Zdarzyło
się Marysi Maleszce rodzić. Ot, przypadłość, jaka się może
zdarzyć każdej kobiecie w sile wieku. Oraz przed siłą, a czasem
nawet po sile, choć to ryzykowne. Na marginesie można dodać, a
cichcem o tym przebąkiwano, że to jej imię i nazwisko wcale nie
jest przypadkowe. Bo to niby Marysia Maleszka tłumaczy się jako Ma
Rysia i Ma Leszka. Inaczej mówiąc różnie jej wychodzi z
wiernością. Ale to tak na marginesie i nikt otwarcie nie dywaguje
na temat ojcostwa. Ale może właśnie to dwuznaczne prowadzenie się
Marysi zemściło się w czasie porodu, bo w Bździochach za
sołtysowania Miętosia służba zdrowia działała przecież bez zarzutu i
nijak nie można jej było przypiąć łatki: zła, beznadziejna czy
wręcz nieludzka. Co to, to nie.
Ale Marysi Maleszce bździochowska
służba zdrowia dała się we znaki i prawdopodobnie całą tę
zadziwiająco paskudną sytuację należy złożyć na karb tego, że
na drodze do szczęśliwego (z założenia) rozwiązania stanęły
dwie rude. Blondynki, brunetki, szatynki – to
określenia koloru włosów. Ale rude to – charakter. A ściślej –
charakterek. Czy każda inna robiąc się na rudą, zmienia też swój
charakter na charakterek, nie wiadomo. Wiadomo, a nawet jest pewne,
że rude są wredne. Pewnie kiedyś wymyślą i spopularyzują
e-porody czy w ogóle e-szpitale, które uniezależnią pacjentów od
rudych, ale póki co, trzeba tradycyjnie.
Tyle tytułem wstępu.
Tyle tytułem wstępu.
No więc
Marysia Maleszka (nie wnikając, czy to Rysio, czy to Leszek będzie
biologicznym ojcem) miała przed sobą poród metodą tradycyjną.
Żeby ułatwić naturze wypełnienie swego zadania, Marysia
uczęszczała do tzw. szkoły rodzenia, zatem była przygotowana do
porodu na piątkę z plusem (według starej szkoły) czy też na
szóstkę (według nowej). Kiedy poczuła wolę bożą, mąż (nie
wnikamy, czy był to Rysio, czy Leszek) zawezwał telefonicznie
karetkę pogotowia, aby ta odwiozła Marysię na salę porodową w
szpitalu, który wcześniej został wytypowany jako najwłaściwszy
do tego celu. Marysia wraz z mężem (nie wnikamy… itd.) objechali
wcześniej wszystkie szpitale w całej Bździochowej Dolinie i
wybrali sobie taki, który najlepiej spełniał ich wymagania. Bo
poród miał być rodzinny, to znaczy miał przy nim asystować mąż,
a od porodu również ojciec (nie wnikamy…). Było tam kilka wolnych sal do
porodów rodzinnych i jeszcze, awaryjnie, kilka tradycyjnych, też wolnych. Ale…
I tu się
zaczynają schody. Pogotowie zlekceważyło sobie wezwanie,
zakładając zapewne na podstawie doświadczenia, że kobieta rodząca
po raz pierwszy jest przewrażliwiona i wzywa pogotowie
przedwcześnie. Ale szkoła rodzenia rzetelnie przygotowała
pierwiastkę do porodu, czego pracownicy pogotowia zupełnie nie wzięli pod uwagę. Po drugim wezwaniu, kiedy już zachodziła obawa, że
Marysia urodzi na schodach, pogotowie zjawiło się natychmiast,
zwłaszcza, że miało siedzibę tuż za rogiem. Z karetki wysiadła
ruda i zdecydowała, że w takiej sytuacji trzeba jechać do
najbliższego szpitala, bo do wybranego nie zdążą. Zlekceważyła
pytanie zawiedzionego męża, dlaczego nie przyjechano po pierwszym
wezwaniu, czyli pół godziny wcześniej. Nie byłoby kłopotu. Mąż
(Rysio albo Lesio) mimo wszystko próbował nalegać na jazdę do
wybranego szpitala, zwłaszcza że ten, który wskazała ruda, był
ostatnim, do jakiego Marysia chciałaby trafić – ponury i
nieprzyjazny. Ruda usadowiła się w kabinie, zatrzasnęła drzwi,
wyjęła komórkę i dzwoni. A raczej udaje, że dzwoni. Przytyka
telefon do ucha, porusza ustami i kiwa głową. Sanitariusz tymczasem
prosi Marysię, żeby nie ziajała (efekt nauki oddychania w
szkole rodzenia), bo zaraz urodzi. Biedny mąż, cały w nerwach stoi
na deszczu, który przeszedł w ulewę, a ruda „dzwoni”. Po chwili
zsuwa szybę i mówi, iż poinformowano ją, że w szpitalu, do
którego chcieliby pojechać Marysia z mężem, nie ma miejsc, więc
muszą się zgodzić na ten najbliższy. Zresztą już i tak jest za
późno, bo Marysia zaczyna rodzić.
– To
chyba wybuchła jakaś epidemia porodów – skomentował wiadomość
mąż – bo parę godzin wcześniej w tamtym szpitalu było dużo
wolnych sal porodowych.
Ale cóż,
nie było wyjścia, trzeba było pojechać tam, gdzie najbardziej nie
chcieli. W szpitalu od razu zabrano Marysię na porodówkę. Wejście
do sali zastąpiła mężowi druga ruda i tak skończyło się
wyobrażenie o rodzinnym porodzie. Mąż (Rysio czy też Lesio) z
torbą rzeczy niezbędnych żonie usiadł na ławce w korytarzu i
czekał, bo cóż innego mógł zrobić. Tymczasem na zewnątrz burza
rozpętała się na dobre, gromy waliły, błyskawice rozświetlały
co chwilę ciemny korytarz. Zgasło światło – sceneria jak w
filmie o Frankensteinie. Po paru godzinach z sali wyszła ruda (ta
druga) i zupełnie nie zważając na czekającego męża Marysi,
poszła schodami na wyższe piętro. Mąż zerwał się z ławki i
podbiegł do niej.
–
Przepraszam, co z żoną? Urodziła?
– A to
położna nic panu nie powiedziała – zdziwiła się ruda. Po czym
odwróciła się i odeszła.
Blady
strach padł na męża, bo cóż mogły oznaczać takie słowa. Nic
innego jak tylko jakieś komplikacje. Po jakimś czasie ruda wracała.
Teraz mąż zastąpił jej wejście na salę.
– Ma pan
syna, urodził się półtorej godziny temu. Jest zdrowy, otrzymał
10 punktów – wyrecytowała.
Cała
historia z „rodzinnym”
porodem skończyła się szczęśliwie, chociaż nie zrobiono Marysi
potrzebnych badań, tak że zasłabła w którymś momencie, a oseska
wypuszczono ze szpitala z nadmiarem bilirubiny we krwi. Do tego –
jak się później dowiedział Rysio albo Leszek, za drzwiami
porodówki też się dział nie mniejszy horror. Małżonka rodziła
na sali z innymi kobietami, parawany oddzielały widoki, ale odgłosów
– nie. Marysia, przygotowana do porodu siłami natury, otrzymała
standardzik, jak za starych, lecz wcale nie dobrych czasów, czyli
obowiązkowe nacięcie skalpelem. Nie
podano jej nic do picia, chociaż butelki z wodą spoczywały w
torbie na korytarzu.Podczas robienia zastrzyku
znieczulającego rudej „wybuchła”
strzykawka w ręce. Krew obryzgała wszystko w koło, w tym także
fartuch rudej.
–
To mój jedyny fartuch! – syknęła w stronę umęczonej Marysi, jakby winiąc ją za to. –
W czym ja teraz pójdę na dyżur? A poza tym nie mam drugiej
ampułki. Musi pani wytrzymać „na
żywca”.
Sprawiedliwość
za to wszystko wymierzył nowo narodzony synek. Gdy salowa wzięła
go na ręce i podniosła, urządził jej solidny siuśkowy prysznic.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz