sobota, 28 maja 2016

113. Przypadki Dyzia Tymitunielezia

          Dyzio Tymitunieleź miewał przypadki. Przypadkiem też owe przypadki całkiem nieźle pasowały do jego nazwiska. Były wręcz słownikowym nomenem omenem. I zawsze łączyły się z pakowaniem się Dyzia w sytuacje mocno komplikujące już i tak skomplikowaną rzeczywistość.
          Należałoby zacząć od tego, że przypadłość ze wspomnianymi przypadkami i jego od nich zależność Dyzio zaczął odczuwać już we wczesnej młodości, a uświadamiać ją sobie − nieco później. Osiągając wiek dojrzały, zdawał sobie z niej sprawę w stu procentach. Przypadków było tyle, że trudno byłoby tu wspomnieć o wszystkim, co mu się w życiu przydarzyło, przytoczę zatem kilka epizodów, starając się trzymać chronologii. Choć chronologia w zasadzie niczego nie zmienia, bo każdy z tych przypadków mógł zaistnieć w dowolnym momencie jego żywota.
          Dobijając dziesiątki, biegał sobie Dyzio po Bździochach z innymi dziećmi, penetrując różne − znane i nieznane, dozwolone i zakazane miejsca. Kiedyś, bawiąc się w podchody, wypadło przedostać się na łąkę między dwoma gospodarstwami. Cóż, kiedy oddzielająca je droga była po niedawnej ulewie jednym wielkim, nieogarnionym wręcz oceanem błota. Za to obok znajdowała się równiutka, gładka przestrzeń, w sam raz pozwalająca ominąć błoto. Dyzio wkroczył pewnym krokiem na tę równinę i... zapadł się niemal po pas w gnojówce. Opis jego powrotu do domu lepiej pomińmy.
          Podrósłszy nieco, bawiąc w szkole średniej (na marginesie dodam, że słowo „bawiąc” użyte zostało całkowicie świadomie), Dyzio nieopatrznie wstąpił jedną nogą w wiadro sprzątaczki. Wiadro było pełne wody i stało na korytarzu na piętrze, dokładnie nad gabinetem dyrektora. Po wkroczeniu Dyzia do akcji, woda przesiąkła przez strop i utworzyła na ścianie w dyrektorskim gabinecie modernistyczny w formie zaciek. Jak się później Dyzio zwierzył kolegom − odmalowanie gabinetu nie mogło kosztować rodziców zbyt wiele, bo nawet lania nie dostał.
         Tymczasem Dyzio rósł dalej i dojrzewał. Będąc już w wieku uznawanym za w pełni dojrzały, nasz bohater niebezpiecznie się zakochał. O tym niebezpieczeństwie dowiedział się dopiero w pewnych okolicznościach. Póki co, chodził z głową w chmurach, zakochany po czubki palców. Jego wyśniona, wymarzona, o czystym jak kryształ sercu wybranka odwzajemniała te młodzieńcze uczucia konsekwentnie, tak konsekwentnie, że pewnego dnia przyjęła go w swoim buduarze. Zachwycony Dyzio zabrał się do konsumpcji tego związku dość niemrawo, jako że nie miał jeszcze w tym względzie wystarczającego doświadczenia. Trochę więc trwało zanim − z wydatną pomocą partnerki − dotarł do sedna. I tu nagle nastąpiło coś, co zwykle zwie się farsą, a co całkowicie zbiło z tropu naszego bohatera. Jak w najpodlejszym gatunku filmu padły słowa kochanki:
          −  O Boże! Mój mąż wrócił. Szybko! Schowaj się w szafie.
          W rzeczy samej, Dyzio usłyszał chrobotanie klucza w zamku. Niewiele, a raczej wcale się nie zastanawiając, wykonał polecenie. Błyskawicznie pozbierał części swojej garderoby i dopadł ogromnej szafy w stylu gdańskim. Otworzył drzwi szacownego mebla i zdębiał. Wewnątrz siedział w kucki jakiś mężczyzna, tak samo jak on goły, ściskający swoje zwinięte na chybcika w kłębek ubranie. Dyzio zdębiał, a następnie wpadł we wściekłość i z tej wściekłości począł robić gachowi regularna awanturę. Słysząc jednak coraz bliższe odgłosy dochodzące z przedpokoju, usadowił się obok konkurenta do wdzięków pani domu, przymknął za sobą drzwi i głośnym szeptem powrócił do awantury. W pewnym momencie, gdy draka zaczęła się już wymykać spod kontroli, zza ich pleców dał się słyszeć  upominający głos jeszcze innego mężczyzny:
          − Panowie, bądźcie ciszej, bo się wyda.
          Finał tego zdarzenia był dość niespodziewany. Mąż odkrył zdradę, lecz znalazł jeszcze innego kochanka wiarołomnej żony w innej szafie.

          Niestety, ci co znają dalsze losy Dyzia Tymituniewłazia wiedzą, że z takich przypadków, jak zacytowane wyżej, nie wyciągał on właściwych, a nawet żadnych wniosków i brnął dalej w życie, pakując się w coraz to nowe historie.

          cdn...

sobota, 21 maja 2016

112. Fizyka romantyka

           Dobrze zapowiadający się fizyk Falisław Oczko, piąta woda po kisielu sołtysa Miętosia, brzemię owego dobrego zapowiadania się dźwigał na swych barkach wraz z tornistrem już od szkoły podstawowej, gdy tylko fizyka znalazła się w programie nauczania. Przedmiot ten tak przypadł do gustu młodemu uczniowi, że pochłonął go bez reszty, z kretesem, do imentu, totalnie, mega wielce czy jak tam jeszcze. Z czasem utarło się powiedzenie, że fizyka jest oczkiem w głowie Falisława.
           Falisława w dzieciństwie pieszczotliwie nazywano Falusiem, a gdy dorósł równie pieszczotliwie, choć w nieco innych okolicznościach Fallusiem. Ale to już zupełnie inna historia, zdecydowanie wybiegająca poza ramy niniejszego memuaru. Bowiem takie zwracanie się do niego bardziej miało związek z fizycznością, a nie z fizyką sensu stricto. Podobnie jak ciało. Wróćmy zatem do fizyki. Tej sensu stricto właśnie. Młodzieniec chłonął wiedzę niczym gąbka wodę, choć bardziej trafnym porównaniem byłoby jak Pius hrabia Bździochowski wódkę. Ale ten wątek wątek chłonięcia również wymyka się formule niniejszego sztambucha i jeśli będzie kiedyś opisany, to raczej w kontekście powszechnej przypadłości bździochowian niewylewania za kołnierz.
           Wróćmy zatem zdecydowanie do samej fizyki. W wyobraźni widziano już Falisława Oczko w Sztokholmie odbierającego nagrodę Nobla. I pewnie kiedyś to nastąpi. A póki co, Falisław lubował się w fizyce. I to we wszystkich jej działach równomiernie. Żadnego z nich nie wyróżniał, żadnego nie faworyzował. Można by powiedzieć, że brał fizykę jak leci. No, no, bez skojarzeń, proszę. To, co niektórym przychodzi do głowy w tym miejscu, jako się wcześniej rzekło, należy do innego działu diariusza.
          Jak się z czasem okazało, miłość ta (Falusiowa do fizyki) wcale nie była jednostronna. Fizyka także polubiła Falisława i sprzyjała jego naukowemu rozwojowi oraz karierze. Na przykład, gdy Falisław potrzebował do obliczeń ciała poruszającego się w warunkach idealnych, czyli bez tarcia, ciało to poruszało się w warunkach idealnych, czyli bez tarcia, ułatwiając swemu pupilowi pracę. Gdy zaś miało się poruszać z tarciem, poruszało się z tarciem. A gdy miało być samo tarcie, było samo tarcie. Kiedy indziej na życzenie Falisława ten sam menisk w zależności od potrzeb raz stawał się wypukły, a raz wklęsły. Wszelkie izobary, izochory i inne jeszcze izo pracowały na jego chwałę. Nawet popularny proszek o tej nazwie miał swój udział w pięciu się naszego bohatera po drabinie sukcesu. Nie od rzeczy byłoby tu dodać, że wszelkie ruchy po wspomnianej drabinie również odbywały się zgodnie z zasadami i prawami fizyki.
           Tak więc Falisław, przesiąknięty fizyką, piął się i wspinał od dziecięcia po wiek dojrzały szczebel po szczeblu, a fizyka prócz wszystkich innych funkcji była mu także muzą.
          Wstąpiwszy w wiek, w którym do głosu dochodzą i inne miłości, Falisław cóż, sięgnijmy tu jednak do stosownego memuaru poznał dziewczęcie skore połączyć swą duszę z jego duszą. Wołano na nią Kruszynka. Romantyczne spacery o zachodzie słońca, głębokie spojrzenia w oczy, głaskanie dłoni, wszystko to delikatne i piękne wspomagało rodzące się w młodych sercach uczucie.
           Zdarzyło się nawet, że zakochanej parze dane było obejrzeć także wschód słońca. Po wspaniałym wieczorze i upojnej nocy świeżo upieczeni kochankowie wybrali się na spacer. W porze, gdy wszyscy śpią jeszcze, a tylko słońce pracowicie zaczyna dzionek, jest nie mniej romantyzmu co w porze, gdy wszyscy już śpią, a słońce po pracowitym dzionku zachodzi. Młodzi w objęciach usiedli na skraju jeziora i wpatrywali się tkliwie w świetlistą tarczę wyłaniającą się zza horyzontu. Drobne fale jeziora skrzyły się i połyskiwały w coraz jaśniejszych promieniach, przyjemne ciepło ogrzewało ich twarze.
           Jaki piękny wschód słońca wyszeptała Kruszynka, wpatrując się miłośnie w twarz Falisława.
           To dyfrakcja odparł rzeczowo Falisław.

           Długo jeszcze Falisław nie mógł pojąć, co tak bardzo rozśmieszyło jego partnerkę. Tak samo, jak i tego, dlaczego znów na długo jego wyłączną i odwzajemnioną miłością miała być fizyka.

           cdn...

sobota, 14 maja 2016

111. Tryptyk w granicie

          Niejaki Napierstek Łomot, rzeźbiarz, przechadzał się onegdaj po Bździochach, chłonąc ich klimaty i smaczki. Jakoś krótko po obiedzie przy jednej z ulic natknął się na baner zasłaniający całą ścianę skromnej willi. Na banerze widniały tylko trzy nic mu niemówiące litery: STI. Ledwo dotarł do domu, przekopał cały internet, bo chociaż litery nic mu nie mówiły, to przecież go zaintrygowały. I to tak dalece, że po przekopaniu internetu, w którym nie natknął się na taki zestaw liter, ruszył w Bździochy, zasięgnąć języka. Długo nie trwało, a już wiedział, że STI to Stowarzyszenie Tępych Inteligentów i jednak ma swoją stronkę w internecie: STI-Stowa. W te pędy pognał do domu.
          Łomot aż podskoczył z wrażenia, gdy wczytał się w statut Stowarzyszenia. Było to coś w sam raz dla niego, gdyż należeć tam mógł każdy, kto choć raz w życiu dał się w efektowny sposób wyrolować. A czyż artysta rzeźbiarz, którego żona zostawiła – jak to się mówi – z jedną pierzyną, ale za to z dłutem, żeby miał czym zarabiać na chleb, nie został właśnie w efektowny sposób wyrolowany? Zwłaszcza, że przeciwwagą dla dłuta był wygodny dom, niezła fura i nieźle spuchnięte konto bankowe, które odeszły wraz z szanowną małżonką. A jego rzekome nieudacznictwo było tylko pretekstem do opuszczenia go dla innego artysty. Podobno pisarza. Z plotek dowiedział się, że i tak miał szczęście, bo mógł zostać nie z pierzyną, a z prześcieradłem.
          – Tak – powiedział Łomot do lustra ze swoim odbiciem – zostanę członkiem tej zacnej organizacji.
          Ni jak nie wychodziło inaczej, tylko że jako statutową pracę wpisową wykona tryptyk w granicie. Uzasadniać takiej decyzji nie potrzeba było, wszak rzeźbienie to dla niego betka i sama przyjemność. Udał się więc Łomot w okolice zasobne w granit, by zamówić materiał, nie zdając sobie nawet sprawy, jakie mechanizmy losu właśnie uruchamia. Niebawem trzy piękne bryły skalne stanęły przed jego pracownią i Łomot ostro wziął się do pracy. Zaledwie w kilka miesięcy uporał się z zadaniem i dumny ze swego dzieła, poszedł załatwiać formalności. Samozwańczy prezes (jak sam się określał założyciel stowarzyszenia) przyjął go bardzo życzliwie, a ponieważ miał niespodziewane wyjście służbowo-prywatne z Ciałem, zgodził się, aby Łomot dostarczył pracę wpisową pod jego nieobecność. Uradowany artysta rzeźbiarz zamówił dźwig, który miał ustawić dzieło na tarasie pierwszego piętra willi, dokładnie naprzeciw okna biura STI. A to się prezes ucieszy, pomyślał Napierstek.

          Wyciąg z wywiadu przeprowadzonego z prezesem Stowarzyszenia Tępych Inteligentów dwa dni po dostarczeniu pracy wpisowej przez Napierstka Łomota:
          – Panie prezesie, jak pan ocenia w tak efektowny sposób zaprezentowaną pracę kandydata?
          – Eee tam – żachnął się prezes, wychodząc powoli z szoku. – Zmieniliśmy lokum.

PS
Pytanie do rzeczywistych członków STI: Czy ciężar gatunkowy pracy wpisowej wniesionej przez Napierstka Łomota miał tu coś do rzeczy?

          cdn…
  

sobota, 7 maja 2016

110. Whisky a sprawa polska

          Czy ktoś kiedyś zastanawiał się, skąd mieszkańcy Bździochowej Doliny wzięli przeświadczenie, które potem z upodobaniem wprowadzili w życie, że alkohol to wielki przyjaciel człowieka? Wszak niewylewanie za kołnierz, któremu z lubością hołdują po dziś dzień, skądś się wzięło. Być może poniższa historia, która − można w to wierzyć, bądź nie − wydarzyła się naprawdę, coś niecoś w tej kwestii wyjaśni.
          Otóż w czasach wielkiego eksodusu za chlebem wraz z wieloma innymi klepaczami biedy z kresów Kresów Wschodnich jeździli do Hameryki także mieszkańcy Bździochów. Wśród nich znalazł się niejaki Milutek Potulko − człek spokojny i spolegliwy. Ironia losu, która − niczym licho − nigdy nie śpi, sprawiła, że ten najspokojniejszy ze spokojnych człowiek trafił na Dziki Zachód. Lecz myliłby się ten, kto pomyślałby, że Potulko w tak nieprzyjaznych warunkach przepadnie z kretesem. Ni stąd, ni zowąd ten najspokojniejszy w świecie człeczyna odkrył w sobie tak wielkie pokłady zaradności, że mógłby mu ich pozazdrościć sam Rockefeller. Wprawdzie takiej fortuny jak najbogatszy biznesmen świata Potulko nie zdobył, ale radził sobie całkiem nieźle i powoli myślał już o powrocie w rodzinne strony. To, co miał, starczyłoby mu na spokojne doczekanie starości.
          Tymczasem musiał się zmagać z różnymi, niekiedy najdziwniejszymi sytuacjami, jakie go spotykały na drodze do dorobku. Potulko, jak wszyscy na Dzikim Zachodzie, poruszał się konno i zdarzyło mu się kiedyś zawitać w Pacoowa City − mieścinie typowej dla tamtych czasów i terenów, w której przy głównej, bo jedynej ulicy w mieście ulokowane były przybytki typu bank, biuro szeryfa, dom pod czerwoną latarenką, sklep z pakułami, mydłem, powidłem oraz bronią, no i oczywiście saloon. W tym to saloonie Potulko wychylił parę szklaneczek burbona na lepsze samopoczucie i już miał opuszczać tę typową dzikozachodnią mieścinę, gdy na pewien widok żachnął się, wrócił do saloonu, gdzie pochłonął jeszcze kilka szklaneczek whisky. Tym razem dla kurażu. Ośmielony rozgrzewającym go od wewnątrz trunkiem obrócił się od kontuaru i ryknął na całą salę:
          − Kto śmiał pomalować mojego konia na biało?!
          W barze zapadła cisza, którą na kresach Kresów Wschodnich romantycznie określa się: jak makiem zasiał, i tylko w końcu sali odwrócił się od baru pewien człowiek. Zapadła jeszcze większa cisza, bowiem człowiekiem, który odwrócił się od baru, był nie kto inny, tylko Black Jack, postrach całego Dzikiego Zachodu. Powszechnie było wiadomo, że nikt, kto odważyłby się mu stanąć na drodze, nie będzie już dalej oglądał tego pięknego świata. Fama o Black Jacku niosła się po całej Hameryce, jest więc oczywiste, że znał ją także Milutek Potulko. I teraz ta najczarniejsza sława Hameryki stała przy barze naprzeciwko migranta z kraju, o którym większość Hamerykanów nawet nie słyszała. Wynik takiego spotkania był wszystkim znany z góry. Potulce również. A póki co Black Jack z ironicznym uśmiechem zmierzył wzrokiem śmiałka-desperata i międląc w zębach cygaro, odrzekł:
          − Ja, a bo co?
          Potulko także zmierzył go wzrokiem z góry na dół i z powrotem. Alkohol buzował mu w żyłach i zanosiło się na drakę. Wpił odważnie swój wzrok w oczy Black Jacka, a wtedy cisza w saloonie zrobiła się już taka, że nawet muchy nie śmiały bzyknąć. I w tej absolutnej ciszy zabrzmiały słowa Potulki:
          − Nieee, no nic. Tylko chciałem powiedzieć, że już wyschnął i można by go jeszcze raz pociągnąć.

          Historia milczy o tym, co było dalej, faktem jednak jest, że Potulko był jedynym interlokutorem Black Jacka, który przeżył spotkanie z nim oko w oko. Z czasem i o nim poszła fama po całej Hameryce. Po kresach Kresów Wschodnich rozniosło się, że różnie może być ze zdobywaniem fortuny, ale w Hameryce da się przeżyć. Być może to takie właśnie zdarzenia pozwalały bździochowianom wysnuwać wnioski, że alkohol czyni cuda. A stąd już bardzo blisko do upodobania do niewylewania za kołnierz, któremu bździochowianie oddają się z takim zapałem.


          cdn...