sobota, 24 września 2016

130. Z wizytą u hrabiny

          Afrodytta z Świerzbimąckich hrabina Bździochowska, wielce dystyngowana i afektowana małżonka Foncjusza, babka żyjącego i mającego się nieźle Piusa, prowadziła dom otwarty. Wizytowali ją wszyscy herbowi od najbliższego sąsiedztwa do najdalszego. A także nieherbowi, lecz znamienici obywatele kresów Kresów Wschodnich, wśród których nie mogło zabraknąć oficerów, zawsze chętnie podejmowanych z racji sentymentu do munduru. Bo przecież nie znikąd wzięło się powiedzonko, że za mundurem panny sznurem. Bawiono się zacnie i do upadłego przy znakomitym i obfitym jadle oraz nie mniej znakomitych i obfitych trunkach.
          Historię, która się przydarzyła w domu hrabiostwa Afrodytty i Foncjusza, nieco rubaszną, wspominano latami, a zwłaszcza w armii, bo dotyczyła osoby wojskowej. Onegdaj wieść obiegła całe kresy Kresów Wschodnich, że w okolicy będzie bawił rotmistrz Allelujarz Maria Świszczypałko, postać nie tylko barwna, ale też wielce zasłużona armii Najjaśniejszej. Prócz oddanej i nienagannej służby rotmistrz Świszczypałko był zawodowym − można by to tak określić − balownisiem i niepowszednim łamaczem serc kobiecych. Z pewnością jedno wynikało z drugiego. Zelektryzowane wieścią o przybyciu rotmistrza towarzystwo stawiło się u hrabiostwa w komplecie. Zwłaszcza panny, czyniące sobie nadzieję, choć rotmistrzowi stuknął już któryś tam krzyżyk. Z wrodzonej dyskrecji zataję, który.
          Rotmistrz przybył szarmancki, jak zwykle, wręczył gospodyni ogromny bukiet róż, po czym skłoniwszy się, ucałował obie jej ręce. Zaraz też został poproszony do salonu, gdzie rozsiadłszy się w wygodnym fotelu, musiał, zgodnie z oczekiwaniami zebranych, opowiadać o swoich licznych potyczkach. Rotmistrz Świszczypałko doskonale wiedział, jak pobudzić towarzystwo do zachwytów nad swymi czynami, toteż skupił się na potyczkach w polu, skrzętnie omijając, ku uldze otaczających go wianuszkiem panien, opowieści o potyczkach sercowych. Przy jakżeż obrazowym przedstawianiu walki ułanów ogólnie, szczególnie zaś swego szwadronu, całe towarzystwo wręcz namacalnie przeżywało owe brawurowe szarże, niemalże czując swą obecność na polu walki. Rotmistrz nie omieszkał przy tym pokazywać zabliźnionych ran na swym ciele, co wzbudzało jeszcze większy zachwyt towarzystwa, konfundowało zaś panny, które dostawały wypieków na twarzach oglądając zasklepione już rany w takich miejscach, do których konieczne było opuszczenie dolnej części munduru i rozchylenie bielizny.
          Jednakże najzabawniejsza, owa rubaszna, sytuacja miała dopiero nastąpić. Całe towarzystwo zasiadło przy stole, hrabina dopilnowała przy tym, aby w najbliższym otoczeniu rotmistrza znalazły się panny, niecierpliwie oczekujące na mające nastąpić tańce, przezornie jednak zostawiając tam też miejsce dla siebie. Z dań gorących zaserwowano kołduny litewskie, na które zresztą rotmistrz był szczególnie łasy. A apetyt mu dopisywał. Toteż hrabina Afrodytta dla czystej formalności podtykała rotmistrzowi kolejne porcje i zachęcała do konsumpcji. Towarzystwo niemalże skandowało kolejne liczby pochłanianych przez rotmistrza kołdunów: sześćdziesiąt jeden!, sześćdziesiąt dwa!, sześćdziesiąt trzy! i tak dalej. Przy sto dziewiętnastym rotmistrz miał dość. Niemniej hrabina nadal go zachęcała:
          − No, niechże pan rotmistrz zje jeszcze jeden, wszak widzę, że smakują.
          − Z przyjemnością, zacna pani hrabino, ale już nie przełknę ani jednego więcej − odpowiedział rotmistrz, a po cierpiącej minie było widać, że mówi prawdę.
          − Ależ panie rotmistrzu − nadal nalegała hrabina − kazałam je przyrządzić specjalnie dla pana. No, jeszcze jeden, ostatni. Proszę.
          No i wtedy nastąpiło coś, co skonsternowało wszystkich gości, a zwłaszcza panny. Bowiem rotmistrz Świszczypałko z bólem wypisanym na twarzy odrzekł hrabinie:
          − Uczyniłbym to z przyjemnością, pani hrabino. Dla pani. Ale nie mogę, bo na pierwszym to ja już siedzę.

          cdn…

sobota, 17 września 2016

129. Rozbierana prywatka

          Wiele wody musiało upłynąć w Bździochówce, rzeczce przepływającej przez Bździochową Dolinę, zanim Kleofasowi Niemanicowi udało się namówić swoją żonę Klementynę na opalanie nago na plaży naturystów w Chałupach. Przede wszystkim musiał się ożenić, aby mieć kogo móc namawiać. A jeszcze wcześniej musiał do tego dorosnąć. Jednakże ciągotki do spraw związanych z nagością miał od wczesnej, a nawet bardzo wczesnej młodości. W szkole powszechnej przeszedł etap, gdy z kolegami zabawiał się w zaglądanie dziewczętom pod sukienki za pomocą przywiązanego do buta lusterka. Niejeden raz otrzymał za to siarczysty policzek, bo najczęściej dziewczęta odkrywały bezwstydny podstęp. W najlepszym razie odchodziły zagniewane po reprymendzie udzielonej podglądaczowi.
          Prócz lusterka stosował też inne techniki podglądania, tak dalece intrygujące były to dla niego sprawy. Do standardu należało podglądanie przez dziurkę od klucza lub przez szparę pod drzwiami, względnie przez przykładanie oka do niedomkniętych drzwi. Najczęściej były to drzwi do łazienki, ubikacji i sypialni rodziców, albo też do pokoju siostry. Siostra zresztą − nie wiadomo, świadoma owego podglądania jej, czy nie − współuczestniczyła z Kleofasem w podglądaniu rodziców. Pewnego razu, gdy tak wspólnie poddawali się tej niechlubnej czynności, popatrzyła na brata zniesmaczona i powiedziała:
          − Fuj! Obrzydlistwo. A nam to nawet w nosie nie pozwalają dłubać.
          Będąc w wieku, gdy te sprawy przestały już być tabu,  Kleofas wcale się nie krył ze swoimi zainteresowaniami sprawami płci. Przeciwnie, całe jego otoczenie wiedziało o tych jego ciągotkach. Wielką więc frajdę sprawiło mu zaproszenie na rozbieraną prywatkę zorganizowaną przez jego uczelnianych kolegów, bo miało to miejsce w czasach studenckich.
          Kleofas, przygotowawszy się odpowiednio, pognał do mieszkania swojej eks przyjaciółki, u której rzecz cała miała się odbyć. Z gospodynią imprezy, czyli swoją eks przyjaciółką rozstał się jakiś czas temu z jej woli, bowiem któregoś wieczoru zbyt natarczywie namawiał ją na nader daleko posunięte intymności. Ale cóż tam. To było dawno, widocznie dziewczyna przemyślała sprawy i zmieniła zdanie. Ba, zmieniła na tyle, że teraz nie przeszkadza jej  oddawanie się intymnościom w większym gronie.
          Drzwi otworzył mu kolega, cały nagi, przepasany jedynie ręcznikiem.
          − Zasada jest taka − powiedział kolega. − Rozbierasz się w przedpokoju i wchodzisz do pokoju nago. Czekamy tylko na ciebie.
          Rozochocony Kleofas uczynił według instrukcji. Jednak, gdy wszedł do pokoju z tryumfalnie wzniesioną dłonią, w której trzymał flaszkę wódki, okazało się, że całe towarzystwo znajdujące się w pokoju jest całkowicie ubrane, a rozbierana prywatka okazała się zwykłym żartem przygotowanym ze względu na niego i jego ciągotki. Taki postanowiono mu zrobić dowcip. Nietrudno się domyślić, czyj to był pomysł.
          Epilog całej sprawy był dość niespodziewany i niezwykły. Nie doceniono Kleofasa. On bowiem po pierwszym zaskoczeniu, w ogóle nie okazał zażenowania, nie uciekł zawstydzony czy przerażony. Przeciwnie, przez cały wieczór pozostał nagi, wzbudzając sensację, a nawet podziw zebranych i przyciągając wzrok, głównie koleżanek. Tak się nawet porobiło, że teraz jego eks przyjaciółka natarczywie nagabywała go na intymności, z czego zresztą zadowolony Kleofas skrzętnie skorzystał.
          Od tej pory sporo wody upłynęło jeszcze w Bździochówce, zanim nastała era Klementyny.

          cdn…

sobota, 10 września 2016

128. Trąba

          Szczeżuj Ciaptuła, jak pamiętamy, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Prócz tego tylko, że był strasznym pierdołą, za co lubili go wszyscy w Bździochach, oraz że miał wredną żonnę Beladonnę, której nie lubił nikt. No i prócz tego także, że mu onegdaj zniknęła piwnica. Z powodu swej połowicy Szczeżuj pakował się w trudne do wykaraskania tarapaty, a i tak właśnie on zbierał cięgi od małżonki (numer z piwnicą obył się też za jej sprawą), zwanej przez niego w duchu małżowiną, za wszystkie swe nieudaczności. Charakterny Ciaptuła nigdy na głos by się nie poważył na coś takiego, jak nazwanie małżonki małżowiną.
          Ale żeby było sprawiedliwie, los i jemu aplikował kłopotliwe sytuacje, w które pakował się na własne życzenie i na własny rachunek. Nietrudno się domyślić, że i za swoje wpadki zbierał cięgi od Beladonny. Taki już miał niepisany i nigdy niewyartykułowany układ z małżowiną.
          Z tą sprawiedliwością to było tak. Dowcipnisie, znający żarciki o tym, jak kobiety, a zwłaszcza blondynki palą kawały, niechybnie doszliby do wniosku, że to, co się przytrafiało Szczeżujowi, wprowadzało w życie pewien rodzaj równowagi. I jeszcze jedna dygresja na temat Beladonny. Z racji jej charakteru, ekspresyjnych zachowań, i typowych dla blondynek (niech mi to wybaczą wszystkie panie − to nie mój pogląd, a tylko wspomnianych dowcipnisiów) sposobów opowiadania kawałów, o żonie Szczeżuja mówiono, że ją oblondziło.
          Ale pozostawmy na boku dygresje i wróćmy do zasadniczego wątku. Otóż jechał kiedyś Ciaptuła tramwajem i podsłuchał niechcący (czy też chcący, w to nie wnikajmy) rozmowę dwóch studentów, którzy opowiadali sobie kawały.  Zwłaszcza jeden go zainteresował. Brzmiał mniej więcej tak. Idzie sobie słoń przez pustynię. Oczywiście koszmarnie spragniony, bo żar leje się z nieba. Nigdzie nawet śladu karawany, która by się nad nim ulitowała i choć trochę go napoiła. Idzie ten słoń jeden dzień, drugi i tak dalej, przez cały tydzień. Już nawet nie idzie, a się czołga. Taki jest spragniony i zmęczony. Wreszcie jest! Jest oaza. Wspaniale ocieniona palmami, z fantastycznym jeziorkiem krystalicznie czystej wody. Dosłownie ostatkiem sił słoń doczołguje się do jeziorka, z niewypowiedzianą ulgą wkłada trąbę do wody, a tu nagle podpływa krokodyl i mu tę trąbę odgryza. Słoń zdegustowany patrzy na krokodyla i takim nosowym głosem (student naśladował jego głos ściskając nos) mówi:
          − Ale głupi kawał.
          Tak się Ciaptule ten kawał spodobał, że go zapamiętał. Bawiąc kiedyś na przyjęciu u znajomych, zechciał błysnąć dowcipem i zaproponował, że opowie kawał. Właśnie ten o słoniu. No i zaczął swoją opowieść, powtarzając niemal słowo w słowo to, co usłyszał w tramwaju. Idzie słoń przez pustynię, żar leje się z nieba i tak dalej, aż doszedł do miejsca, gdy słoń dotarł do oazy. W tym momencie przypomniało się Ciaptule, że pani domu, w którym właśnie gości, mówi przez nos. Dokładnie takim głosem, jakim miał się odezwać słoń. No, ale spora część dowcipu została już powiedziana, ciekawość zebranych rozbudzona i wszyscy czekali ciągu dalszego i puenty. Nie można się było wycofać. Ciaptuła, nie widząc innej możliwości, zakończył opowiadanie w miejscu, gdy słoń włożył trąbę do jeziora.
          Nastała ogólna konsternacja, jedni oglądali się na drugich, wzruszali ramionami, nic z tego nie rozumiejąc. I wtedy dał się słyszeć głos pani domu, taki właśnie głęboki, nosowy:
          − Ale głupi kawał.
          Od tej pory mówiono jeszcze na Ciaptułę trąba.

          cdn...

sobota, 3 września 2016

127. Syndykat dowcipnisiów

          W probierni ZSRR, czyli Zamiejscowego Syndykatu Robót Różnych z siedzibą w Bździochach pracowało dwóch wesołków – Boleścignat Kikut i Wieściszczaw Szczapa. Wprawdzie nie byli oni tak znani w Bździochach ze swych facecji jak pracownik New Bździoch Timesa Trycjan Paszkwilko, zatrudniony na stanowisku humorysty, i lektor języków paraorientalnych uniwersytetu bździochowskiego Grzechosław Pyszczozór – towarzysze od kielicha Piusa hrabiego Bździochowskiego, ale też potrafili nieźle nawywijać.
          Boleścignat Kikut był starym syndykatowym wyjadaczem, szybko zmierzającym ku emeryturze, Wieściszczaw Szczapa, dla odmiany, był młodym, nieopierzonym jeszcze pracownikiem, jakby następcą Kikuta. Póki co pracowali razem; stary wyga wprowadzał żółtodzioba w probiernościowe arkana. Ale pod jednym względem dobrali się jak w korcu maku. Obaj mieli szczególnego rodzaju poczucie humoru. Z tą różnicą, że Boleścignat rozwinął już szeroko swe dowcipowe skrzydła, Wieściszczaw dopiero się wprawiał. Można powiedzieć, że Kikut był dla niego guru w tych sprawach.
          Czym zajmował się Zamiejscowy Syndykat Robót Różnych z siedzibą w Bździochach? Tego właściwie nie wie nikt, ale też nie jest to takie istotne. Dość, że tam właśnie zetknęli się ze sobą ci dwaj tak różni wiekiem, a tak podobni poczuciem humoru dżentelmeni. Co oczywiście miało, bo musiało mieć, swoje następstwa.
          Już pierwszego dnia, w którym Wieściszczaw Szczapa pojawił się w probierni, przytrafiła mu się przygoda, od której portki mu się zatrzęsły. Tak nieostrożnie się obrócił, że strącił ze stołu dość skomplikowane urządzenie. I choć w drodze urządzenia ze stołu na podłogę Szczapa zaklinał je, aby tylko mu się nic nie stało, urządzenie, gdy gruchnęło o ziemię, rozsypało się w drobny mak. Przerażony młodzian stał jak wrośnięty w glebę i zupełnie nie wiedział, co ma dalej zrobić, zarówno z dziełem, jakiego właśnie dokonał, a także ze sobą. Hałas, jaki spowodował, sprawił, że Kikut odwrócił się od swojego zajęcia i stojąc tak, z poważną miną i potupując nogą, taksował małolata, który ze strachu nie wiedział już, gdzie uciekać ze wzrokiem i w wyobraźni widział już siebie katorżniczo odpracowującego szkodę. Wszak takie urządzenie nie mogło być tanie.
          Kikut zaś przestał potupywać i – zachowując absolutną powagę, a nawet surowość – w te odezwał się słowa:
          – Co, popsuło się?
          Szczapa ani drgnął.
          – Chłopie – kontynuował Kikut. – Kiedy ja coś takiego zrobiłem pierwszy raz, srałem w gacie ze strachu. A teraz zobacz.
          Po czym, śmiejąc się, wziął sporych rozmiarów młotek i roztrzaskał w pył pięć takich samych urządzeń stojących na stole. Na takie dictum ośmielony Szczapa wyjął Kikutowi z ręki młotek, spojrzał na niego jak Flip na Flapa i w taki sam sposób rozprawił się z kolejnymi czterema urządzeniami. Pozostałych dziesięciu nie tknął. Chciał, żeby było po równo, wolał nie wychodzić przed szereg.
          Takie były początki zadzierzgania się ich przyjaźni opartej na szczególnym poczuciu humoru. A potem to już szło jak z płatka.
          Syndykat między innymi zajmował się produkcją, a w niej bardzo pożądanym elementem konstrukcyjnym pewnego urządzenia było szczególnego rodzaju łożysko kulkowe. Szczególność rodzaju tego łożyska polegała na tym, że było produkowane gdzieś na końcu świata z materiałów pozyskiwanych w bardzo trudnych, ekstremalnych wręcz warunkach. Dlatego też takie łożysko było rarytasem na rynku i udawało się je syndykatowi pozyskiwać jedynie w ilości kilku sztuk rocznie. Odpowiedzialnym za ich zakup był pewien inżynier, człowiek lubiący się wywyższać, wszędzie wściubiający nos, wszystko wiedzący i potrafiący, według niego, zrobić lepiej, a przez to niezbyt lubiany przez innych.
          Kiedyś Kikut, który z tym inżynierem miał na pieńku, zmieniwszy głos, zadzwonił do niego, przedstawił się jako pracownik dystrybutora owych łożysk i poinformował go, że mają akurat nadmiar towaru na stanie i mogą go poza kolejnością odstąpić syndykatowi. Nietrudno zgadnąć, że inżynier popadł w euforię, pobiegł, a wręcz pofrunął do samego dyrektora odpowiedniego szczebla i pochwalił się załatwieniem tak trudnej sprawy. A potem pognał na drugi kraniec kraju do hurtowni, w której popatrzono na niego jak na wariata. Nietrudno też zgadnąć, że wrócił jak zbity pies, a punkty dodatnie, których był już pewien, zamieniły się w punkty ujemne.
          Innym razem, już wspólnie ze Szczapą wykręcili numer koleżance z innego działu. W tym przypadku o nielubieniu nie mogło być mowy, bo była to pod każdym względem świetna koleżanka. Tyle że była nieco naiwna, a przez to podatna na zakusy dowcipnisiów.
          Swoim zwyczajem Kikut posłużył się telefonem. Zmieniwszy głos, przedstawił się jako pracownik tartaku:
          – Halo! – wrzasnął do słuchawki. – Kiedy wreszcie odbierze pani te dwa kubiki tarcicy?!
          Szczęka w tym czasie przytykał raz słabiej, raz mocniej kartkę papieru do skrzydeł wentylatora, naśladując dźwięk wydawany przez tartaczną piłę. Koleżanka przeraziła się, zupełnie nie mając pojęcia, o co chodzi. Kikut tymczasem wrzeszczał dalej:
          – Pani! Bo to przecież stoi na dworze, jak spadnie deszcz, nasiąknie, będzie cięższe i kto zapłaci różnicę?
           Szczęka udawał piłę w najlepsze. Biedna koleżanka, z każdym słowem Kikuta coraz bardziej zaniepokojona, ba!, przerażona, zupełnie nie zwróciła uwagi na fakt, że kubik to kubik i waga nie ma tu nic do rzeczy.
          A Kikut i Szczapa zaśmiewali się potem z udanego żartu. Tak właśnie się zabawiali aż do odejścia Kikuta na emeryturę. A gdy po wielu latach Szczapa odchodził na emeryturę, przyszedł do probierni nowy pracownik, którego z kolei Szczapa wprowadził w arkana probiernianego wesołego życia i z którym też wywinęli niejeden zabawny numer.

          cdn…