wtedyrdom pozostało nadal obrabiać posiadane kilkanaście mórg ziemi, bo cóż
innego mogliby robić, skoro ani telewizora, ani nawet porządniejszego radia nie
mieli.
Właściwie
Hryćko Wtedyrda wiedział, co można by robić innego, ale jego żona starała się
trzymać rękę na pulsie, dzięki czemu nie udało mu się przepić do reszty tego,
co mieli. Bo Hryćko Wtedyrda lubił zajrzeć do kieliszka, a jeszcze lepiej do
szklanki. Prawdę mówiąc, zamienił kieliszek na szklankę, kiedy z rachunków,
jakie poczyniła Wywrzeszcza, jasno wynikło, że wino wychodzi korzystniej od
gorzałki. Podobnie ryło beret, ale było tańsze. Hryćko upodobał sobie wino,
winko, wineczko o wdzięcznej nazwie Biała
Turnia, które profani zwą po prostu jabolem. Według Hryćki, zupełnie
niesłusznie, bo prócz adekwatnego widoczku na etykiecie Biała Turnia miała kunsztowny bukiet smaków i zapachów i pasowała
na wszelkie okazje. A tych okazji na co dzień nie brakowało. Już od samego rana
pod sklepem spożywczym zbierało się grono Hryćkowych mniej więcej rówieśników,
smakoszy owego specjału. Ze względu na notoryczne docenianie niepowtarzalnych
walorów wina można by ich nazwać koneserami. Przepijając kolejno do siebie
szklaneczką tego szlachetnego trunku, miło i pożytecznie spędzali czas. Choć
ich żony miały na ten temat odmienne zdanie. Od czasu do czasu odrywały więc
ich od codziennego rytualnego obrządku wznoszenia się na wyżyny duchowe poprzez
raczenie się Białą Turnią i zapędzały
do prozaicznych przyziemnych zajęć gospodarskich. „Kurce dziod”, krzyczała w
takich sytuacjach Wywrzeszcza, powtarzając po kilkakroć to swoje ulubione
powiedzonko. Hryćko wolał wtedy jak najwcześniej wyruszyć w pole, aby uciszyć
Wolną Europę, jak zwykł nazywać swą ślubną w czasie, gdy „nadawała”, odrobić co
niezbędne i jak najszybciej wrócić do wsi, aby załapać się jeszcze na
popołudniową sesję ubielania turnią. Nie przeszkadzało mu to wcale mieć ze sobą
w polu butelczyny z odpowiednią zawartością, by w pojedynkę hołdować jej dobroczynnemu
oddziaływaniu na organizm.
Zdarzyło
się, że podczas gdy inni gospodarze z gospodyniami jechali w pole, Wtedyrdostwo
już wracali. Cały podążający w pole gmin był pełen podziwu, jak to Hryćko z
Wywrzeszczą zgrabnie uporali się z robotą i spieszą na odpoczynek. Do czasu
jednak. Im byli bliżej ich furmanki, tym głośniej było słychać wyrzekanie
Wywrzeszczy. Zdezorientowani, nie wiedzieli, czemu Wywrzeszcza wrzeszczy.
Wszystko się wyjaśniło, gdy się mijali. Na ich wozie była tylko część pługa.
– Kurce dziod – płynęły w eter przekleństwa. –
Koleśnicy nie wziął, ale o winie nie zapomniał! Kurce dziod.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz