sobota, 28 listopada 2015

87. Podróż sentymentalna

         Niejaki Tędyk Naskrótek był rasowym obieżyświatem. Nigdzie nie mieszkał, bo stale był w drodze. Podróże były jego pasją, więc z pasją podróżował. Podróżował gdzie tylko się dało, czym tylko się dało i jak tylko się dało, tak że bohaterowie dzieła Juliusza Verne’a „W 80 dni dookała świata” swoimi perypetiami przewoźniczymi nie byliby w stanie go przelicytować. Gdzie sypiał, co jadał, jak zabawne bywały sytuacje, w jakich się znajdował, a także jakimi cudownymi trafami udawało mu się wychodzić z opresji, w których niechybnie mógł rozstać się z życiem, tego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Można by pomyśleć, że już niczym dotyczącym przygód na szlaku nie byłoby się w stanie go zaskoczyć. A jednak…
         Zdarzyło się, że kolejna trasa Tędyka Naskrótka – akurat przemierzał ją koleją – prowadziła przez Bździochową Dolinę. Jak pamiętamy, za sprawą Stowiorsta Patatajki – Głównego Inżyniera Kolei Bździochowsko-Wiedeńskiej – bździochowska kolej była zorganizowana perfekcyjnie i perfekcyjnie funkcjonowała. Dworzec Bździochy Główne swoją światowością i przepychem wprawił Naskrótka w zachwyt i coś w rodzaju oszołomienia. Siedząc tak w wagonie przy oknie i chłonąc te nieprawdopodobne widoki, chcąc nie chcąc zaczął przywoływać w myślach obrazy sprzed lat. Pojawiały się jakby zamglone, wychodząc gdzieś z zakamarków pamięci, nieuchwytne, a jednak realne, wprawiając go w nostalgiczny nastrój. Oto przypomniał sobie niegdysiejszy pobyt w Kudowie Zdroju, uroczym dolnośląskim uzdrowisku. Bawił tam na zaproszenie rodziny i uczestniczył w hucznie obchodzonych chrzcinach długo i z utęsknieniem oczekiwanego przez kuzynostwo potomka. Nie pora tu na szczegółowe opisywanie przebiegu uroczystości, dość powiedzieć, że po trzech dniach intensywnych zmagań z doskonałym jedzeniem i niebagatelną ilością alkoholu, Tędyk Naskrótek postanowił pożegnać niezwykle gościnną rodzinę i ruszyć w dalszą podróż. Ponieważ biesiadowanie trwało nadal, przeto rozochoceni i rozdokazywani powinowaci oraz pozostali goście postanowili gromadnie pożegnać opuszczającego ich Tędyka, odprowadzając go na stację kolejową. Towarzystwo wzięło ze sobą wszystko co niezbędne, a więc półmiski pełne wszelakich zakąsek, no i oczywiście to, po czym można było zakąsić. Tym sposobem impreza przeniosła się z domu na stację i trwała sobie w najlepsze. Tędyk Naskrótek stał w oknie wagonu, reszta zgromadziła się półkolem na peronie. Nalewano trunki, podawano jadło, głośno rozprawiano, śmiano się, a nawet śpiewano. Nic nie wskazywało, aby pożegnanie miało się ku końcowi. Nikt nie zwracał uwagi na sapanie i pogwizdywanie lokomotywy. W pewnym momencie do zebranych na peronie podszedł zawiadowca stacji i nieśmiało, z pełną rewerencją zaproponował:
         – Drodzy państwo, bardzo proszę o zakończenie, ponieważ pociąg miał odjechać już pięć minut temu.
         Towarzystwo przyjęło uwagę ze zrozumieniem, zawiadowca wychylił strzemiennego i dał znak do odjazdu.
         Tędykowi aż łza się zakręciła w oku na to wspomnienie. Piękne to były czasy. Ale już się nie wrócą. Jego pociąg ruszył z dworca Bździochy Główne punktualnie i pognał w dalszą drogę. Zanim jednak Tędykowi całkowicie wyleciały z głowy przywołane niedawno obrazy, przypomniał sobie historyjkę z książki Michała Choromańskiego „Miłosny atlas anatomiczny”, której bohaterem był hrabia Hlinka. Hrabia ów wybudował sobie prywatną kolej na swoich włościach i spraszał gości, aby się nią chwalić. Tam też miało miejsce podobne pożegnanie, jak jego w Kudowie, ale skończyło się zupełnie inaczej. Tędyk Naskrótek porównał oba zdarzenia i z szelmowskim uśmiechem na ustach wtulił się w zagłówek i zasnął.


         cdn…

sobota, 21 listopada 2015

86. Całkowicie nieuczciwy interes

         Zanim demokracja – ta prawdziwa – na dobre rozpanoszyła się w Bździochowej Dolinie, działy się tam, tak jak zresztą wszędzie wokół, najróżniejsze rzeczy. Praktykowano najróżnorodniejsze formy podejścia do swobód gospodarczych, najczęściej w wersjach jak najbardziej indywidualnych. Hołdowano wówczas zasadzie: „Uczyłeś się za darmo, pracować też będziesz za darmo”. No, ale żeby wyżyć z takiej pracy, to już trzeba było trochę pogłówkować. Główkowano więc powszechnie, dzięki czemu trwała cudaczna symbioza – państwo sobie, a obywatele sobie. Państwo udawało, że płaci, a obywatele udawali, że pracują. Pewien Niemiec w żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak to jest, że Polacy wydaja więcej niż zarabiają. Takie coś w żaden sposób nie mieściło się w zakresie jego pojęć o życiu. Ale prawda była właśnie taka, a trudno w końcu wymagać od Niemca, żeby rozumiał tak prostą i oczywistą dla Polaka sprawę.
         Wymyślano wtedy najprzeróżniejsze przepisy, które miały rzekomo ułatwiać funkcjonowanie obywateli w tym jedynie słusznym ustroju. Jednym coś tam dawano, drugim dawano więcej, a trzecim jeszcze więcej, czyli wszystkim po równo. Zupełnie zbędne wydaje się przypominanie w tym miejscu o równych i równiejszych, choć właśnie tak było. Tu ukłon w stronę Orwella. No, więc każdy sobie radził, jak mógł, każdy sobie rzepkę skrobał, jak potrafił, każdy starał się przeciągnąć na swoją stronę jak najwięcej z tej za krótkiej kołderki.
         Mieszkał ci wówczas w Bździochach niejaki Piś Potulak, który zanim wyemigrował do kraju, w którym w budżecie domowym wydatki co najwyżej mogły się równać przychodom, zdążył się ożenić i trochę podstarzeć. Przechadzając się kiedyś po wsi z małżonką, która do potulnych wcale nie należała, jej oczami wypatrzył na wystawie sklepowej cud ówczesnej techniki (całkiem serio), czyli przenośną elektryczną maszynę do szycia marki Singer. Wyobraźnia małżonki zapracowała na tyle, że postanowiła ją mieć. Cóż, kiedy z dwóch egzemplarzy znajdujących się w sklepie, jedna była przeznaczona dla młodych małżeństw, a druga na talony za surowce wtórne. Potulakowie niestety w żaden sposób – choćby nie wiem, jak sobie to obliczali – nie mogli wystąpić w roli młodego małżeństwa, aby skorzystać z przysługującego mu przywileju, a talonów za surowce wtórne nie mieli, bo nie zbierali makulatury (czytaj: nie czytali gazet). Piś żałował nawet, że nie był alkoholikiem, bo mógłby wtedy sprzedać butelki. Ale skoro nie pił, to nie miał. A gazet, gdyby nawet Potulakowie je czytali, trzeba by nazbierać ponad dwie tony, bo należało mieć talony o równowartości jednej dziesiątej ceny towaru. Jednak maszyna musiała być, a jak Piś miałby to załatwić, wcale małżonki nie obchodziło. Opcja: nie będzie maszyny, nie wchodziła w rachubę. W desperacji Piś udał się do punktu skupu surowców wtórnych i wyczekawszy odpowiedni moment, zwrócił się do kierownika:
         – Proponuję panu całkowicie nieuczciwy interes. – Po czym wyłuszczył sprawę.
          Kierownik zmierzył go bacznym wzrokiem od góry do dołu i z powrotem. Ani chybi, szacował, czy nie jest to aby prowokacja władz zwierzchnich. Ale, widać, Pisiowi na tyle dobrze z oczu patrzyło, że wręczył mu talony. Piś zrewanżował się stosowną sumą w gotówce.
         I tak to niepotulna Potulakowa dochrapała się maszyny do szycia.

         cdn…


niedziela, 15 listopada 2015

85. Teorie docenta Nominała

          Uniwersytet Bździochowski – jak przystało na uczelnię aspirującą do miana najlepszej w kraju – zatrudniał cały wachlarz indywidualności naukowych. Najczęściej były to postacie nietuzinkowe i barwne, niejednokrotnie o kontrowersyjnych poglądach tudzież o dość niespotykanych sposobach przekazywania wiedzy studentom. Na czoło tej barwnej plejady pięknych umysłów niewątpliwie wysunął się docent Nominał, wysokiej klasy specjalista w dziedzinie ekonomii. Na jego wykłady przychodziły tłumy. Słuchaczy wcale nie zrażał fakt, że pośród snutych przez docenta teorii stricte ekonomicznych, zdarzały się odejścia od zasadniczego tematu i wtrącanie przeróżnych wątków pobocznych. A być może właśnie te poboczne wątki dodawały smaku wykładom i dzięki nim zajęcia docenta Nominała niezmiennie cieszyły się ogromną frekwencją. Gdy docent mówił: „białe kołnierzyki”, niewątpliwie miał na myśli kadrę kierowniczą, gdy zaś mówił: „pszenno-buraczani”, niechybnie określał tak rolników.
          Pewnego razu, a było to jeszcze przed tzw. transformacją, prowadząc wykład na temat pieniądza, docent stwierdził na przykład, że to, co nosimy w portfelach, to nie są banknoty, bo prawdziwe banknoty mają pokrycie w złocie i na żądanie klienta każdy bank byłby zobowiązany wypłacić mu równoważność w kruszcu, a na pewno tego nie zrobi. Wtedy padło pytanie z sali:
          – W takim razie to, czym zapłacę za najbliższy miesiąc miejsce w akademiku, to nie są banknoty?
          – Nie – odparł spokojnie docent. – To nie są banknoty.
          – Czyli że to nie są pieniądze?
          – Nie, proszę pana, to nie są pieniądze.
          – To w takim razie, co to jest?
          – To, proszę pana, są piniendze.
          Ale jednego dnia docenta trochę poniosło, tak że przeszedł samego siebie. Na kolejnym wykładzie po pewnym jego sformułowaniu, wszystkie studentki poczuły się urażone i ostentacyjnie opuściły salę. Tym, co spowodowało ów solidarny kobiecy bojkot była toeria na temat początków kapitalizmu, a konkretnie na temat powstawania manufaktur. Rozentuzjazmowany docent Nominał doszedł mianowicie do konkluzji, którą otwarcie podzielił się ze słuchaczami:
          – Proszę państwa, właściciele manufaktur zauważyli, że do tak prostych czynności, zawsze takich samych, nie opłaca się zatrudniać wyłącznie zdrowych, silnych mężczyzn. Zaczęli więc też zatrudniać dzieci, idiotów, a nawet kobiety.

          cdn…

sobota, 7 listopada 2015

84. Coś o siłach przyrody

          Światłomysł Eureczko, niegdysiejszy wynajdywacz i usprawniacz prostych konstrukcji, przedzierzgnąwszy się w wysoko kwalifikowanego racjonalizatora i wynalazcę, nieomal zachłysnął się zupą w czasie obiadu, gdy odsłuchiwana właśnie sztuczna sekretarka doniosła, iż niejaki Fąfel Patelnia rzucił mu wyzwanie na niwie zawodowej. O ile Eureczko był powszechnie szanowanym i poważanym obywatelem Bździochów (zasłynął – jak pamiętamy – z okiełznania gorącego źródełka), o tyle Patelnia, jeśli był znany, to tylko z przesiadywania ze Staśkiem Potwarzem, zwanym Waćpanem – wiejskim głupkiem, który nastał po Miętosiu, gdy ten poszedł w sołtysy – na zapleczu restauracji Pod Wzniosłym Kalongiem i spijania tam resztek z wyrzucanych butelek po alkoholu. I nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, Fąfel Patelnia usiłuje konkurować w dziedzinie wynalazczości z taką uznaną figurą, jaką jest Światłomysł Eureczko.
          – Nie do wiary! – wykrztusił z siebie Eureczko, gdy już wykaszlał resztki zupy z tchawicy. – Co ten Patelnia wymyślił?!
          Jednak pomny metamorfozy Miętosia, postanowił nie lekceważyć przeciwnika i podjąć rękawicę. Spotkali się Pod Upadłym Aniołem, by omówić zasady współzawodnictwa. Patelnia pochwalił się, że znalazł sposób na zaprzęgnięcie do pracy elektrycznych węgorzy i to właśnie ma być polem ich rywalizacji. Cóż, słowo się rzekło, trzeba go dotrzymać. I Eureczko wziął się ostro do pracy. W wyznaczonym terminie przedstawił swoje dzieło. Był to pojazd jednośladowy napędzany enrgią elektryczną wytwarzaną przez węgorze elektryczne umieszczone w specjalnych pojemnikach. Węgorze zastępowały prądnicę ładującą akumulator, a ten dostarczał energii niewielkiemu silniczkowi. Pojazd jeździł jak szatan.
          Następnie Fąfel Patelnia zaprezentował swój wynalazek. Ku wielkiemu zaskoczeniu Eureczki podjechał na miejsce spotkania niewielkim powozem zaprzęgniętym w dziesiątkę węgorzy.
          – Mówiłem, że zaprzęgnę je do pracy – pochwalił się osłupiałemu rywalowi.
          – Ale dlaczego w takim razie musiały to być węgorze elektryczne? – zapytał Światłomysł, ciągle nie mogąc dojść do siebie.
          – Chwilunia – odparł Fąfel. Wyjął pudełeczko z tytoniem, zgrabnie uturlał skręta, po czym nacisnął przycisk tulejki spinającej wszystkie lejce, wykonane – jak się okazało – z kabelków miedzianych. A tulejką z przyciskiem była ni mniej, ni więcej, tylko zapalniczka samochodowa. Po chwili Patelnia zaciągał się dymem z papierosa, patrząc z wyższością na Światłomysła.
          Dla formalności dodam, że pojazd Eureczki zrobił furorę na najbliższych międzynarodowych targach techniki, po których lawinowo zaczęły napływać zamówienia z całego świata. Zaś zapalniczka Patelni kariery nie zrobiła. Być może dlatego, że nie ma na świecie tylu węgorzy elektrycznych, aby móc zaspokoić potrzeby motoryzacji.

          cdn…