sobota, 28 lutego 2015

48. Kogo ośmioletni Fretek ujrzal w lesie.


Rogaś Turzyca, niefortunny myśliwy z koła łowieckiego „Strzał na Komorę”, który tak koszmarnie acz mimowolnie psuł statystyki koła, w innego rodzaju strzelaniu jakoś sobie radził. Wystarczająco dobrze, aby doczekać się potomstwa oraz potomstwa tegoż potomstwa. Jego ośmioletni wnuk Fretek, którego koledzy szkolni przezywali złośliwie Tchórzofretek, a na dodatek Tchórzyca, za co lał ich niemiłosiernie, zadając kłam przezwisku, miał ambicję – podobnie jak łowczy z dziadkowego koła łowieckiego – tyle że nie w osiągnięciu statystycznie największej liczby trafień na komorę, a w uzyskaniu najwyższej średniej z ocen w całej szkole. Ta ambicja przekładała się oczywiście na szereg zainteresowań różnymi dziedzinami wiedzy, a także polityką, bo dziadek nie raz mu opowiadał o różnych wydarzeniach historycznych, których zresztą sam był świadkiem, a niektórych z nich nawet doświadczył osobiście.
Tak więc pewnego dnia, gdy na lekcji była mowa o Rewolucji Październikowej, młody Turzyca pochwalił się, że widział Lenina. W lesie widział. Upierał się przy tym stanowczo, mimo iż nauczycielka mocno w to wątpiła. Wreszcie, nie mogąc swego zwątpienia zaszczepić w umyśle ucznia, nauczycielka poprosiła o szczegóły okoliczności, w jakich spotkanie Fretka z Leninem miało miejsce. Bo jednak, mimo uporu Fretka, wydawało jej się to mało prawdopodobne. A wtedy Fretek Turzyca oświadczył, że było to w niedzielę, kiedy był z dziadkiem doglądać w lesie paśników. I właśnie wtedy zza drzew wyszedł Lenin.
– I co zrobił? – zapytała zdumiona pani.
– Nic takiego. Podszedł do paśnika i jadł.
– Jak to? Tak po prostu Lenin jadł siano?!
– No, nie tylko. Były tam jeszcze buraki pastewne i marchew. A potem lizał sól.
– ???!!!
– Tak. Tylko rogi mu trochę przeszkadzały, bo do soli był trudny dostęp.
Pani wyraźnie odetchnęła z ulgą i z trudem pohamowała śmiech.
– Fretku, a może to był jeleń? – zapytała.
– A może i jeleń – odpowiedział ugodowo chłopak.
Ta historia obiegła w szybkim tempie całą Bździochową Dolinę, wzbudzając niekłamaną uciechę. Dotarła też oczywiście do koła łowieckiego „Strzał na Komorę”. Wszyscy członkowie koła za plecami Rogasia (oczywiście nie mówiąc mu tego) wyrazili nadzieję, że młody Turzyca w przyszłości nie trafi do grona ludzi pozdrawiających się słowami „Darz bór”.

cdn…

sobota, 21 lutego 2015

47. Znikająca piwnica



 

Szczeżuj Ciaptuła był w Bździochach powszechnie lubiany. Zaś jego żona, Beladonna – nie. Nie lubiano jej za całokształt. Nie grzeszyła ni urodą, ni obyczajnością, ni wiedzą, ni grzecznością, jednym słowem – niczym. Do tego była swarliwą, zawistną i pyskatą jędzą. Nic więc dziwnego, że bano się jej jak plag egipskich i unikano jak abstynencji. Powszechnie mówiono o niej: Szczeżujowa żonna, Beladonna. Szczeżuj był zupełną odmiennością swojej połowicy – spokojny, nie wadził nikomu. Do tego był zahukany i całkowicie zdominowany przez żonę, co zresztą musiało iść w parze. A na dodatek niepohamowana pazerność małżonki popychała go co jakiś czas w stronę nieuchronnych tarapatów, co pewnie wzbudzało litość w dwójnasób. Może więc lubiano go z przekory i z litości? Może.
Szczeżuj – flegmatyk z charakteru i z zamiłowania – pracował w Zjednoczonych Zakładach Naciągania Lateksu na stanowisku koordynatora i znany był ze swej charakterystycznej odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, które mu zadawano: „Nie mogę”. Z tej racji koledzy za plecami nazywali go Niemogentem, a zwracając się do niego, opuszczali pierwszą część imienia i mówili: Żuju. Żuj tymczasem jakoś odnajdywał się w roli pantoflarza, a dla ukojenia nerwów, których – jak podejrzewano – nie miał, bo każdy inny dawno by już z nich wyszedł przy takiej kobicie, namiętnie żuł gumę.
Ciaptułostwo mieszkali w bloku na jedenastym piętrze, co zupełnie nie przeszkadzało, aby donośny głos Beladonny wibrował w strunobetonie ścian aż po piwnicę. Zarówno w dzień, jak i w nocy. I z piwnicą właśnie ma związek historia jednego z licznych tarapatów nieszczęsnego Szczeżuja. Było to w czasach powszechnie funkcjonujących spółdzielni mieszkaniowych, gdy prywatnie o materiały budowlane było bardzo trudno. Ale jakoś zaradni mieszkańcy bloku, zamieszkiwanego także przez Ciaptułostwo, po wielu lokatorskich awanturach pozałatwiali sobie pozwolenia i gdzie kto mógł na wolnej piwnicznej przestrzeni dobudował sobie dodatkowe pomieszczenia. Jedyną osobą wnoszącą sprzeciw, a za nim wspomniane awantury była – co nietrudno zgadnąć – Beladonna Ciaptułowa. Ale i ona – posłuszna swej pazernej naturze – zapragnęła dodatkowej piwniczki. Przecież nie mogło być tak, że inni mieli, a oni (czytaj: ona) nie. Nakazała więc Szczeżujowi załatwienie tej sprawy. I Szczeżuj, żując gumę, sprawę załatwił. W którąś sobotę stanęła zgrabna piwniczna przybudówka ze zgodnymi z przepisami ażurowymi ścianami. Niedzielnym rankiem Szczeżuj poszedł obejrzeć swe dzieło. Ku ogromnemu zdziwieniu piwniczki nie znalazł. W jej miejscu stał równiutko ułożony stosik oczyszczonych z zaprawy cegieł, obok którego znajdowała się nie mniej pieczołowicie usypana pryzma z owej, podeschniętej już zaprawy. Takiej zniewagi znieść niepodobna. Wściekła Beladonna nakazała Szczeżujowi przeprowadzenie śledztwa. I Szczeżuj, żując gumę, śledztwo przeprowadził. Odwiedził prawie wszystkich lokatorów w budynku i wszędzie usłyszał to samo: „To nie ja”. Dlatego też do ostatniego mieszkania, zupełnie wbrew swej naturze (oj, miałby w domu, gdyby tego nie zrobił), zapukał ostro (po swojemu) i zdecydowanie (też po swojemu). Założył bowiem – z logicznego punktu widzenia całkiem słusznie – że tam musi mieszkać winowajca. Innej możliwości nie było. Natarł na sąsiada z wojowniczością (oczywiście też po swojemu), o jaką nikt by go wcześniej nie podejrzewał, żądając odbudowania piwniczki, bo jak nie, to pójdzie na milicję. Tymczasem sąsiad nie tylko wcale się groźbą nie przejął, lecz – tak jak i Szczeżuj żując gumę – krótko i zwięźle rzecz mu wyłożył:
– Słuchaj Żuju, cegłę miałeś z sąsiedniej budowy, cement miałeś z sąsiedniej budowy, robotników też miałeś z sąsiedniej budowy, i to w godzinach pracy. Idź na milicję.
Cóż było robić? Szczeżuj ani pisnął. Wrócił do siebie i szczęki zacisnął. W następną sobotę wymurował piwniczkę jeszcze raz. Tym razem z własnej cegły, z własnego cementu i z pomocą legalnie najętych murarzy. Tak postawionej piwniczki nikt już nie tknął i stoi ona do dziś. A Szczeżuja Ciaptułę nadal wszyscy lubią, zaś jego żonny, Beladonny – nie.

cdn…

sobota, 14 lutego 2015

46. Interesowy fortel Spirytka







W czasach, gdy Pius hrabia Bździochowski był jeszcze panem na Bździochach oraz całej bliższej i dalszej okolicy, o wiele szerszej niż obecna Bździochowa Dolina, zamieszkiwał po sąsiedzku niejaki Apoloniusz Sprytek, człowiek interesu, którego dziś nazywałoby się biznesmenem. Apoloniusz Sprytek, który z racji częstego bywalstwa w knajpach, karczmach, zajazdach i we wszelkich tego rodzaju przybytkach, obowiązkowo z wyszynkiem, zwany sprytnie, a przekornie Spirytkiem, należał do ludzi wyjątkowo zapobiegliwych. Oba więc nazwania – i rodowe, i to pochodzące od zamiłowania do opróżniania kieliszków, były nad wyraz trafne.
Sprytek-Spirytek, jako się rzekło, był człowiekiem interesu. Skupował nowo narodzone zwierzęta hodowlane: prosiaki, jagnięta, kózki czy cielęta, wywoził je do bardziej odległych miejscowości i tam sprzedawał z zyskiem. Znany był we dworach, większych gospodarstwach, a także wśród drobnego chłopstwa. Zawsze udawało mu się sprzedać wszystko, z czym przyjechał. I tak mu się ten interes kręcił całkiem znośnie. Zdarzyło się wszakże pewnego razu, że w gładko obracających się dotychczas trybach owego interesu coś zgrzytnęło. Stało się tak z nadmiaru wychylonych kieliszków, co jest wielce prawdopodobne, a nawet pewne, dość że któregoś dnia, zanim jeszcze zdążył zbyć wszelki przywieziony ze sobą żywy inwentarz, niezauważenie otworzyła się klatka z prosiętami i całe chrumkające towarzystwo rozbiegło się po okolicy. Sprytek, człowiek interesu, bądź co bądź, odkrywszy pustą, a nawet bardzo pustą klatkę, zapragnął w jak najbardziej ludzkim odruchu swą porażkę utopić w morzu alkoholu. Podczas kolejnego więc pobytu w tej miejscowości (wówczas zwanej Lichota Mała, a obecnie bardziej światowo – Ligota Wielka) pierwsze swe kroki skierował do karczmy. W karczmie zaś napotkał kilku kompanów, którzy mieli już za sobą dłuższe żeglowanie po wspomnianym morzu, toteż szybko nawiązała się rozmowa. Tak szybko, że zanim Apoloniusz Sprytek zdążył wychylić pierwszy kieliszek, wiedział już, gdzie, tzn. w którym gospodarstwie znajdowało się kilka zgubionych przez niego prosiaków. Po raz pierwszy w życiu odstawił pełny kieliszek i zupełnie na trzeźwo rozpoczął działania związane z odzyskiwaniem swej byłej własności. Drogą dociekań i dopytywań udało mu się przywrócić stan początkowy swego przybytku. A ściślej jego ekwiwalent w pieniądzach, bo gospodarze nie tylko bez oporów, ale wręcz chętnie mu płacili. A to dlatego, że prosięta były w dobrej kondycji i wyśmienicie się chowały. Taki sukces też warto było oblać. Wyszło przecież na to, że w nieco inny niż dotychczas sposób, jakby od końca, lecz jednak zrobił interes, z jakim tam przybył. Powróciwszy tedy do karczmy, puścił się na głęboką wodę, a raczej wódę owego morza, po którym nadal niestrudzenie dryfowali jego dobrze poinformowani kompani. I znów od słowa do słowa panowie zgadali się i ugodzili następny interes. Umówili się, że Sprytek będzie niby to gubił, a w rzeczywistości wypuszczał zwierzęta, kompani zaś będą śledzić, do kogo one trafią, za co otrzymają od Sprytka zapłatę. W ten sposób Sprytek nie będzie się musiał zbytnio wysilać, by sprzedać trzodę, jak to było dotychczas, a zapłata i tak będzie. Na dodatek będzie też więcej czasu na pławienie się w alkoholowym morzu, a pewnie i – za sprawą dobrze kręcącego się, bo naoliwionego interesu – w oceanie. Działalność kompanów można by z kolei nazwać – czego żaden z nich zupełnie nie był świadom – zalążkiem wywiadu gospodarczego.
Tak to ruszył zmodyfikowany biznes Sprytka. W ten chytry sposób zbywał zawsze cały towar, a potem wraz z kompanami-wspólnikami udowadniał, że przezwisko Spirytek nadano mu nie na darmo. Proceder więc kwitł, a przerwała go dopiero wielka wojna. Ale i ona nie przyniosła szkody Spirytkowi, bo na dostawach żywca dla wojska wzbogacił się jeszcze bardziej i to bez żadnych forteli.

cdn…