sobota, 26 grudnia 2015

91. Uratowany, kto uwierzył

          Wiktoriusz Wierutko, powinowaty sołtysa Miętosia, nigdy niczym szczególnym się nie wyróżniał. Żył sobie spokojnie i bogobojnie, nikomu nie wadził, nikomu w drogę nie wchodził, był, a jakoby go nie było. Przy tym, choć szkół żadnych nie kończył, natura obdarzyła go jakąś niezwykłą mądrością – mądrością, jakiej inni mogli mu tylko pozazdrościć. Jego przeciwieństwo stanowił inny powinowaty Miętosia, mieszkający po sąsiedzku rówieśnik Pięściolej Urwipołeć – rozrabiaka jakich mało, rwący się do bijatyki czy trzeba, czy nie trzeba, znany na całą okolicę z awanturnictwa, zwłaszcza, gdy miał w czubie, a w czubie miewał często, prawdziwy nomen omen urwipołeć. Jak to się stało, że ci dwaj tak odmienni charakterami chłopcy zaprzyjaźnili się ze sobą, nikt nigdy nie doszedł i dochodzić nie zamierzał, bo było powszechnie wiadome, że tego pojąć się nie da. Być może sprawiło to sąsiedztwo, a być może ogólna fizyczna zasada mówiąca o przyciąganiu się przeciwstawnych biegunów, której w Bździochach nie znano, bo w Bździochach, prócz hrabiostwa, fizyki, a tym samym jej praw w ogóle nie znano. Choć z tych praw nieświadomie korzystano. Ale mniejsza z tym, dość, że ta dwójka dobrała się jak w korcu maku i przyjaźniła się na zabój, a przyjaźń ich przetrwała wiek szczenięcy, później młodość – by powtórzyć za poetą – durną i chmurną i wkroczyła w wiek męski (dalsze cytowanie poety sobie odpuśćmy, bo było jak było). Ulubionym zajęciem owej dwójki było włóczenie się po okolicy. Inna sprawa, że wymyślić coś ciekawszego w tamtych czasach i w tamtych stronach było raczej trudno. Najlepsze w tym wszystkim było to, że żaden nie brał przykładu z drugiego. Ani Wiktoriusza nie ciągnęło do łobuzerki, ani Pięściolej nie zamierzał zostać świętym. Cóż, do czasu. Do pewnego upalnego sierpniowego dnia, w którym… Ale nie uprzedzajmy wypadków.
          Jak pamiętamy, Stowiorstek Patatajko – późniejszy Główny Inżynier Kolei Bździochowsko-Wiedeńskiej, gdy tylko opanował sztukę raczkowania, przemierzał całe kilometry, aby przyczaić się w krzakach i stamtąd przyglądać dudniącym po torach pociągom. Pewnego upalnego sierpniowego dnia siedział sobie jak co dzień pełen zachwytu w krzakach i chłonął kolejowe widoki. Przypadkiem tego samego dnia w te same okolice marszruta poprowadziła obu przyjaciół – Wiktoriusza i Pięścioleja. O ile jednak Stowiorstek siedział w krzakach, o tyle koledzy szli torami. Prócz tej trójki w całej okolicy nie było żywej duszy. Słońce cudownie przypiekało, hen, w górze skowronek donosił całemu światu o swoim istnieniu, lekki orzeźwiający wiaterek dął w twarze wędrujących torami młodzieńców. W uszach mieli jego monotonny szum. Szli, nie oglądając się za siebie, dlatego zupełnie nie słyszeli nadjeżdżającego pociągu. Obsługujący lokomotywę maszynista akurat nie patrzył na tory, nie zagwizdał więc, by ich ostrzec.
          W pewnej chwili rozprawiający o czymś niezwykle ciekawym chłopcy dojrzeli malca wychylającego się zza krzaków rosnących nieopodal torów. Szkrab mamrotał coś niezrozumiale i rączką pokazywał na coś za ich plecami. Patrzyli na niego zdumieni, nie mając pojęcia, co niemowlę robi samo na takim odludziu. A maluch nadal mamrotał i pokazywał rączką. Wreszcie Wiktoriusz obejrzał się. Uczynił to w samą porę, bo pociąg był tuż-tuż, a lokomotywa niemal wjeżdżała im na głowy. Odruchowo szarpnął Pięścioleja za rękę i wraz z nim dał susa z nasypu.
          Historia skończyła się szczęśliwie. Po tym wydarzeniu Pięściolej uwierzył w istnienie siły wyższej, która czuwa nad ludzkimi duszami. Od tamtej pory jakby mniej pociągały go bójki na wiejskich zabawach. Sporządniał, ustatkował się, a nawet ustatecznił. Jednej rzeczy jednak w tym wszystkim nie mógł pojąć. Rozmyślał nad tym stale i roztrząsał przez długie lata, czy przypadkiem z tą opatrznością nie było tak, że załapał się na konto Wiktoriusza. Bo może tylko jeden z nich, właśnie Wiktoriusz, jako ten „lepszy” dostał odgórną ochronę, a on, gałgan, podczepił się pod niego na krzywy ryj. Ale choć prochu nie wymyślił, uwierzył.

          cdn…

sobota, 19 grudnia 2015

90. Farciarz Kudełko

          Fakt, że Łysek Kudełko po żarcie kolegów pod wodzą Wygibautasa Książkiewicziusa, kiedy to w środku nocy pocwałował na stołówkę, zaliczył kolokwium, mimo wszystko do cudów nie należał. Bo Łysek Kudełko był nieprawdopodobnym farciarzem i zwierzęciem towarzyskim. Do studiowania miał podejście rozrywkowe i można by powiedzieć, że studia robił przy okazji, w przerwach między kolejnymi impezami z udziałem płci nadobnej, a jakże. Wiedzę, jako się rzekło, nabywał pobieżnie, metodą trzech Z, zawsze potrafiąc sobie odmówić wykładu, gdy jako alternatywę miał popijawę. Kiedyś, na przykład, spotkał rano kolegę i wywiązał się między nimi poniższy dialog.
          Kolega:
          – Cześć, Łysek, gdzie tak zasuwasz?
          Łysek:
          – Na wykład. A ty?
          – Idę na wódkę.
          – Ty to umiesz namówić.
          I Łysek zmienił kierunek marszruty.
          Innym razem na egzaminie w tak sugestywny sposób pytającemu go docentowi rozwinął teorię modeli matematycznych, nie trzeba dodawać – wyssaną z palca, że skołowany docent chyba sam stracił wiarę w swoją wiedzę, bo niemalże z obłędem w oczach, wykrztusił:
          – Dam panu trójkę, ale idź pan już, idź.
          Kiedy indziej, wchodząc na egzamin do gabinetu profesora, staranie wytarł obuwie. Zrobił to bezwiednie, staranniej od innych i tylko z tej racji, że korytarz był właśnie w trakcie malowania, a wrodzone poczucie estetyki nie pozwalało Kudełce nanieść brudu do profesorskiego gabinetu. Na egzaminie szybko okazało się, że wiedza Łyska Kudełki bliższa jest kosmosu niż ziemskim teoriom naukowym głoszonym na wykładach, a mimo to, Łysek wyszedł z egzaminu z trójką w indksie. Chyba z wdzięczności profesora za niepobrudzenie podłogi.
          Albo taki przykład. Poszedł Kudeło na egzamin i bardzo się zdziwił, bo okazało się, że będą zadania, a na wykładach była wyłącznie teoria. Wchodziło po dwóch studentów; jeden dostawał do rozwiązania pierwsze zadanie, drugi – drugie. Choć były tylko te dwa zadania serwowane na przemian, blady strach padł na Łyska, bo rozwiązanie ani pierwszego, ani drugiego nie leżało w jego zasięgu. Przerażony wszedł do gabinetu, gdy nadeszła jego kolej, bo cóż innego mógł zrobić. Ale z tego skołowania źle sobie wyliczył i wszedł do gabinetu jako trzeci. Gdy to zauważył, chciał wyjść, ale pan docent powiedział, żeby został i posadził go naprzeciwko stołu, przy którym odpytywał. Tym sposobem Łyskowi trafiło się zadanie takie samo, jakie miał kolega, który własnie odpowiadał, bo nad drugim zadaniem męczył się kolega siadzący przy sąsiednim stole. Łysek nie byłby Łyskiem, gdyby z tego nie skorzystał, tak że gdy przyszła jego kolej do odpowiedzi, zadanie miał rozwiązane poprawnie. Docent nawet na nie nie spojrzał, tylko stwierdził:
          – Zadanie musi pan mieć dobrze, przejdźmy od razu do teorii.
          Jakoś Łysek tę teorię zaliczył. Na następny egzamin poszedł uśmiechnięty. Profesor, widząc go takiego uradowanego, rzekł:
          – Widzę, że przyszedł pan zdawać na piątkę.
          – Oczywiście – odrzekł nadal wyluzowany i w dobrym humorze Kudełko.
          – No, to zestaw pytań numer pięć – odrzekł profesor.
          Kudełko przyjrzał się pytaniom i – już nieco mniej uradowany – zapytał:
          – A mogę zdawać na czwórkę?
          Tak to Łysek, niezmiennie korzystając ze swego niezmiennego fartu, brnął przez studia i – jak głosi legenda – dobrnął do końca i został inżynierem.

          cdn…


sobota, 12 grudnia 2015

89. Wrzące wakacje

         Ojciec lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu, Grzechosława Pyszczozora, poznanego już wcześniej prześmiewcy, uczestnika triumwiratowych libacji – Przepytsław, też robił w nauczycielstwie. Był to człowiek zacny, acz krotochwilny, szczególnie w młodości, a ową krotochwilność, posuniętą do absurdu, najwyraźniej odziedziczył później w genach jego syn.
         Grubo przed wojną kierownikował w szkole powszechnej położonej na hrabiowskich włościach pan Kiejstut nomen omen Naumiał, niemłody już, ale jeszcze  mający sporo do stanu spoczynku, ucząc przy okazji języka ojczystego i, jak wszyscy w tamtych stronach,  zaciągając po kresowemu.
         W czasach, gdy panu Naumiałowi przyszło nauczać kresową dzieciarnię, szkoła stanowiła prawdziwe okno na świat i spełniała znacznie szerszą rolę, niż tylko nauczanie. Tak też było i w Bździochach jeszcze na długo przed tym, jak sołtys Miętoś wykreował je na światową metropolię. Pan Kiejstut, prócz wpajania zasad poprawnej mowy, zajmował się organizowaniem różnych form spędzania czasu, ot, chociażby kolonii letnich, aby dzieciaki oderwać choć na trochę od prac w polu i pokazać im piękno ojczystej ziemi, by mogły być może raz w życiu zobaczyć morze czy też góry.
         Jednego lata urządzono kolonie w starym zamczysku, częściowo zrujnowanym, a więc nie całkiem kompletnym, co mocno podnosiło jego atrakcyjność. Jak się okazało, nie tylko wśród dzieci. Chociaż trudno byłoby znaleźć związek między ruinami i uciechą dorosłych, a w szczególności personelu kuchennego, coś jednak musiało być na rzeczy. Świadczyły o tym opóźnienia w przygotowywaniu posiłków, a zwłaszcza śniadań. Póki co, pan Kiejstut Naumiał nie potrafił temu zapobiec, choć taki zgrzyt w trybach spędzał mu sen z oczu. Do czasu.
         Kadrę wychowawczą wspomagał na tych koloniach niejaki Przepytsław Pyszczozór – student, póki co, birbant, notoryczny i niepoprawny łamacz serc kobiecych – notabene późniejszy nauczyciel w tej szkole. On, jeśli mało sypiał, to z zupełnie innych względów niż jego przełożony. Pewnej więc nocy, a ściślej wczesnym rankiem, gdy kolejna jego żeńska ofiara (nieświadoma jeszcze swej ofiarności) spoczywała pogrążona w błogim śnie, spoglądał przez okno, być może zaginając już w myślach parol na kolejną spódniczkę. Ujrzał wtedy cały żeński personel kuchenny przekradający się na teren kolonii wyłomem w murze. Uprzytomnił sobie, że w gościńcu w niedalekim miasteczku co wieczór odbywają się potańcówki. Zatem tam, pomyślał, umila sobie pobyt grono kucharek, a opóźnienia w przygotowaniu śniadań są oczywistą tego konsekwencją. Postanowił utrzeć im nosa. Zwłaszcza był to winien szefowej kuchni, która kilka dni wcześniej potraktowała go po grubiańsku. Było to po tym, jak zauważył, że szefowa zarządziła zrobienie kompotu na poobiedni deser z resztek zupy owocowej. Na zwróconą jej uwagę roześmiała się tyko i powiedziała:
         – Ty mi tutaj, kochaneczku, nie pier…! Kompot jest pyszny. Dzieciaki po parę razy obracają po dolewkę.
         Rano o tym co widział przez okno powiedział kierownikowi. Stali właśnie w większym gronie wraz z pozostałymi wychowawcami. Pan Kiejstut, człowiek dobroduszny i też nie pozbawiony poczucia humoru, zaproponował:
         – Wiecie co, moi państwo, następnej nocy zaczaimy się na nie i jak będą przechodzić przez mur, to je oblejemy wodą.
         Na takie dictum w Przepytsławie odezwał duch absurdu, więc z dobrze udawanym przejęciem dorzucił:
         – Wrzącą! Wrzącą!
         Tu kierownik się zreflektował, spojrzał z przejęciem (wcale nie udawanym) i powiedział z powątpiewaniem:
         – Eee, nie.
         A  na to Przepytek:
         – To przynajmniej z przegotowaną!
         Wybuch śmiechu pozostałych wychowawców zakończył rozmowę. A cała sprawa, choć nie wiadomo, jak to z tym zaczajeniem się wypadło, miała taki finał, że od tamtej pory opóźnienia śniadań się skończyły.

         cdn…

sobota, 5 grudnia 2015

88. Gdzie ten Centralny?

          Pan Taleon Tuszwenda, dyplomowany doktor degustatologii praktycznej, pracujący w Bździochowskiej Wytwórni Wyrobów Alkoholopodobnych na stanowisku starszego oberkipera, w czasach szczytowego rozkwitu jedynie słusznego ustroju miał obowiązek osobistego doręczania do Centrali sprawozdań z wykonania planu. Centrala mieściła się w Warszawie, a sprawozdania należało dostarczać w ostatnim dniu każdego miesiąca. Toteż każdego trzydziestego lub trzydziestego pierwszego, wyjątkowo dwudziestego ósmego, a całkiem wyjątkowo dwudziestego dziewiątego dnia miesiąca pan Taleon Tuszwenda wsiadał w ekspres „Kresowiak Wschodni” i odbywał podróż do stolicy. Tego dnia wsiadali też do swoich pociągów wszyscy inni kiperzy zatrudnieni w podległych Centrali jednostkach rozsianych po całym kraju i wzorem pana Taleona Tuszwendy wieźli w aktówkach swoje sprawozdania. Każdy, prócz sprawozdania, dzierżył dobrze zabezpieczoną butelczynę z próbką nowego wyrobu celem zaprezentowania go władzy zwierzchniej. Podległe placówki starały się jak najczęściej opracowywać nowe receptury lub co najmniej doskonalić dotychczasowe, by co miesiąc móc zbierać pochwały wyższych przełożonych.
          Centrala bardzo poważnie podchodziła do tych spraw; w końcu chodziło przecież o to, aby produkt finalny jak najszybciej i w jak największych ilościach trafiał na rynek, poprawiając statystyki zaopatrzeniowe, zwiększając PKB oraz przysparzając państwu dochodów w złotówkach, a niekiedy nawet w dewizach. O innych aspektach nie wspominając. Dlatego też było z najwyższym pietyzmem kultywowaną tradycją degustowanie tychże wynalazków w dziedzinie alkoholopodobieństwa zwożonych licznie do Centrali. Nazywało się to wdrażaniem do produkcji, a kończyło zwykle wielkim kacem, którego kiperzy starali się pozbyć, posypiając w pociągu w drodze powrotnej.
          Nie inaczej było pewnego majowego dnia, kiedy to pan Taleon w oparach ulatującego w upale z jego głowy alkoholu szwendał się po Warszawie z zamiarem kupienia rowerka dla swego kilkuletniego siostrzeńca. Tak się akurat składało, że następnego dnia był Dzień Dziecka i taki prezent zdaniem pana Taleona byłby najbardziej odpowiedni. Ale nawet w stolicy nie można było uświadczyć takiego rarytasu, choć pan Taleon uczciwue obszedł wszelkie domy towarowe i skrupulatnie je przepatrzył. Chcąc nie chcąc musiał wrócić do Bździoichów z pustymi rękami. Ruszył więc w kierunku Dworca Centralnego. Ale, o dziwo, nie znalazł go na swoim miejscu. Wydało mu się to dziwne. Przecież będąc pod Pałacem Kultury nie można było nie natrafić na dworzec, a jednak… Pan Taleon Tuszwenda, skonstatowawszy tę dziwną rzecz, począł systematycznie penetrować teren. Na skutą alkoholem czaszkę nie mógł jednak liczyć; nie była mu w stanie pomóc nawet na jotę, jeśli założyć, że mu nie przeszkadzała. Jednak gdy obszedł Pałac Kultury rzetelnie trzy razy i nie natrafił na ślad dworca, musiał posiłkować się pomocą tego co pod czaszką. Jakimś ostatnim przebłyskiem świadomości przypomniał sobie stare czytanki szkolne, w których bohaterowie pytali o drogę milicjantów, a ci grzecznie im ją wskazywali. Być może przypomniał też sobie krążącą po Bździochach opowieść o przygodzie Maryśki Kozodojówny w Londynie, dość, że postanowił zrobić tak samo. Jak raz wypatrzył wśród przechodniów błękitny mundurek, więc zwrócił się do jego właściciela z nurtującym go pytaniem. Milicjant zmierzył go od głowy do stóp i z powrotem i dłuższą chwilę przyglądał mu się podejrzliwie. Być może uznał jego pytanie za spóźniony o całe dwa miesiące żart primaaprilisowy. Musiał jednak z twarzy biednego pana Taleona wyczytać prawdziwe zakłopotanie, bo uniósł rękę i wskazując ogromne gmaszysko, przy którym się znajdowali, powiedział:
          – Tu jest.
          W rzeczy samej, stali obok Dworca Centralnego. Jak pan Taleon mógł go nie zauważyć, do dziś pozostaje zagadką. Jedynym logicznym wytłumaczeniem zdaje się być fakt, że mu się wtedy mocno ze łba kurzyło i zapewne ten kurz przesłonił widok.
          PS
          Pan Taleon Tuszwenda kupił rowerek następnego dnia na kiermaszu w Bździochach.

          cdn…