sobota, 20 lutego 2016

99. Horror na dwie rude

          Zdarzyło się Marysi Maleszce rodzić. Ot, przypadłość, jaka się może zdarzyć każdej kobiecie w sile wieku. Oraz przed siłą, a czasem nawet po sile, choć to ryzykowne. Na marginesie można dodać, a cichcem o tym przebąkiwano, że to jej imię i nazwisko wcale nie jest przypadkowe. Bo to niby Marysia Maleszka tłumaczy się jako Ma Rysia i Ma Leszka. Inaczej mówiąc różnie jej wychodzi z wiernością. Ale to tak na marginesie i nikt otwarcie nie dywaguje na temat ojcostwa. Ale może właśnie to dwuznaczne prowadzenie się Marysi zemściło się w czasie porodu, bo w Bździochach za sołtysowania Miętosia służba zdrowia działała przecież bez zarzutu i nijak nie można jej było przypiąć łatki: zła, beznadziejna czy wręcz nieludzka. Co to, to nie.
          Ale Marysi Maleszce bździochowska służba zdrowia dała się we znaki i prawdopodobnie całą tę zadziwiająco paskudną sytuację należy złożyć na karb tego, że na drodze do szczęśliwego (z założenia) rozwiązania stanęły dwie rude. Blondynki, brunetki, szatynki – to określenia koloru włosów. Ale rude to – charakter. A ściślej – charakterek. Czy każda inna robiąc się na rudą, zmienia też swój charakter na charakterek, nie wiadomo. Wiadomo, a nawet jest pewne, że rude są wredne. Pewnie kiedyś wymyślą i spopularyzują e-porody czy w ogóle e-szpitale, które uniezależnią pacjentów od rudych, ale póki co, trzeba tradycyjnie.
          Tyle tytułem wstępu.
          No więc Marysia Maleszka (nie wnikając, czy to Rysio, czy to Leszek będzie biologicznym ojcem) miała przed sobą poród metodą tradycyjną. Żeby ułatwić naturze wypełnienie swego zadania, Marysia uczęszczała do tzw. szkoły rodzenia, zatem była przygotowana do porodu na piątkę z plusem (według starej szkoły) czy też na szóstkę (według nowej). Kiedy poczuła wolę bożą, mąż (nie wnikamy, czy był to Rysio, czy Leszek) zawezwał telefonicznie karetkę pogotowia, aby ta odwiozła Marysię na salę porodową w szpitalu, który wcześniej został wytypowany jako najwłaściwszy do tego celu. Marysia wraz z mężem (nie wnikamy… itd.) objechali wcześniej wszystkie szpitale w całej Bździochowej Dolinie i wybrali sobie taki, który najlepiej spełniał ich wymagania. Bo poród miał być rodzinny, to znaczy miał przy nim asystować mąż, a od porodu również ojciec (nie wnikamy…). Było tam kilka wolnych sal do porodów rodzinnych i jeszcze, awaryjnie, kilka tradycyjnych, też wolnych. Ale…
          I tu się zaczynają schody. Pogotowie zlekceważyło sobie wezwanie, zakładając zapewne na podstawie doświadczenia, że kobieta rodząca po raz pierwszy jest przewrażliwiona i wzywa pogotowie przedwcześnie. Ale szkoła rodzenia rzetelnie przygotowała pierwiastkę do porodu, czego pracownicy pogotowia zupełnie nie wzięli pod uwagę. Po drugim wezwaniu, kiedy już zachodziła obawa, że Marysia urodzi na schodach, pogotowie zjawiło się natychmiast, zwłaszcza, że miało siedzibę tuż za rogiem. Z karetki wysiadła ruda i zdecydowała, że w takiej sytuacji trzeba jechać do najbliższego szpitala, bo do wybranego nie zdążą. Zlekceważyła pytanie zawiedzionego męża, dlaczego nie przyjechano po pierwszym wezwaniu, czyli pół godziny wcześniej. Nie byłoby kłopotu. Mąż (Rysio albo Lesio) mimo wszystko próbował nalegać na jazdę do wybranego szpitala, zwłaszcza że ten, który wskazała ruda, był ostatnim, do jakiego Marysia chciałaby trafić – ponury i nieprzyjazny. Ruda usadowiła się w kabinie, zatrzasnęła drzwi, wyjęła komórkę i dzwoni. A raczej udaje, że dzwoni. Przytyka telefon do ucha, porusza ustami i kiwa głową. Sanitariusz tymczasem prosi Marysię, żeby nie ziajała (efekt nauki oddychania w szkole rodzenia), bo zaraz urodzi. Biedny mąż, cały w nerwach stoi na deszczu, który przeszedł w ulewę, a ruda „dzwoni. Po chwili zsuwa szybę i mówi, iż poinformowano ją, że w szpitalu, do którego chcieliby pojechać Marysia z mężem, nie ma miejsc, więc muszą się zgodzić na ten najbliższy. Zresztą już i tak jest za późno, bo Marysia zaczyna rodzić.
          – To chyba wybuchła jakaś epidemia porodów – skomentował wiadomość mąż – bo parę godzin wcześniej w tamtym szpitalu było dużo wolnych sal porodowych.
          Ale cóż, nie było wyjścia, trzeba było pojechać tam, gdzie najbardziej nie chcieli. W szpitalu od razu zabrano Marysię na porodówkę. Wejście do sali zastąpiła mężowi druga ruda i tak skończyło się wyobrażenie o rodzinnym porodzie. Mąż (Rysio czy też Lesio) z torbą rzeczy niezbędnych żonie usiadł na ławce w korytarzu i czekał, bo cóż innego mógł zrobić. Tymczasem na zewnątrz burza rozpętała się na dobre, gromy waliły, błyskawice rozświetlały co chwilę ciemny korytarz. Zgasło światło – sceneria jak w filmie o Frankensteinie. Po paru godzinach z sali wyszła ruda (ta druga) i zupełnie nie zważając na czekającego męża Marysi, poszła schodami na wyższe piętro. Mąż zerwał się z ławki i podbiegł do niej.
          – Przepraszam, co z żoną? Urodziła?
          – A to położna nic panu nie powiedziała – zdziwiła się ruda. Po czym odwróciła się i odeszła.
          Blady strach padł na męża, bo cóż mogły oznaczać takie słowa. Nic innego jak tylko jakieś komplikacje. Po jakimś czasie ruda wracała. Teraz mąż zastąpił jej wejście na salę.
          – Ma pan syna, urodził się półtorej godziny temu. Jest zdrowy, otrzymał 10 punktów – wyrecytowała.
          Cała historia z rodzinnym porodem skończyła się szczęśliwie, chociaż nie zrobiono Marysi potrzebnych badań, tak że zasłabła w którymś momencie, a oseska wypuszczono ze szpitala z nadmiarem bilirubiny we krwi. Do tego – jak się później dowiedział Rysio albo Leszek, za drzwiami porodówki też się dział nie mniejszy horror. Małżonka rodziła na sali z innymi kobietami, parawany oddzielały widoki, ale odgłosów – nie. Marysia, przygotowana do porodu siłami natury, otrzymała standardzik, jak za starych, lecz wcale nie dobrych czasów, czyli obowiązkowe nacięcie skalpelem. Nie podano jej nic do picia, chociaż butelki z wodą spoczywały w torbie na korytarzu.Podczas robienia zastrzyku znieczulającego rudej wybuchła strzykawka w ręce. Krew obryzgała wszystko w koło, w tym także fartuch rudej.
          – To mój jedyny fartuch! – syknęła w stronę umęczonej Marysi, jakby winiąc ją za to. – W czym ja teraz pójdę na dyżur? A poza tym nie mam drugiej ampułki. Musi pani wytrzymać na żywca.
          Sprawiedliwość za to wszystko wymierzył nowo narodzony synek. Gdy salowa wzięła go na ręce i podniosła, urządził jej solidny siuśkowy prysznic.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz