Ojciec lektora języków paraorientalnych
bździochowskiego uniwersytetu, Grzechosława Pyszczozora, poznanego już
wcześniej prześmiewcy, uczestnika triumwiratowych libacji – Przepytsław, też „robił” w
nauczycielstwie. Był to człowiek zacny, acz krotochwilny, szczególnie w
młodości, a ową krotochwilność, posuniętą do absurdu, najwyraźniej odziedziczył
później w genach jego syn.
Grubo przed wojną kierownikował w
szkole powszechnej położonej na hrabiowskich włościach pan Kiejstut nomen
omen Naumiał, niemłody już, ale jeszcze
mający sporo do stanu spoczynku, ucząc przy okazji języka ojczystego i,
jak wszyscy w tamtych stronach,
zaciągając po kresowemu.
W czasach, gdy panu Naumiałowi przyszło
nauczać kresową dzieciarnię, szkoła stanowiła prawdziwe okno na świat i
spełniała znacznie szerszą rolę, niż tylko nauczanie. Tak też było i w
Bździochach jeszcze na długo przed tym, jak sołtys Miętoś wykreował je na
światową metropolię. Pan Kiejstut, prócz wpajania zasad poprawnej mowy,
zajmował się organizowaniem różnych form spędzania czasu, ot, chociażby kolonii
letnich, aby dzieciaki oderwać choć na trochę od prac w polu i pokazać im
piękno ojczystej ziemi, by mogły być może raz w życiu zobaczyć morze czy też
góry.
Jednego lata urządzono kolonie w starym
zamczysku, częściowo zrujnowanym, a więc nie całkiem kompletnym, co mocno
podnosiło jego atrakcyjność. Jak się okazało, nie tylko wśród dzieci. Chociaż
trudno byłoby znaleźć związek między ruinami i uciechą dorosłych, a w
szczególności personelu kuchennego, coś jednak musiało być na rzeczy.
Świadczyły o tym opóźnienia w przygotowywaniu posiłków, a zwłaszcza śniadań.
Póki co, pan Kiejstut Naumiał nie potrafił temu zapobiec, choć taki zgrzyt w
trybach spędzał mu sen z oczu. Do czasu.
Kadrę wychowawczą wspomagał na tych
koloniach niejaki Przepytsław Pyszczozór – student, póki co, birbant,
notoryczny i niepoprawny łamacz serc kobiecych – notabene późniejszy
nauczyciel w tej szkole. On, jeśli mało sypiał, to z zupełnie innych względów
niż jego przełożony. Pewnej więc nocy, a ściślej wczesnym rankiem, gdy kolejna
jego żeńska ofiara (nieświadoma jeszcze swej ofiarności) spoczywała pogrążona w
błogim śnie, spoglądał przez okno, być może zaginając już w myślach parol na
kolejną spódniczkę. Ujrzał wtedy cały żeński personel kuchenny przekradający
się na teren kolonii wyłomem w murze. Uprzytomnił sobie, że w gościńcu w
niedalekim miasteczku co wieczór odbywają się potańcówki. Zatem tam, pomyślał,
umila sobie pobyt grono kucharek, a opóźnienia w przygotowaniu śniadań są
oczywistą tego konsekwencją. Postanowił utrzeć im nosa. Zwłaszcza był to winien
szefowej kuchni, która kilka dni wcześniej potraktowała go po grubiańsku. Było
to po tym, jak zauważył, że szefowa zarządziła zrobienie kompotu na poobiedni
deser z resztek zupy owocowej. Na zwróconą jej uwagę roześmiała się tyko i
powiedziała:
– Ty mi tutaj, kochaneczku, nie pier…!
Kompot jest pyszny. Dzieciaki po parę razy obracają po dolewkę.
Rano o tym co widział przez okno
powiedział kierownikowi. Stali właśnie w większym gronie wraz z pozostałymi
wychowawcami. Pan Kiejstut, człowiek dobroduszny i też nie pozbawiony poczucia
humoru, zaproponował:
– Wiecie co, moi państwo, następnej
nocy zaczaimy się na nie i jak będą przechodzić przez mur, to je oblejemy wodą.
Na takie dictum w Przepytsławie
odezwał duch absurdu, więc z dobrze udawanym przejęciem dorzucił:
– Wrzącą! Wrzącą!
Tu kierownik się zreflektował, spojrzał
z przejęciem (wcale nie udawanym) i powiedział z powątpiewaniem:
– Eee, nie.
A
na to Przepytek:
– To przynajmniej z przegotowaną!
Wybuch śmiechu pozostałych wychowawców
zakończył rozmowę. A cała sprawa, choć nie wiadomo, jak to z tym zaczajeniem
się wypadło, miała taki finał, że od tamtej pory opóźnienia śniadań się
skończyły.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz