sobota, 3 września 2016

127. Syndykat dowcipnisiów

          W probierni ZSRR, czyli Zamiejscowego Syndykatu Robót Różnych z siedzibą w Bździochach pracowało dwóch wesołków – Boleścignat Kikut i Wieściszczaw Szczapa. Wprawdzie nie byli oni tak znani w Bździochach ze swych facecji jak pracownik New Bździoch Timesa Trycjan Paszkwilko, zatrudniony na stanowisku humorysty, i lektor języków paraorientalnych uniwersytetu bździochowskiego Grzechosław Pyszczozór – towarzysze od kielicha Piusa hrabiego Bździochowskiego, ale też potrafili nieźle nawywijać.
          Boleścignat Kikut był starym syndykatowym wyjadaczem, szybko zmierzającym ku emeryturze, Wieściszczaw Szczapa, dla odmiany, był młodym, nieopierzonym jeszcze pracownikiem, jakby następcą Kikuta. Póki co pracowali razem; stary wyga wprowadzał żółtodzioba w probiernościowe arkana. Ale pod jednym względem dobrali się jak w korcu maku. Obaj mieli szczególnego rodzaju poczucie humoru. Z tą różnicą, że Boleścignat rozwinął już szeroko swe dowcipowe skrzydła, Wieściszczaw dopiero się wprawiał. Można powiedzieć, że Kikut był dla niego guru w tych sprawach.
          Czym zajmował się Zamiejscowy Syndykat Robót Różnych z siedzibą w Bździochach? Tego właściwie nie wie nikt, ale też nie jest to takie istotne. Dość, że tam właśnie zetknęli się ze sobą ci dwaj tak różni wiekiem, a tak podobni poczuciem humoru dżentelmeni. Co oczywiście miało, bo musiało mieć, swoje następstwa.
          Już pierwszego dnia, w którym Wieściszczaw Szczapa pojawił się w probierni, przytrafiła mu się przygoda, od której portki mu się zatrzęsły. Tak nieostrożnie się obrócił, że strącił ze stołu dość skomplikowane urządzenie. I choć w drodze urządzenia ze stołu na podłogę Szczapa zaklinał je, aby tylko mu się nic nie stało, urządzenie, gdy gruchnęło o ziemię, rozsypało się w drobny mak. Przerażony młodzian stał jak wrośnięty w glebę i zupełnie nie wiedział, co ma dalej zrobić, zarówno z dziełem, jakiego właśnie dokonał, a także ze sobą. Hałas, jaki spowodował, sprawił, że Kikut odwrócił się od swojego zajęcia i stojąc tak, z poważną miną i potupując nogą, taksował małolata, który ze strachu nie wiedział już, gdzie uciekać ze wzrokiem i w wyobraźni widział już siebie katorżniczo odpracowującego szkodę. Wszak takie urządzenie nie mogło być tanie.
          Kikut zaś przestał potupywać i – zachowując absolutną powagę, a nawet surowość – w te odezwał się słowa:
          – Co, popsuło się?
          Szczapa ani drgnął.
          – Chłopie – kontynuował Kikut. – Kiedy ja coś takiego zrobiłem pierwszy raz, srałem w gacie ze strachu. A teraz zobacz.
          Po czym, śmiejąc się, wziął sporych rozmiarów młotek i roztrzaskał w pył pięć takich samych urządzeń stojących na stole. Na takie dictum ośmielony Szczapa wyjął Kikutowi z ręki młotek, spojrzał na niego jak Flip na Flapa i w taki sam sposób rozprawił się z kolejnymi czterema urządzeniami. Pozostałych dziesięciu nie tknął. Chciał, żeby było po równo, wolał nie wychodzić przed szereg.
          Takie były początki zadzierzgania się ich przyjaźni opartej na szczególnym poczuciu humoru. A potem to już szło jak z płatka.
          Syndykat między innymi zajmował się produkcją, a w niej bardzo pożądanym elementem konstrukcyjnym pewnego urządzenia było szczególnego rodzaju łożysko kulkowe. Szczególność rodzaju tego łożyska polegała na tym, że było produkowane gdzieś na końcu świata z materiałów pozyskiwanych w bardzo trudnych, ekstremalnych wręcz warunkach. Dlatego też takie łożysko było rarytasem na rynku i udawało się je syndykatowi pozyskiwać jedynie w ilości kilku sztuk rocznie. Odpowiedzialnym za ich zakup był pewien inżynier, człowiek lubiący się wywyższać, wszędzie wściubiający nos, wszystko wiedzący i potrafiący, według niego, zrobić lepiej, a przez to niezbyt lubiany przez innych.
          Kiedyś Kikut, który z tym inżynierem miał na pieńku, zmieniwszy głos, zadzwonił do niego, przedstawił się jako pracownik dystrybutora owych łożysk i poinformował go, że mają akurat nadmiar towaru na stanie i mogą go poza kolejnością odstąpić syndykatowi. Nietrudno zgadnąć, że inżynier popadł w euforię, pobiegł, a wręcz pofrunął do samego dyrektora odpowiedniego szczebla i pochwalił się załatwieniem tak trudnej sprawy. A potem pognał na drugi kraniec kraju do hurtowni, w której popatrzono na niego jak na wariata. Nietrudno też zgadnąć, że wrócił jak zbity pies, a punkty dodatnie, których był już pewien, zamieniły się w punkty ujemne.
          Innym razem, już wspólnie ze Szczapą wykręcili numer koleżance z innego działu. W tym przypadku o nielubieniu nie mogło być mowy, bo była to pod każdym względem świetna koleżanka. Tyle że była nieco naiwna, a przez to podatna na zakusy dowcipnisiów.
          Swoim zwyczajem Kikut posłużył się telefonem. Zmieniwszy głos, przedstawił się jako pracownik tartaku:
          – Halo! – wrzasnął do słuchawki. – Kiedy wreszcie odbierze pani te dwa kubiki tarcicy?!
          Szczęka w tym czasie przytykał raz słabiej, raz mocniej kartkę papieru do skrzydeł wentylatora, naśladując dźwięk wydawany przez tartaczną piłę. Koleżanka przeraziła się, zupełnie nie mając pojęcia, o co chodzi. Kikut tymczasem wrzeszczał dalej:
          – Pani! Bo to przecież stoi na dworze, jak spadnie deszcz, nasiąknie, będzie cięższe i kto zapłaci różnicę?
           Szczęka udawał piłę w najlepsze. Biedna koleżanka, z każdym słowem Kikuta coraz bardziej zaniepokojona, ba!, przerażona, zupełnie nie zwróciła uwagi na fakt, że kubik to kubik i waga nie ma tu nic do rzeczy.
          A Kikut i Szczapa zaśmiewali się potem z udanego żartu. Tak właśnie się zabawiali aż do odejścia Kikuta na emeryturę. A gdy po wielu latach Szczapa odchodził na emeryturę, przyszedł do probierni nowy pracownik, którego z kolei Szczapa wprowadził w arkana probiernianego wesołego życia i z którym też wywinęli niejeden zabawny numer.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz