sobota, 27 sierpnia 2016

126. Fiat 126p i Waterloo

          Mistrzyni kierownicy Longigina Strzała, de domo Szybka, żona Błękitka, drogowego gamonia, w każdym razie mało utalentowanego kierowcy amatora, już w młodości miewała komunikacyjne przygody. Przytrafiały się jej one zwłaszcza z kierowcami mężczyznami, którzy za wszelką cenę chcieli udowodnić swą szoferską wyższość. Tak to już jest z niektórymi chłopami, że jak zobaczą babę za kierownicą, wstępuje w nich szatan, i starają się z niebywałą i obcą im w innych okolicznościach nonszalancją pokazać swój kunszt w prowadzeniu samochodu. Kunszt, który niekoniecznie można nazwać kunsztem. Kunszt kunsztem, czy też jego brak jego brakiem, ale baba za kółkiem uwłacza męskiej godności, dlatego należy jej okazać co najmniej pogardę, a przynajmniej lekceważenie. Do akcji wkraczają wtedy klaksony i niewyszukane, aby nie powiedzieć niewybredne słownictwo, przypieczętowane zademonstrowaniem kierowczyni nienagannego manicure na wyprostowanym środkowym palcu (przy zgiętych pozostałych). Jest to dość powszechna dolegliwość, znana i doświadczana nie tylko w Bździochowej Dolinie.
          I Longigna Strzała, występując w roli kierowcy, musiała się borykać z takimi problemami. Ale do czasu. W końcu jej się przejadła ta męska szowinistyczna, ostentacyjnie okazywana wyższość i pani Longigina zaczęła się temu przeciwstawiać. Początki nie były łatwe, lecz z czasem szło jej coraz lepiej. Była wtedy posiadaczką maluszka, albo malucha, albo małego fiata – tak nazywano model fiata 126p, który zmotoryzował Bździochy i całą Bździochową Dolinę. Na marginesie należałoby dodać, że zostać posiadaczem takiego cacka nie było prosto. Na swój przydział w systemie przedpłat czekało się latami, chyba że otrzymało się tzw. talon, który można było zrealizować od ręki. Taki talon trafił w ręce ojca Longiginy Strzały, wtedy jeszcze Longiginy Szybki, bowiem było to zanim jeszcze panna Longigina poznała Błękitka, któremu ofiarowała swą rękę.
          Na kolejnym marginesie można jeszcze dodać, że taki talon z jednej strony był niesamowitym dobrodziejstwem, bo upoważniał jego właściciela do zakupu auta po cenie detalicznej, gdy inni musieli wysupłać na to cudo motoryzacji znacznie większe kwoty, z drugiej zaś od osoby, na którą to dobrodziejstwo spadło nagle, wymagał nie lada gimnastyki, by taką górę pieniędzy (bo maluszek wcale nie był tani) mieć do dyspozycji od zaraz. To właśnie przytrafiło się ojcu Longiginy i kiedy tak dumał przygnębiony, skąd naraz wziąć sto dwadzieścia tysięcy, jego córka, będąca od najmłodszych lat osobą rezolutną i pomysłową powiedziała:
          – Tato, pomyśl. Przecież sto dwadzieścia tysięcy to tylko cztery razy po trzydzieści.
          I tato Longiginy pomyślał, a krótko potem cieszyli się własnym samochodem, czyli maluszkiem.
          Tym to maluszkiem pomykała właśnie przez Bździochy panna Longigina, jak najbardziej przepisowo, gdy z tyłu nadjechał wypasionym wartburgiem jakiś nerwowy facet, który zauważywszy kobietę za kierownicą, nagle przeistoczył się w pana szos. Podjechał bardzo blisko maluszka i siedząc mu na zderzaku, odstawił koncert na jeden klakson i sto tysięcy słów. Ba, ale ów odważniak nic nie wiedział o przemianie, jaka się dokonała w kobiecie, którą miał przed sobą. Panna Longigina, wtedy jeszcze szałowe dziewczę, zatrzymała się, sprytnie blokując napastnikowi możliwość ominięcia jej, po czym z udawanym przejęciem zaczęła obchodzić swoje auto, przyglądając mu się uważnie. W tym czasie facet dostawał szału, bo jego poganianie nie tylko nie odniosło skutku, lecz znacznie opóźniło całą jazdę. Gdyby nie to, że miotał na cały głos inwektywami, można by przysiąc, że odstawia w wartburgu pantomimę. Wreszcie wychylił się przez okno i wrzasnął:
          – No! Czego nie jedziesz?!
          Tymczasem zupełnie niezbita z tropu Longigina z dobrze udawanym zdziwieniem odrzekła:
          – Myślałam, że coś jest nie tak z moim samochodem, bo tak pan trąbił i trąbił. Ale widzę, że wszystko jest w porządku. – Po czym wsiadła do samochodu i odjechała, zostawiając ogłupiałego i wściekłego miotacza inwektyw sterczącego na drodze. W lusterku wstecznym widziała jego malejącą w oddali sylwetkę. Jakoś mu się przestało spieszyć.
          Drugi przypadek klaksonowy był niemal identyczny. Parkowała maluszka, próbując się wpasować w niewielką przestrzeń między stojącymi autami, lecz w zupełności wystarczającą dla jej autka. Znów jakiś niecierpliwiec zatrzymał się i co chwilę naciskał klakson, jakby to miało przyspieszyć operację parkowania. Efekt oczywiście był odwrotny. Im natarczywiej facet trąbił, tym trudniej manewrowało się Longiginie. Wreszcie wysiadła i podeszła do klaksonowego muzykanta:
          – Może ja potrzymam panu wciśnięty klakson, a pan mi zaparkuje auto – zaproponowała.
         Taki właśnie sposób reagowania na drogowych pieniaczy okazał się najskuteczniejszy. Longigina zostawiała na drodze zbaraniałych jegomości i posyłając im czarujące uśmiechy, oddalała się z miejsca, które miało być jej Waterloo.

          cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz