sobota, 27 lutego 2016

100. W 100-lecie bździochowskiej awiacji

          Kiedy podczas transformacji Bździochów po rozpoczęciu sołtysowania przez Miętosia na polach Herbecia i Plewki powstało lotnisko, nikt nie przypuszczał, że rozrośnie się ono tak bardzo, iż otrzyma rangę międzynarodowego portu lotniczego. Kiedy więc już to się stało, wypadało nadać mu jakąś nazwę, bo – i co do tego była powszechna zgoda – nazwa Aeroport Bździochy brzmiałaby nieco dziwnie – zbyt zaściankowo. Rozpisano więc konkurs, a wtedy okazało się, że najczęściej powtarzającą się propozycją nazwy, jaką miałoby przyjąć lotnisko, była: Międzynarodowy Port Lotniczy im. Sołtysa Miętosia.
          Tyle że Miętoś, mimo swej wielkości – człowiek nad wyraz skromny, nie chciał wyrazić na to zgody.
          – Jak to? – żachnął się, gdy mu o tym doniesiono. – Jest tylu innych zasłużonych ludzi dla kraju i właśnie ja miałbym pretendować do takiego zaszczytu?
          – Ależ sołtysie – zaoponowano – nie ma bardziej zasłużonej osoby dla Bździochów niż pan!
          – Ja rozumiem – usiłował się tłumaczyć Miętoś – Kopernik, Chopin, Wieniawski, Reymont, Jan Paweł II. Im się to należy. Ale mnie? Pomniki powinno się stawiać pośmiertnie, a najlepiej jakieś sto lat po śmierci, kiedy już historia dokona rzetelnego osądu delikwenta. No, może z wyjątkiem papieża, bo to postać szczególna w polskiej historii.
          – Niech pan zauważy, sołtysie, że lotnisko w Gdańsku ma imię Lecha Wałęsy, który przecież żyje.
          – Nie zgadzam się – zdecydowanie sprzeciwił się Miętoś. – Wszyscy wymienieni są znanymi na świecie postaciami, a ja? Ja jestem tylko zwykłym prowincjonalnym sołtysem.
          – Sołtysie! Po co ta skromność. Dzięki panu to Warszawa jest dla Bździochów prowincją.
          – Może wzorem Rumunii – nie zważał na pochwały Miętoś – nadajmy lotnisku imię kogoś związanego z lotnictwem. Port lotniczy w Bukareszcie nosi imię Henri'ego Coandy, człowieka wielce zasłużonego dla rozwoju lotnictwa, wynalazcy i konstruktora prototypu samolotu odrzutowego. U nas są chociażby Żwirko i Wigura, którzy na Międzynarodowych Zawodach Lotniczych Challenge 1932 w Berlinie utarli nosa Niemcom, odnosząc zwycięstwo.
          – Ale sołtysie…
          – Nie ma ale, jutro dam odpowiedź. – I sołtys powrócił do swoich obowiązków.
          Następnego dnia gronu radnych od samego rana koczującemu na korytarzu Miętoś przedstawił swoje stanowisko.
          – Według mnie nasze bździochowskie lotnisko powinno nosić nazwę: Międzynarodowy Port Lotniczy im. Stanisława Skarżyńskiego.
          Zawiedzionych radnych, którzy już chcieli pognać do swoich biur, aby sprawdzić, kim był wymieniony przez sołtysa człowiek, sołtys powstrzymał i sam objaśnił.
          – Stanisław Skarżyński był pułkownikiem pilotem, wielkim polskim patriotą i prawdziwym bohaterem. Takiej ilości i tak wysokich odznaczeń przyznanych mu za zasługi dla ojczyzny nie wręczyli sobie nawet najbardziej pazerni na ordery partyjniacy za czasów PRL-u. Zginął, wracając z zadania bojowego w 1942 roku.
          Po czym sołtys Miętoś przedstawił zebranym bardziej szczegółowy życiorys Stanisława Skarżyńskiego, a zwłaszcza jego osiągnięcia. Radni stali osłupiali, niemal z rozdziawionymi ustami, bo nic nie wiedzieli o tym bohaterskim człowieku. Nie wiedzieli, że na samolocie polskiej konstrukcji obleciał dookoła Afrykę, że do niego należał rekord odległości przelotu bez lądowania, ustanowiony również na samolocie polskiej konstrukcji podczas przelotu nad Atlantykiem i że był pierwszym Polakiem, który nad Atlantykiem przeleciał.
          – Ale wiecie czym mi najbardziej zaimponował? – zapytał radnych na zakończenie swojego wywodu, choć – siłą rzeczy – pytanie trafiło w próżnię. Zaraz więc odpowiedział. – Nawet nie tym, że został pilotem przez przypadek, tak jak ja przez przypadek zostałem sołtysem. Najbardziej zaimponował mi swoją fantazją. Bo trasę przez Ocean Atlantycki, z Senegalu do Brazylii, przebył nie w kombinezonie lotniczym, a w eleganckim garniturze.
          I istotnie, radni stosowną uchwałą przyjęli, że bździochowskie lotnisko od tego czasu będzie miało w nazwie: im. eleganta Stanisława Skarżyńskiego.

          cdn…

sobota, 20 lutego 2016

99. Horror na dwie rude

          Zdarzyło się Marysi Maleszce rodzić. Ot, przypadłość, jaka się może zdarzyć każdej kobiecie w sile wieku. Oraz przed siłą, a czasem nawet po sile, choć to ryzykowne. Na marginesie można dodać, a cichcem o tym przebąkiwano, że to jej imię i nazwisko wcale nie jest przypadkowe. Bo to niby Marysia Maleszka tłumaczy się jako Ma Rysia i Ma Leszka. Inaczej mówiąc różnie jej wychodzi z wiernością. Ale to tak na marginesie i nikt otwarcie nie dywaguje na temat ojcostwa. Ale może właśnie to dwuznaczne prowadzenie się Marysi zemściło się w czasie porodu, bo w Bździochach za sołtysowania Miętosia służba zdrowia działała przecież bez zarzutu i nijak nie można jej było przypiąć łatki: zła, beznadziejna czy wręcz nieludzka. Co to, to nie.
          Ale Marysi Maleszce bździochowska służba zdrowia dała się we znaki i prawdopodobnie całą tę zadziwiająco paskudną sytuację należy złożyć na karb tego, że na drodze do szczęśliwego (z założenia) rozwiązania stanęły dwie rude. Blondynki, brunetki, szatynki – to określenia koloru włosów. Ale rude to – charakter. A ściślej – charakterek. Czy każda inna robiąc się na rudą, zmienia też swój charakter na charakterek, nie wiadomo. Wiadomo, a nawet jest pewne, że rude są wredne. Pewnie kiedyś wymyślą i spopularyzują e-porody czy w ogóle e-szpitale, które uniezależnią pacjentów od rudych, ale póki co, trzeba tradycyjnie.
          Tyle tytułem wstępu.
          No więc Marysia Maleszka (nie wnikając, czy to Rysio, czy to Leszek będzie biologicznym ojcem) miała przed sobą poród metodą tradycyjną. Żeby ułatwić naturze wypełnienie swego zadania, Marysia uczęszczała do tzw. szkoły rodzenia, zatem była przygotowana do porodu na piątkę z plusem (według starej szkoły) czy też na szóstkę (według nowej). Kiedy poczuła wolę bożą, mąż (nie wnikamy, czy był to Rysio, czy Leszek) zawezwał telefonicznie karetkę pogotowia, aby ta odwiozła Marysię na salę porodową w szpitalu, który wcześniej został wytypowany jako najwłaściwszy do tego celu. Marysia wraz z mężem (nie wnikamy… itd.) objechali wcześniej wszystkie szpitale w całej Bździochowej Dolinie i wybrali sobie taki, który najlepiej spełniał ich wymagania. Bo poród miał być rodzinny, to znaczy miał przy nim asystować mąż, a od porodu również ojciec (nie wnikamy…). Było tam kilka wolnych sal do porodów rodzinnych i jeszcze, awaryjnie, kilka tradycyjnych, też wolnych. Ale…
          I tu się zaczynają schody. Pogotowie zlekceważyło sobie wezwanie, zakładając zapewne na podstawie doświadczenia, że kobieta rodząca po raz pierwszy jest przewrażliwiona i wzywa pogotowie przedwcześnie. Ale szkoła rodzenia rzetelnie przygotowała pierwiastkę do porodu, czego pracownicy pogotowia zupełnie nie wzięli pod uwagę. Po drugim wezwaniu, kiedy już zachodziła obawa, że Marysia urodzi na schodach, pogotowie zjawiło się natychmiast, zwłaszcza, że miało siedzibę tuż za rogiem. Z karetki wysiadła ruda i zdecydowała, że w takiej sytuacji trzeba jechać do najbliższego szpitala, bo do wybranego nie zdążą. Zlekceważyła pytanie zawiedzionego męża, dlaczego nie przyjechano po pierwszym wezwaniu, czyli pół godziny wcześniej. Nie byłoby kłopotu. Mąż (Rysio albo Lesio) mimo wszystko próbował nalegać na jazdę do wybranego szpitala, zwłaszcza że ten, który wskazała ruda, był ostatnim, do jakiego Marysia chciałaby trafić – ponury i nieprzyjazny. Ruda usadowiła się w kabinie, zatrzasnęła drzwi, wyjęła komórkę i dzwoni. A raczej udaje, że dzwoni. Przytyka telefon do ucha, porusza ustami i kiwa głową. Sanitariusz tymczasem prosi Marysię, żeby nie ziajała (efekt nauki oddychania w szkole rodzenia), bo zaraz urodzi. Biedny mąż, cały w nerwach stoi na deszczu, który przeszedł w ulewę, a ruda „dzwoni. Po chwili zsuwa szybę i mówi, iż poinformowano ją, że w szpitalu, do którego chcieliby pojechać Marysia z mężem, nie ma miejsc, więc muszą się zgodzić na ten najbliższy. Zresztą już i tak jest za późno, bo Marysia zaczyna rodzić.
          – To chyba wybuchła jakaś epidemia porodów – skomentował wiadomość mąż – bo parę godzin wcześniej w tamtym szpitalu było dużo wolnych sal porodowych.
          Ale cóż, nie było wyjścia, trzeba było pojechać tam, gdzie najbardziej nie chcieli. W szpitalu od razu zabrano Marysię na porodówkę. Wejście do sali zastąpiła mężowi druga ruda i tak skończyło się wyobrażenie o rodzinnym porodzie. Mąż (Rysio czy też Lesio) z torbą rzeczy niezbędnych żonie usiadł na ławce w korytarzu i czekał, bo cóż innego mógł zrobić. Tymczasem na zewnątrz burza rozpętała się na dobre, gromy waliły, błyskawice rozświetlały co chwilę ciemny korytarz. Zgasło światło – sceneria jak w filmie o Frankensteinie. Po paru godzinach z sali wyszła ruda (ta druga) i zupełnie nie zważając na czekającego męża Marysi, poszła schodami na wyższe piętro. Mąż zerwał się z ławki i podbiegł do niej.
          – Przepraszam, co z żoną? Urodziła?
          – A to położna nic panu nie powiedziała – zdziwiła się ruda. Po czym odwróciła się i odeszła.
          Blady strach padł na męża, bo cóż mogły oznaczać takie słowa. Nic innego jak tylko jakieś komplikacje. Po jakimś czasie ruda wracała. Teraz mąż zastąpił jej wejście na salę.
          – Ma pan syna, urodził się półtorej godziny temu. Jest zdrowy, otrzymał 10 punktów – wyrecytowała.
          Cała historia z rodzinnym porodem skończyła się szczęśliwie, chociaż nie zrobiono Marysi potrzebnych badań, tak że zasłabła w którymś momencie, a oseska wypuszczono ze szpitala z nadmiarem bilirubiny we krwi. Do tego – jak się później dowiedział Rysio albo Leszek, za drzwiami porodówki też się dział nie mniejszy horror. Małżonka rodziła na sali z innymi kobietami, parawany oddzielały widoki, ale odgłosów – nie. Marysia, przygotowana do porodu siłami natury, otrzymała standardzik, jak za starych, lecz wcale nie dobrych czasów, czyli obowiązkowe nacięcie skalpelem. Nie podano jej nic do picia, chociaż butelki z wodą spoczywały w torbie na korytarzu.Podczas robienia zastrzyku znieczulającego rudej wybuchła strzykawka w ręce. Krew obryzgała wszystko w koło, w tym także fartuch rudej.
          – To mój jedyny fartuch! – syknęła w stronę umęczonej Marysi, jakby winiąc ją za to. – W czym ja teraz pójdę na dyżur? A poza tym nie mam drugiej ampułki. Musi pani wytrzymać na żywca.
          Sprawiedliwość za to wszystko wymierzył nowo narodzony synek. Gdy salowa wzięła go na ręce i podniosła, urządził jej solidny siuśkowy prysznic.

          cdn…

sobota, 13 lutego 2016

98. e-Bździochy

          Bździochy rozwinęły się nad wyraz. Gdzie by się nie spojrzało, kłuła w oczy nowoczesność, z każdego kąta wyzierały zadziwiające niespodzianki świadczące o niepospolitych zdolnościach, pomysłowości i zmyśle estetycznym mieszkańców. Oraz nie tylko o nadążaniu, a wręcz o prześciganiu ducha czasów.
          Miętoś, sołtys z krwi i kości, człowiek, który w niewiarygodny wręcz sposób wyprowadził Bździochy z totalnego zacofania i ubóstwa, a bździochowian wprowadził na szczyty biznesowej sprawności, lubił przejść się po wsi i pokontemplować zachodzące zmiany. Serce rosło i rozpierała go radość z domieszką dumy (lub na odwrót) na widok tak wspaniale kwitnącej jego małej ojczyzny. Można by bez kozery stwierdzić, że tu, w skali mikro, ziściło się marzenie co niektórych o drugiej Japonii. Ba, nawet pojawili się prawdziwi Japończycy inwestujący miliony jenów w Bździochowej Dolinie.
          Którejś słonecznej niedzieli Miętoś przechadzał się swoim zwyczajem po wsi, co mogłoby przywołać na myśl bajkę o królu, który w przebraniu mieszał się z tłumem, aby osobiście poznać, jak się żyje jego poddanym. Oczywiście wrodzona skromność sprawiała, że Miętoś ani myślał zachowywać się jak król, ani też nie zamierzał traktować bździochowian jak swoich poddanych. Szedł tak sobie główną bździochowską promenadą, zwącą się Aleją Myślicieli, i nawet nie musiał rozmawiać z przechodniami, aby dowiedzieć się, jak im się żyje. Widać to było po natłoku reklam, banerów, haseł, wywieszek, powykładanych folderów i ulotek, a nawet po wyświetlanych tu i ówdzie filmach. W uszach dudniło od reklam przeplatanych głośną muzyką. Po chmurach ślizgały się różnobarwne strumienie laserowych świateł. Potężne reflektory oświetlały księżyc. Miało się wrażenie, że przy gęsto rozpryskujących się fajerwerkach, nawet słońce przygasa. Rozglądając się, strzygąc uszami i omijając poustawiane na chodniku tablice reklamowe, Miętoś wyglądał jak ceper, który po raz pierwszy trafił na Krupówki w Zakopanem. Nic dziwnego, bo wzrok jego przyciągała treść owych reklam. A było co poczytać i nad czym się zastanowić. W witrynie cukierni na przykład przyciągała wzrok zachęta: U nas najlepsze lody! Przy zakupie dwóch dużych porcji łyżwy gratis. Nieco dalej baner przy warsztacie samochodowym zachwalał: „Pompujemy koła świeżym wiejskim powietrzem”. Współpraca firmy kosmetycznej z wziętym salonem fryzjerskim objawiała się hasłem: „Masz za dużo na głowie? Wyłysiej. Nasz preparat ci w tym pomoże!”. Jeszcze dalej reklamował się producent wyrobów konopnych: „Nasz sznurek jest niezawodnie mocny. Nigdy jeszcze żaden wisielec nie złożył reklamacji”. Najwyraźniej znalazł się też w Bździochach potomek firmy produkującej prezerwatywy i kontynuował ten biznes pod przedwojennym hasłem: „Prędzej serce ci pęknie”. Dalej produkował się wytwórca zapałek: „Możesz dzielić zapałkę na czworo. I tak zapali się każda część, nie tylko ta z łebkiem”. Jeszcze inny producent ze stuletnią tradycją głosił, że: „Pasta KIWI but ożywi.”. Dalej: „Nasze garnki są niezniszczalne. W czasie wojny służyły za hełmy”. „Najtrwalsze farby tylko u nas. To nimi Rosjanie malowali księżyc na czerwono”. „Kino KOŁOWRÓT zaprasza na tygodniowy maraton filmowy. Przez cały tydzień darmowa pizza”. Przed Miętosiem kroczył mężczyzna w białym kitlu z napisem na plecach: „Dziś flaczki”.
          Tego Miętosiowi było już dość. Nazwa ulicy rzeczywiście jest adekwatna do dzieł autorów reklam, pomyślał. Wrócił do domu i zamówił sobie internetowe czyszczenie komina, bo ze wszystkich haseł, które przeczytał, najbardziej w pamięci utkwiło mu krótkie i zwięzłe: „e-kominiarz”.

          cdn…

sobota, 6 lutego 2016

97. Arbuz i biały dym

          Sekretarzem POP w Zakładach Udoskonalania Robót Wszelkich (ZURW) położonych w jednej z przemysłowych dzielnic Bździochów, zwanej potocznie przez mieszkańców Niemożebkowo, był niejaki Dudul Formalina. Niewtajemniczonym należy się tu wyjaśnienie, że POP nie miało nic wspólnego z kapłanem Kościoła prawosławnego, czyli popem, a był to skrót nazwy Podstawowej Organizacji Partyjnej, obecnej w każdym zakładzie pracy w przedmiętosiowych czasach. Organizacja ta z wyznaniem w pojęciu wiary niewiele miała wspólnego, a jej członkowie jeśli już w coś wierzyli, to w przyznane samym sobie przywileje, bo w świetlaną przyszłość ojczyzny pod rządami formacji, którą reprezentowali, już jakby mniej. Po prostu, im bardziej w nią brnęli, tym mniej wierzyli. Niezrzeszeni mówili o nich: czerwoni (od koloru okładki legitymacji). Dudul Formalina przez jednych był nazywany człowiekiem światłego umysłu (z racji doświadczenia), przez innych – betonem (z tej samej racji).
          Żeby było śmieszniej, z czasem przylgnęło do niego określenie Arbuz. Etymologiczne wyjaśnienie tego określenia jest proste. Pewnego dnia Formalina przyszedł do pracy w zielonym garniturze. Ktoś bystry a dowcipny skwitował to krótko:
          – Z wierzchu zielony, w środku czerwony. Istny arbuz.
          I tak Formalina został Arbuzem.
          W POP przy ZURW, organizacji na wskroś demokratycznej, aby tej demokracji dać wyraz, ogłaszano co jakiś czas wybory do władz zakładowych. Jedne z nich prowadził pod czujnym okiem Arbuza młody pracownik Fanaberiusz Pomyłka. Kiedy po trzeciej turze głosowania nadal nie było rezultatu, Pomyłka, aby zachęcić zniecierpliwionych do nieopuszczania sali, tak wyraził swoje zdanie na spodziewane wreszcie pozytywne rozstrzygniecie głosowania:
             – Towarzysze, mam nadzieję, że już niebawem pojawi się biały dym.
          Taką miał nadzieję. Dym się pojawił, tyle że siwy. Fanaberiusz Pomyłka spodziewałby się raczej pochwały za – mimo wszystko – sprawne prowadzenie tego podniosłego statutowego aktu. Tymczasem Arbuzem tąpnęło.
          – Przecież biały dym pojawia się po wyborze papieża, a nie sekretarza! – wrzasnął. – Jak można się tak pomylić! O 360 stopni!
          Itd., w tym samym duchu, przez pół godziny. A na tym się nie skończyło. Sprawa oparła się o komitet wiejski partii, był pomysł, żeby Pomyłkę dyscyplinarnie wydalić z organizacji, bo to jakaś pomyłka itd.
          Wieczorem Fanaberiusz siedział sobie Pod Upadłym Aniołem, pił piwo i rozpamiętywał całą tę drakę. Nie spodziewał się takiej reakcji Arbuza. Litera po literze przypomniał sobie jego słowa. I nagle go olśniło:
          – Przecież obrót o 360 stopni oznacza – krzyknął na całą salę – że się jest w tym samym położeniu! Więc kto się tutaj pomylił?

          cdn…