sobota, 10 września 2016

128. Trąba

          Szczeżuj Ciaptuła, jak pamiętamy, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Prócz tego tylko, że był strasznym pierdołą, za co lubili go wszyscy w Bździochach, oraz że miał wredną żonnę Beladonnę, której nie lubił nikt. No i prócz tego także, że mu onegdaj zniknęła piwnica. Z powodu swej połowicy Szczeżuj pakował się w trudne do wykaraskania tarapaty, a i tak właśnie on zbierał cięgi od małżonki (numer z piwnicą obył się też za jej sprawą), zwanej przez niego w duchu małżowiną, za wszystkie swe nieudaczności. Charakterny Ciaptuła nigdy na głos by się nie poważył na coś takiego, jak nazwanie małżonki małżowiną.
          Ale żeby było sprawiedliwie, los i jemu aplikował kłopotliwe sytuacje, w które pakował się na własne życzenie i na własny rachunek. Nietrudno się domyślić, że i za swoje wpadki zbierał cięgi od Beladonny. Taki już miał niepisany i nigdy niewyartykułowany układ z małżowiną.
          Z tą sprawiedliwością to było tak. Dowcipnisie, znający żarciki o tym, jak kobiety, a zwłaszcza blondynki palą kawały, niechybnie doszliby do wniosku, że to, co się przytrafiało Szczeżujowi, wprowadzało w życie pewien rodzaj równowagi. I jeszcze jedna dygresja na temat Beladonny. Z racji jej charakteru, ekspresyjnych zachowań, i typowych dla blondynek (niech mi to wybaczą wszystkie panie − to nie mój pogląd, a tylko wspomnianych dowcipnisiów) sposobów opowiadania kawałów, o żonie Szczeżuja mówiono, że ją oblondziło.
          Ale pozostawmy na boku dygresje i wróćmy do zasadniczego wątku. Otóż jechał kiedyś Ciaptuła tramwajem i podsłuchał niechcący (czy też chcący, w to nie wnikajmy) rozmowę dwóch studentów, którzy opowiadali sobie kawały.  Zwłaszcza jeden go zainteresował. Brzmiał mniej więcej tak. Idzie sobie słoń przez pustynię. Oczywiście koszmarnie spragniony, bo żar leje się z nieba. Nigdzie nawet śladu karawany, która by się nad nim ulitowała i choć trochę go napoiła. Idzie ten słoń jeden dzień, drugi i tak dalej, przez cały tydzień. Już nawet nie idzie, a się czołga. Taki jest spragniony i zmęczony. Wreszcie jest! Jest oaza. Wspaniale ocieniona palmami, z fantastycznym jeziorkiem krystalicznie czystej wody. Dosłownie ostatkiem sił słoń doczołguje się do jeziorka, z niewypowiedzianą ulgą wkłada trąbę do wody, a tu nagle podpływa krokodyl i mu tę trąbę odgryza. Słoń zdegustowany patrzy na krokodyla i takim nosowym głosem (student naśladował jego głos ściskając nos) mówi:
          − Ale głupi kawał.
          Tak się Ciaptule ten kawał spodobał, że go zapamiętał. Bawiąc kiedyś na przyjęciu u znajomych, zechciał błysnąć dowcipem i zaproponował, że opowie kawał. Właśnie ten o słoniu. No i zaczął swoją opowieść, powtarzając niemal słowo w słowo to, co usłyszał w tramwaju. Idzie słoń przez pustynię, żar leje się z nieba i tak dalej, aż doszedł do miejsca, gdy słoń dotarł do oazy. W tym momencie przypomniało się Ciaptule, że pani domu, w którym właśnie gości, mówi przez nos. Dokładnie takim głosem, jakim miał się odezwać słoń. No, ale spora część dowcipu została już powiedziana, ciekawość zebranych rozbudzona i wszyscy czekali ciągu dalszego i puenty. Nie można się było wycofać. Ciaptuła, nie widząc innej możliwości, zakończył opowiadanie w miejscu, gdy słoń włożył trąbę do jeziora.
          Nastała ogólna konsternacja, jedni oglądali się na drugich, wzruszali ramionami, nic z tego nie rozumiejąc. I wtedy dał się słyszeć głos pani domu, taki właśnie głęboki, nosowy:
          − Ale głupi kawał.
          Od tej pory mówiono jeszcze na Ciaptułę trąba.

          cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz