O tym, jak Bumcybrat Dzierżyglut dogadał
się z Niemcem, nie znając niemieckiego, krążyły po Bździochach legendy.
Pamiętamy, że aby osiągnąć sukces w biznesie i dojść do pozycji, do jakiej
doszedł, Bumcybrat Dzierżyglut najpierw z mechanika amatora przedzierzgnął się
w mechanika zawodowca, a potem w dilera samochodów. Nie zmieniło się tylko jego
życiowe, a raczej zawodowe credo - nie raz a dobrze, lecz źle ale tanio.
Klientom, którzy zaryzykowali naprawę samochodu w jego warsztacie, ta zasada dobrze
wryła się w pamięć, bo za kilkakrotne naprawy tej samej rzeczy zostawiali mu
więcej pieniędzy niżby zostawili innemu, rzetelnemu mechanikowi za porządne
wykonanie usługi. Może dlatego wieści krążące na temat Bumcybrata po
Bździochowej Dolinie były bardziej złośliwe, miały w sobie więcej jadu, a jeśli
zawierały humor, to raczej z gatunku czarnego. Lecz i tak siewcy tych wieści
zapewniali, że to najszczersza prawda, a oni są naocznymi świadkami komicznych
scen z udziałem Dzierżygluta. No bo jakże by mogło być inaczej, skoro było tak
jak było, czyli tak jak to przedstawiali owi świadkowie.
Bumcybrat Dzierżyglut z czasem okrzepł
i kontakty ze stroną niemiecką przestały go stresować, ale początków nie miał
łatwych. Przypadają one na okres, gdy w polskich sklepach półki świeciły
pustkami i tylko ocet nie podlegał reglamentacji i był dostępny w ilościach
nieograniczonych. Półki zaś w niemieckich sklepach wręcz uginały się pod
ciężarem wszelkiego rodzaju dóbr. Dla człowieka - zagorzałego kawosza, a takim
był Bumcybrat, który raz na jakiś czas mógł wypić mozolnie wystaną w długiej
kolejce prawdziwą kawę, widok na wystawie sklepowej sześćdziesięciu gatunków
kawy musiał przyprawić o hercklekoty wymieszane z czymś w rodzaju niedosytu.
Zanim jednak do tego doszło, to znaczy
zanim Bumcybrat znalazł się przed wystawą sklepu z owymi sześćdziesięcioma
gatunkami kawy, a było to w Wiesbaden, musiał tam jakoś dotrzeć. Kiedy zmierzał
w tamtym kierunku wraz z kolegą, pędząc autostradą co koń mechaniczny wyskoczy
swoim dwusuwem (który miał w nazwie marki postać wyjętą ze stołecznego herbu),
został wyprzedzony przez t.zw. krążownik szos, czyli wielki kabriolet.
Siedziało w nim kilku czarnoskórych amerykańskich żołnierzy w polowych
mundurach, wyluzowanych i wesołych. Towarzyszyły im równie roześmiane blondynki
z rozwianym na wietrze włosem. Wtedy to właśnie, tam na autostradzie w pobliżu Frankfurtu nad
Menem, Bumcybrat doznał
pierwszego szoku cywilizacyjno-propagandowego. Przecież żołnierze ci należeli
do świata bezwzględnych imperialistów, którzy - tak mu od dziecka wbijano do
głowy - tylko czyhają, aby napaść na jego ojczyznę i zagarnąć to wszystko, co z
wielkim trudem wyharowało kilka powojennych pokoleń Polaków. Mimo, że Bumcybrat
przyglądał im się nie za bardzo dyskretnie, i tak długo, dopóki nie zniknęli z
oczu daleko w przodzie, nie mógł dojrzeć w nich owych zachłannych krwiopijców,
którzy lada moment przystąpią do wykonania tego, przed czym ostrzegała go
ludowa władza.
To był szok propagandowy. Jeśli zaś
chodzi o szok cywilizacyjny, Bumcybrat przeżył go niewiele później, na
przyautostradowym parkingu. Aby się otrząsnąć z doznanego przed chwilą szoku
propagandowego, postanowił skorzystać z umywalni, która jakimś cudem
niezdewastowana, po prostu była dostępna dla wszystkich chcących z niej
skorzystać. Aby dojść do siebie, Bumcybrat uznał, że przydałoby się odświeżyć,
ogolić, schlapać wodą kolońską i w ogóle. A przy okazji skorzystać z toalety.
Wszedł do boksu z muszlą klozetową i wsiąknął tam na dobre. Kolega, jego
towarzysz podróży, czekając na niego, też się ogolił, wymył i zapalił
papierosa. Tych papierosów wypalił chyba z pół paczki, a doczekać się wyjścia
Bumcybrata z kajutki jakoś nie mógł. Po nieskończenie długim czasie wreszcie
zachrzęścił zamek w drzwiach i drzwi się otworzyły, zdawałoby się, nieśmiało.
Wychynął spoza nich dziwnie czymś zaaferowany Bumcybrat. Lecz gdy tylko
zaszumiała woda spływająca z rezerwuaru i spłukująca muszlę, Bumcybrat cofnął
się i znowu zamknął w kajutce na długi czas. Wreszcie po nawoływaniach kolegi
ponownie uchylił drzwi. Tym razem jednak, gdy zaszumiała woda, Bumcybrat
wyskoczył jak oparzony, rozwarł drzwi na całą szerokość, po czym znowu wskoczył
do kajutki i rozglądając się po niej nerwowo, powtarzał:
- Gdzie ona jest?! Gdzie ona, do cholery,
jest?!
- Kto? - zapytał zdziwiony zdziwieniem
Bumcybrata kolega.
- Jak to kto? Babcia klozetowa!
Przecież tu nie ma żadnego okna. Skąd ona, do cholery, wiedziała, kiedy spuścić
wodę?!
Kolega Bumcybrata zaniósł się śmiechem,
bo on już coś niecoś wiedział o wyższości technicznej Zachodu. Wytłumaczył mu,
na czym polega działanie mechanizmu, który spuszcza wodę po otwarciu zamka
drzwi.
- A ja, jak ten kretyn - przyznał się
Bumcybrat - przez dwie godziny szukałem spłuczki. Przecież nie chciałem
zostawić po sobie nieporządku, bo co by sobie o nas pomyśleli.
Tak to Bumcybrat Dzierżyglut zapoznawał
się z cywilizacją nieco inną niż ta, w której się obracał do tej pory.
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz