sobota, 12 grudnia 2015

89. Wrzące wakacje

         Ojciec lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu, Grzechosława Pyszczozora, poznanego już wcześniej prześmiewcy, uczestnika triumwiratowych libacji – Przepytsław, też robił w nauczycielstwie. Był to człowiek zacny, acz krotochwilny, szczególnie w młodości, a ową krotochwilność, posuniętą do absurdu, najwyraźniej odziedziczył później w genach jego syn.
         Grubo przed wojną kierownikował w szkole powszechnej położonej na hrabiowskich włościach pan Kiejstut nomen omen Naumiał, niemłody już, ale jeszcze  mający sporo do stanu spoczynku, ucząc przy okazji języka ojczystego i, jak wszyscy w tamtych stronach,  zaciągając po kresowemu.
         W czasach, gdy panu Naumiałowi przyszło nauczać kresową dzieciarnię, szkoła stanowiła prawdziwe okno na świat i spełniała znacznie szerszą rolę, niż tylko nauczanie. Tak też było i w Bździochach jeszcze na długo przed tym, jak sołtys Miętoś wykreował je na światową metropolię. Pan Kiejstut, prócz wpajania zasad poprawnej mowy, zajmował się organizowaniem różnych form spędzania czasu, ot, chociażby kolonii letnich, aby dzieciaki oderwać choć na trochę od prac w polu i pokazać im piękno ojczystej ziemi, by mogły być może raz w życiu zobaczyć morze czy też góry.
         Jednego lata urządzono kolonie w starym zamczysku, częściowo zrujnowanym, a więc nie całkiem kompletnym, co mocno podnosiło jego atrakcyjność. Jak się okazało, nie tylko wśród dzieci. Chociaż trudno byłoby znaleźć związek między ruinami i uciechą dorosłych, a w szczególności personelu kuchennego, coś jednak musiało być na rzeczy. Świadczyły o tym opóźnienia w przygotowywaniu posiłków, a zwłaszcza śniadań. Póki co, pan Kiejstut Naumiał nie potrafił temu zapobiec, choć taki zgrzyt w trybach spędzał mu sen z oczu. Do czasu.
         Kadrę wychowawczą wspomagał na tych koloniach niejaki Przepytsław Pyszczozór – student, póki co, birbant, notoryczny i niepoprawny łamacz serc kobiecych – notabene późniejszy nauczyciel w tej szkole. On, jeśli mało sypiał, to z zupełnie innych względów niż jego przełożony. Pewnej więc nocy, a ściślej wczesnym rankiem, gdy kolejna jego żeńska ofiara (nieświadoma jeszcze swej ofiarności) spoczywała pogrążona w błogim śnie, spoglądał przez okno, być może zaginając już w myślach parol na kolejną spódniczkę. Ujrzał wtedy cały żeński personel kuchenny przekradający się na teren kolonii wyłomem w murze. Uprzytomnił sobie, że w gościńcu w niedalekim miasteczku co wieczór odbywają się potańcówki. Zatem tam, pomyślał, umila sobie pobyt grono kucharek, a opóźnienia w przygotowaniu śniadań są oczywistą tego konsekwencją. Postanowił utrzeć im nosa. Zwłaszcza był to winien szefowej kuchni, która kilka dni wcześniej potraktowała go po grubiańsku. Było to po tym, jak zauważył, że szefowa zarządziła zrobienie kompotu na poobiedni deser z resztek zupy owocowej. Na zwróconą jej uwagę roześmiała się tyko i powiedziała:
         – Ty mi tutaj, kochaneczku, nie pier…! Kompot jest pyszny. Dzieciaki po parę razy obracają po dolewkę.
         Rano o tym co widział przez okno powiedział kierownikowi. Stali właśnie w większym gronie wraz z pozostałymi wychowawcami. Pan Kiejstut, człowiek dobroduszny i też nie pozbawiony poczucia humoru, zaproponował:
         – Wiecie co, moi państwo, następnej nocy zaczaimy się na nie i jak będą przechodzić przez mur, to je oblejemy wodą.
         Na takie dictum w Przepytsławie odezwał duch absurdu, więc z dobrze udawanym przejęciem dorzucił:
         – Wrzącą! Wrzącą!
         Tu kierownik się zreflektował, spojrzał z przejęciem (wcale nie udawanym) i powiedział z powątpiewaniem:
         – Eee, nie.
         A  na to Przepytek:
         – To przynajmniej z przegotowaną!
         Wybuch śmiechu pozostałych wychowawców zakończył rozmowę. A cała sprawa, choć nie wiadomo, jak to z tym zaczajeniem się wypadło, miała taki finał, że od tamtej pory opóźnienia śniadań się skończyły.

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz