W probierni
ZSRR, czyli Zamiejscowego Syndykatu Robót Różnych z siedzibą w
Bździochach pracowało dwóch wesołków – Boleścignat Kikut i
Wieściszczaw Szczapa. Wprawdzie nie byli oni tak znani w Bździochach
ze swych facecji jak pracownik New Bździoch Timesa
Trycjan Paszkwilko, zatrudniony na stanowisku humorysty, i lektor
języków paraorientalnych uniwersytetu bździochowskiego
Grzechosław Pyszczozór – towarzysze od kielicha Piusa hrabiego
Bździochowskiego, ale też potrafili nieźle nawywijać.
Boleścignat
Kikut był starym syndykatowym wyjadaczem, szybko zmierzającym ku
emeryturze, Wieściszczaw Szczapa, dla odmiany, był młodym,
nieopierzonym jeszcze pracownikiem, jakby następcą Kikuta. Póki co
pracowali razem; stary wyga wprowadzał żółtodzioba w
probiernościowe arkana. Ale pod jednym względem dobrali się jak w
korcu maku. Obaj mieli szczególnego rodzaju poczucie humoru. Z tą
różnicą, że Boleścignat rozwinął już szeroko swe dowcipowe
skrzydła, Wieściszczaw dopiero się wprawiał. Można powiedzieć,
że Kikut był dla niego guru w tych sprawach.
Czym
zajmował się Zamiejscowy Syndykat Robót Różnych z siedzibą w
Bździochach? Tego właściwie nie wie nikt, ale też nie jest to
takie istotne. Dość, że tam właśnie zetknęli się ze sobą ci
dwaj tak różni wiekiem, a tak podobni poczuciem humoru dżentelmeni.
Co oczywiście miało, bo musiało mieć, swoje następstwa.
Już
pierwszego dnia, w którym Wieściszczaw Szczapa pojawił się w
probierni, przytrafiła mu się przygoda, od której portki mu się
zatrzęsły. Tak nieostrożnie się obrócił, że strącił ze stołu
dość skomplikowane urządzenie. I choć w drodze urządzenia ze
stołu na podłogę Szczapa zaklinał je, aby tylko mu się nic nie
stało, urządzenie, gdy gruchnęło o ziemię, rozsypało się w drobny
mak. Przerażony młodzian stał jak wrośnięty w glebę i zupełnie
nie wiedział, co ma dalej zrobić, zarówno z dziełem, jakiego
właśnie dokonał, a także ze sobą. Hałas, jaki spowodował,
sprawił, że Kikut odwrócił się od swojego zajęcia i stojąc
tak, z poważną miną i potupując nogą, taksował małolata, który
ze strachu nie wiedział już, gdzie uciekać ze wzrokiem i w
wyobraźni widział już siebie katorżniczo odpracowującego szkodę.
Wszak takie urządzenie nie mogło być tanie.
Kikut
zaś przestał potupywać i – zachowując absolutną powagę, a
nawet surowość – w te odezwał się słowa:
–
Co, popsuło się?
Szczapa
ani drgnął.
–
Chłopie – kontynuował Kikut. – Kiedy ja coś takiego zrobiłem
pierwszy raz, srałem w gacie ze strachu. A teraz zobacz.
Po
czym, śmiejąc się, wziął sporych rozmiarów młotek i
roztrzaskał w pył pięć takich samych urządzeń stojących na
stole. Na takie dictum ośmielony Szczapa wyjął Kikutowi z ręki
młotek, spojrzał na niego jak Flip na Flapa i w taki sam sposób rozprawił się z kolejnymi czterema
urządzeniami. Pozostałych dziesięciu nie tknął. Chciał, żeby
było po równo, wolał nie wychodzić przed szereg.
Takie
były początki zadzierzgania się ich przyjaźni opartej na
szczególnym poczuciu humoru. A potem to już szło jak z płatka.
Syndykat
między innymi zajmował się produkcją, a w niej bardzo pożądanym
elementem konstrukcyjnym pewnego urządzenia było szczególnego
rodzaju łożysko kulkowe. Szczególność rodzaju tego łożyska
polegała na tym, że było produkowane gdzieś na końcu świata z
materiałów pozyskiwanych w bardzo trudnych, ekstremalnych wręcz
warunkach. Dlatego też takie łożysko było rarytasem na rynku i
udawało się je syndykatowi pozyskiwać jedynie w ilości kilku
sztuk rocznie. Odpowiedzialnym za ich zakup był pewien inżynier,
człowiek lubiący się wywyższać, wszędzie wściubiający nos,
wszystko wiedzący i potrafiący, według niego, zrobić lepiej, a
przez to niezbyt lubiany przez innych.
Kiedyś
Kikut, który z tym inżynierem miał na pieńku, zmieniwszy głos,
zadzwonił do niego, przedstawił się jako pracownik dystrybutora
owych łożysk i poinformował go, że mają akurat nadmiar towaru na
stanie i mogą go poza kolejnością odstąpić syndykatowi.
Nietrudno zgadnąć, że inżynier popadł w euforię, pobiegł, a
wręcz pofrunął do samego dyrektora odpowiedniego szczebla i
pochwalił się załatwieniem tak trudnej sprawy. A potem pognał na
drugi kraniec kraju do hurtowni, w której popatrzono na niego jak na
wariata. Nietrudno też zgadnąć, że wrócił jak zbity pies, a
punkty dodatnie, których był już pewien, zamieniły się w punkty
ujemne.
Innym
razem, już wspólnie ze Szczapą wykręcili numer koleżance z
innego działu. W tym przypadku o nielubieniu nie mogło być mowy,
bo była to pod każdym względem świetna koleżanka. Tyle że była
nieco naiwna, a przez to podatna na zakusy dowcipnisiów.
Swoim
zwyczajem Kikut posłużył się telefonem. Zmieniwszy głos,
przedstawił się jako pracownik tartaku:
–
Halo! – wrzasnął do słuchawki. – Kiedy wreszcie odbierze pani
te dwa kubiki tarcicy?!
Szczęka
w tym czasie przytykał raz słabiej, raz mocniej kartkę papieru do
skrzydeł wentylatora, naśladując dźwięk wydawany przez tartaczną
piłę. Koleżanka przeraziła się, zupełnie nie mając pojęcia, o
co chodzi. Kikut tymczasem wrzeszczał dalej:
–
Pani! Bo to przecież stoi na dworze, jak spadnie deszcz, nasiąknie,
będzie cięższe i kto zapłaci różnicę?
Szczęka
udawał piłę w najlepsze. Biedna koleżanka, z każdym słowem
Kikuta coraz bardziej zaniepokojona, ba!, przerażona, zupełnie nie
zwróciła uwagi na fakt, że kubik to kubik i waga nie ma tu nic do
rzeczy.
A
Kikut i Szczapa zaśmiewali się potem z udanego żartu. Tak właśnie
się zabawiali aż do odejścia Kikuta na emeryturę. A gdy po wielu
latach Szczapa odchodził na emeryturę, przyszedł do probierni nowy
pracownik, którego z kolei Szczapa wprowadził w arkana
probiernianego wesołego życia i z którym też wywinęli niejeden
zabawny numer.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz