niedziela, 14 sierpnia 2016

124. Menago

          Fortunata Wkręta, największego bździochowskiego biznesmena chciał poznać każdy, lecz nie każdemu było to dane. Fortunat Wkręt był bowiem zbyt wielki i zbyt zajęty, aby można było się do niego ot tak dostać. Poprzez cały sztab podległych mu szefów kierował potężnym przedsiębiorstwem, które z powodzeniem można by nazwać imperium. Imperium śrub. Bo Fortunat Wkręt dorobił się na śrubach, i to na śrubach nie byle jakich. Wymyślił otóż śruby z tak zwanym jasnym gwintem. Wymyślił, opatentował, a potem zalał nimi cały świat. Z czasem nie było takiego miejsca na ziemi, od największych hipermarketów po najmniejsze osiedlowe sklepiki, w którym nie można by było kupić wyrobów jego produkcji. W Bździochowej Dolinie miejscu wręcz wymarzonym dla biznesu zbudował ogromną fabrykę produkcji tych śrub, a potem ją rozbudował do niewyobrażalnie monstrualnych rozmiarów. A potem jeszcze kilkakrotnie ją powiększał. W swoim imperium, zorganizowanym według najnowocześniejszych zasad korporacyjnych, zatrudniał cały sztab specjalistów, tzw. białych kołnierzyków, którzy trzęśli swoimi pionami, tam zaś specjaliści niższego szczebla trzęśli swoimi, mniejszymi pionami, z kolei podlegli im specjaliści jeszcze niższego szczebla trzęśli jeszcze niższymi pionami itd., aż do najniższego szczebla, gdzie najniżsi rangą szefowie trzęśli swoimi pionkami. Nad całym tym perfekcyjnie zorganizowanym i nie mniej perfekcyjnie funkcjonującym mechanizmem czuwał szef wszystkich szefów, czyli Fortunat Wkręt. Czuwał i zarządzał. Dlatego tak trudno było się do niego dostać.
          Innym powodem, dla którego Fortunat Wkręt był nieosiągalny dla zwykłych chciałoby się powiedzieć śmiertelników, lub po prostu maluczkich był fakt, że jego biuro było usytuowane na najwyższym piętrze najwyższego bździochowskiego drapacza chmur (który, nawiasem mówiąc, sam sobie wybudował), a dostępu do niego broniły całe zastępy portierów w liberiach ze złoconymi szamerunkami. Szary człowieczek nie miał najmniejszych szans przedrzeć się przez ten szpaler portierów rezydujących od parteru po ostatnie piętro wieżowca, popularnie zwanego Sky Wkrętakiem.
          Ale próbowano. Marzeniem wielu było znaleźć się przynajmniej w pobliżu tego wielkiego człowieka, a już nieosiągalnym marzeniem było zrobienie sobie z nim selfika. Było to nierealne, ale, jako się rzekło, próbowano, chociaż właściwie prawie nikt go nie znał osobiście i prawie nikt nie wiedział jak wygląda. Bezpośrednio miało z nim do czynienia tylko (i wyłącznie) kilku najwyższych rangą szefów pionów, a i ci aby się do niego dostać musieli przejść przez gęste sito sekretarek, kiedy już udało im się przejść przez gęste sito portierów (w liberiach ze złotymi szamerunkami). Trzeba przyznać, że portierzy byli niesamowicie służbiści i przedzieranie się przez ich szpaler mimowolnie wyciskało z ust przedzierających się zawołanie, które notabene przyjęło się powszechnie: „Jasny gwint!”.
          Jednym z tych, którzy zapragnęli choćby zobaczyć Fortunata Wkręta, był Niejaki Paćko Kichutek, mało znany artysta pisarz. Dobry pisarz, aby jego pisarstwo było wiarygodne, odwiedza miejsca, o których pisze, oraz stara się poznać ludzi, którzy mają stanowić pierwowzory opisywanych później postaci literackich. Paćko Kichutek jednego ze swoich bohaterów postanowił uczynić na wzór największego bździochowskiego menago. Robił więc podchody i szukał dojść do ludzi, którzy mogliby mu to umożliwić. Niestety nadaremnie. I tylko czysty przypadek sprawił, że jednoosobowa firma jego znajomego miała wykonać usługę w samej jaskini lwa, czyli na najwyższym piętrze Sky Wkrętaka. Paćko zabrał się z nią.
          Ledwo wysiedli z windy (oczywiście po przedarciu się przez armię portierów i sekretarek) zachwycony Paćko szturchnął znajomego w bok i wskazując na do nieprzytomności elegancko ubranego mężczyznę niosącego stos wypchanych papierowych teczek, zapytał ze zdziwieniem:
          − To tak wielki boss, mając ogromny sztab sekretarek, sam roznosi dokumenty po biurach?
          − To nie żaden boss usłyszał w odpowiedzi a tylko jeden z jego pomniejszych kierowników. A teraz do roboty. Skoro już tu jesteś, to mi pomożesz.
          Przepracowali rzetelnie cały dzień. Jednak na Fortunata Wkręta się nie natknęli. Paćko zawiedziony, że był tak blisko i nie powiodło się jego zamierzenie, poskarżył się koledze, kiedy już siedzieli na ławeczce przed budynkiem i jedli spóźnione drugie śniadanie:
          − Szkoda, że nie udało mi się zobaczyć szefa. Teraz już się chyba nie pojawi w firmie. Jest za późno. O, nawet już jedzie stróż nocny. Kiwnął głową w kierunku nadjeżdżającego na zdezelowanym motorowerze opasłego jegomościa, odzianego w znoszoną kurtkę ortalionową i poprzecierane spodnie. Jedynego tak niechlujnie ubranego człowieka wśród wszystkich, z jakimi tego dnia miał do czynienia.
          − Cicho! Skarcił go kolega. To jest właśnie szef.
          − Jasny gwint! wyrwało się Paćkowi.

          cdn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz