Zanim
demokracja – ta prawdziwa – na dobre rozpanoszyła się w Bździochowej Dolinie,
działy się tam, tak jak zresztą wszędzie wokół, najróżniejsze rzeczy.
Praktykowano najróżnorodniejsze formy podejścia do swobód gospodarczych,
najczęściej w wersjach jak najbardziej indywidualnych. Hołdowano wówczas
zasadzie: „Uczyłeś się za darmo, pracować też będziesz za darmo”. No, ale żeby
wyżyć z takiej pracy, to już trzeba było trochę pogłówkować. Główkowano więc
powszechnie, dzięki czemu trwała cudaczna symbioza – państwo sobie, a obywatele
sobie. Państwo udawało, że płaci, a obywatele udawali, że pracują. Pewien
Niemiec w żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak to jest, że Polacy wydaja więcej
niż zarabiają. Takie coś w żaden sposób nie mieściło się w zakresie jego pojęć
o życiu. Ale prawda była właśnie taka, a trudno w końcu wymagać od Niemca, żeby
rozumiał tak prostą i oczywistą dla Polaka sprawę.
Wymyślano
wtedy najprzeróżniejsze przepisy, które miały rzekomo ułatwiać funkcjonowanie
obywateli w tym jedynie słusznym ustroju. Jednym coś tam dawano, drugim dawano
więcej, a trzecim jeszcze więcej, czyli wszystkim po równo. Zupełnie zbędne
wydaje się przypominanie w tym miejscu o równych i równiejszych, choć właśnie
tak było. Tu ukłon w stronę Orwella. No, więc każdy sobie radził, jak mógł,
każdy sobie rzepkę skrobał, jak potrafił, każdy starał się przeciągnąć na swoją
stronę jak najwięcej z tej za krótkiej kołderki.
Mieszkał
ci wówczas w Bździochach niejaki Piś Potulak, który zanim wyemigrował do kraju,
w którym w budżecie domowym wydatki co najwyżej mogły się równać przychodom,
zdążył się ożenić i trochę podstarzeć. Przechadzając się kiedyś po wsi z
małżonką, która do potulnych wcale nie należała, jej oczami wypatrzył na
wystawie sklepowej cud ówczesnej techniki (całkiem serio), czyli przenośną
elektryczną maszynę do szycia marki Singer. Wyobraźnia małżonki zapracowała na
tyle, że postanowiła ją mieć. Cóż, kiedy z dwóch egzemplarzy znajdujących się w
sklepie, jedna była przeznaczona dla młodych małżeństw, a druga na talony za
surowce wtórne. Potulakowie niestety w żaden sposób – choćby nie wiem, jak sobie
to obliczali – nie mogli wystąpić w roli młodego małżeństwa, aby skorzystać z przysługującego
mu przywileju, a talonów za surowce wtórne nie mieli, bo nie zbierali
makulatury (czytaj: nie czytali gazet). Piś żałował nawet, że nie był
alkoholikiem, bo mógłby wtedy sprzedać butelki. Ale skoro nie pił, to nie miał.
A gazet, gdyby nawet Potulakowie je czytali, trzeba by nazbierać ponad dwie
tony, bo należało mieć talony o równowartości jednej dziesiątej ceny towaru. Jednak
maszyna musiała być, a jak Piś miałby to załatwić, wcale małżonki nie
obchodziło. Opcja: nie będzie maszyny, nie wchodziła w rachubę. W desperacji Piś udał się do punktu skupu surowców wtórnych i wyczekawszy odpowiedni moment, zwrócił się do kierownika:
–
Proponuję panu całkowicie nieuczciwy interes. – Po czym wyłuszczył sprawę.
Kierownik zmierzył go bacznym wzrokiem od góry do dołu i z
powrotem. Ani chybi, szacował, czy nie jest to aby prowokacja władz
zwierzchnich. Ale, widać, Pisiowi na tyle dobrze z oczu patrzyło, że wręczył mu
talony. Piś zrewanżował się stosowną sumą w gotówce.
I
tak to niepotulna Potulakowa dochrapała się maszyny do szycia.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz