Fortunata
Wkręta, największego bździochowskiego biznesmena chciał poznać
każdy, lecz nie każdemu było to dane. Fortunat Wkręt był bowiem
zbyt wielki i zbyt zajęty, aby można było się do niego ot tak
dostać. Poprzez cały sztab podległych mu szefów kierował
potężnym przedsiębiorstwem, które z powodzeniem można by nazwać
imperium. Imperium śrub. Bo Fortunat Wkręt dorobił się na
śrubach, i to na śrubach nie byle jakich. Wymyślił otóż śruby
z tak zwanym jasnym gwintem. Wymyślił, opatentował, a potem zalał
nimi cały świat. Z czasem nie było takiego miejsca na ziemi, od
największych hipermarketów po najmniejsze osiedlowe sklepiki, w
którym nie można by było kupić wyrobów jego produkcji. W
Bździochowej Dolinie −
miejscu wręcz wymarzonym dla biznesu −
zbudował ogromną fabrykę produkcji tych śrub, a potem ją
rozbudował do niewyobrażalnie monstrualnych rozmiarów. A potem
jeszcze kilkakrotnie ją powiększał. W swoim imperium,
zorganizowanym według najnowocześniejszych zasad korporacyjnych,
zatrudniał cały sztab specjalistów, tzw. białych kołnierzyków,
którzy trzęśli swoimi pionami, tam zaś specjaliści niższego
szczebla trzęśli swoimi, mniejszymi pionami, z kolei podlegli im
specjaliści jeszcze niższego szczebla trzęśli jeszcze niższymi
pionami itd., aż do najniższego szczebla, gdzie najniżsi rangą
szefowie trzęśli swoimi pionkami. Nad całym tym perfekcyjnie
zorganizowanym i nie mniej perfekcyjnie funkcjonującym mechanizmem
czuwał szef wszystkich szefów, czyli Fortunat Wkręt. Czuwał i
zarządzał. Dlatego tak trudno było się do niego dostać.
Innym
powodem, dla którego Fortunat Wkręt był nieosiągalny dla zwykłych
−
chciałoby się powiedzieć −
śmiertelników, lub po prostu maluczkich był fakt, że jego biuro
było usytuowane na najwyższym piętrze najwyższego
bździochowskiego drapacza chmur (który, nawiasem mówiąc, sam
sobie wybudował), a dostępu do niego broniły całe zastępy
portierów w liberiach ze złoconymi szamerunkami. Szary człowieczek
nie miał najmniejszych szans przedrzeć się przez ten szpaler
portierów rezydujących od parteru po ostatnie piętro wieżowca,
popularnie zwanego Sky Wkrętakiem.
Ale
próbowano. Marzeniem wielu było znaleźć się przynajmniej w
pobliżu tego wielkiego człowieka, a już nieosiągalnym marzeniem
było zrobienie sobie z nim selfika. Było to nierealne, ale, jako
się rzekło, próbowano, chociaż właściwie prawie nikt go nie
znał osobiście i prawie nikt nie wiedział jak wygląda.
Bezpośrednio miało z nim do czynienia tylko (i wyłącznie) kilku
najwyższych rangą szefów pionów, a i ci −
aby się do niego dostać −
musieli przejść przez gęste sito sekretarek, kiedy już udało im
się przejść przez gęste sito portierów (w liberiach ze złotymi
szamerunkami). Trzeba przyznać, że portierzy byli niesamowicie
służbiści i przedzieranie się przez ich szpaler mimowolnie
wyciskało z ust przedzierających się zawołanie, które notabene
przyjęło się powszechnie: „Jasny gwint!”.
Jednym
z tych, którzy zapragnęli choćby zobaczyć Fortunata Wkręta, był
Niejaki Paćko Kichutek, mało znany artysta pisarz. Dobry pisarz,
aby jego pisarstwo było wiarygodne, odwiedza miejsca, o których
pisze, oraz stara się poznać ludzi, którzy mają stanowić
pierwowzory opisywanych później postaci literackich. Paćko
Kichutek jednego ze swoich bohaterów postanowił uczynić na wzór
największego bździochowskiego menago. Robił więc podchody i
szukał dojść do ludzi, którzy mogliby mu to umożliwić. Niestety
nadaremnie. I tylko czysty przypadek sprawił, że jednoosobowa firma
jego znajomego miała wykonać usługę w samej jaskini lwa, czyli na
najwyższym piętrze Sky Wkrętaka. Paćko zabrał się z nią.
Ledwo
wysiedli z windy (oczywiście po przedarciu się przez armię
portierów i sekretarek) zachwycony Paćko szturchnął znajomego w
bok i wskazując na do nieprzytomności elegancko ubranego mężczyznę
niosącego stos wypchanych papierowych teczek, zapytał ze
zdziwieniem:
−
To tak wielki boss, mając ogromny sztab sekretarek, sam roznosi
dokumenty po biurach?
−
To nie żaden boss −
usłyszał w odpowiedzi −
a tylko jeden z jego pomniejszych kierowników. −
A teraz do roboty. Skoro już tu jesteś, to mi pomożesz.
Przepracowali
rzetelnie cały dzień. Jednak na Fortunata Wkręta się nie
natknęli. Paćko zawiedziony, że był tak blisko i nie powiodło
się jego zamierzenie, poskarżył się koledze, kiedy już siedzieli
na ławeczce przed budynkiem i jedli spóźnione drugie śniadanie:
−
Szkoda, że nie udało mi się zobaczyć szefa. Teraz już się chyba
nie pojawi w firmie. Jest za późno. O, nawet już jedzie stróż
nocny. −
Kiwnął głową w kierunku nadjeżdżającego na zdezelowanym
motorowerze opasłego jegomościa, odzianego w znoszoną kurtkę
ortalionową i poprzecierane spodnie. Jedynego tak niechlujnie
ubranego człowieka wśród wszystkich, z jakimi tego dnia miał do
czynienia.
−
Cicho! −
Skarcił go kolega. −
To
jest właśnie szef.
−
Jasny gwint! −
wyrwało się Paćkowi.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz