sobota, 20 sierpnia 2016

125. Dwa szoki Bumcybrata Dzierżygluta

            O tym, jak Bumcybrat Dzierżyglut dogadał się z Niemcem, nie znając niemieckiego, krążyły po Bździochach legendy. Pamiętamy, że aby osiągnąć sukces w biznesie i dojść do pozycji, do jakiej doszedł, Bumcybrat Dzierżyglut najpierw z mechanika amatora przedzierzgnął się w mechanika zawodowca, a potem w dilera samochodów. Nie zmieniło się tylko jego życiowe, a raczej zawodowe credo - nie raz a dobrze, lecz źle ale tanio. Klientom, którzy zaryzykowali naprawę samochodu w jego warsztacie, ta zasada dobrze wryła się w pamięć, bo za kilkakrotne naprawy tej samej rzeczy zostawiali mu więcej pieniędzy niżby zostawili innemu, rzetelnemu mechanikowi za porządne wykonanie usługi. Może dlatego wieści krążące na temat Bumcybrata po Bździochowej Dolinie były bardziej złośliwe, miały w sobie więcej jadu, a jeśli zawierały humor, to raczej z gatunku czarnego. Lecz i tak siewcy tych wieści zapewniali, że to najszczersza prawda, a oni są naocznymi świadkami komicznych scen z udziałem Dzierżygluta. No bo jakże by mogło być inaczej, skoro było tak jak było, czyli tak jak to przedstawiali owi świadkowie.
         Bumcybrat Dzierżyglut z czasem okrzepł i kontakty ze stroną niemiecką przestały go stresować, ale początków nie miał łatwych. Przypadają one na okres, gdy w polskich sklepach półki świeciły pustkami i tylko ocet nie podlegał reglamentacji i był dostępny w ilościach nieograniczonych. Półki zaś w niemieckich sklepach wręcz uginały się pod ciężarem wszelkiego rodzaju dóbr. Dla człowieka - zagorzałego kawosza, a takim był Bumcybrat, który raz na jakiś czas mógł wypić mozolnie wystaną w długiej kolejce prawdziwą kawę, widok na wystawie sklepowej sześćdziesięciu gatunków kawy musiał przyprawić o hercklekoty wymieszane z czymś w rodzaju niedosytu.
         Zanim jednak do tego doszło, to znaczy zanim Bumcybrat znalazł się przed wystawą sklepu z owymi sześćdziesięcioma gatunkami kawy, a było to w Wiesbaden, musiał tam jakoś dotrzeć. Kiedy zmierzał w tamtym kierunku wraz z kolegą, pędząc autostradą co koń mechaniczny wyskoczy swoim dwusuwem (który miał w nazwie marki postać wyjętą ze stołecznego herbu), został wyprzedzony przez t.zw. krążownik szos, czyli wielki kabriolet. Siedziało w nim kilku czarnoskórych amerykańskich żołnierzy w polowych mundurach, wyluzowanych i wesołych. Towarzyszyły im równie roześmiane blondynki z rozwianym na wietrze włosem. Wtedy to właśnie, tam na autostradzie w pobliżu Frankfurtu nad Menem, Bumcybrat doznał pierwszego szoku cywilizacyjno-propagandowego. Przecież żołnierze ci należeli do świata bezwzględnych imperialistów, którzy - tak mu od dziecka wbijano do głowy - tylko czyhają, aby napaść na jego ojczyznę i zagarnąć to wszystko, co z wielkim trudem wyharowało kilka powojennych pokoleń Polaków. Mimo, że Bumcybrat przyglądał im się nie za bardzo dyskretnie, i tak długo, dopóki nie zniknęli z oczu daleko w przodzie, nie mógł dojrzeć w nich owych zachłannych krwiopijców, którzy lada moment przystąpią do wykonania tego, przed czym ostrzegała go ludowa władza.
         To był szok propagandowy. Jeśli zaś chodzi o szok cywilizacyjny, Bumcybrat przeżył go niewiele później, na przyautostradowym parkingu. Aby się otrząsnąć z doznanego przed chwilą szoku propagandowego, postanowił skorzystać z umywalni, która jakimś cudem niezdewastowana, po prostu była dostępna dla wszystkich chcących z niej skorzystać. Aby dojść do siebie, Bumcybrat uznał, że przydałoby się odświeżyć, ogolić, schlapać wodą kolońską i w ogóle. A przy okazji skorzystać z toalety. Wszedł do boksu z muszlą klozetową i wsiąknął tam na dobre. Kolega, jego towarzysz podróży, czekając na niego, też się ogolił, wymył i zapalił papierosa. Tych papierosów wypalił chyba z pół paczki, a doczekać się wyjścia Bumcybrata z kajutki jakoś nie mógł. Po nieskończenie długim czasie wreszcie zachrzęścił zamek w drzwiach i drzwi się otworzyły, zdawałoby się, nieśmiało. Wychynął spoza nich dziwnie czymś zaaferowany Bumcybrat. Lecz gdy tylko zaszumiała woda spływająca z rezerwuaru i spłukująca muszlę, Bumcybrat cofnął się i znowu zamknął w kajutce na długi czas. Wreszcie po nawoływaniach kolegi ponownie uchylił drzwi. Tym razem jednak, gdy zaszumiała woda, Bumcybrat wyskoczył jak oparzony, rozwarł drzwi na całą szerokość, po czym znowu wskoczył do kajutki i rozglądając się po niej nerwowo, powtarzał:
         - Gdzie ona jest?! Gdzie ona, do cholery, jest?!
         - Kto? - zapytał zdziwiony zdziwieniem Bumcybrata kolega.
      - Jak to kto? Babcia klozetowa! Przecież tu nie ma żadnego okna. Skąd ona, do cholery, wiedziała, kiedy spuścić wodę?!
         Kolega Bumcybrata zaniósł się śmiechem, bo on już coś niecoś wiedział o wyższości technicznej Zachodu. Wytłumaczył mu, na czym polega działanie mechanizmu, który spuszcza wodę po otwarciu zamka drzwi.
       - A ja, jak ten kretyn - przyznał się Bumcybrat - przez dwie godziny szukałem spłuczki. Przecież nie chciałem zostawić po sobie nieporządku, bo co by sobie o nas pomyśleli.
         Tak to Bumcybrat Dzierżyglut zapoznawał się z cywilizacją nieco inną niż ta, w której się obracał do tej pory.
          
         cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz