sobota, 26 listopada 2016

139. Zaradna radna


           Pewnego upalnego dnia w Sołtysówce – kawiarence o wystroju utrzymanym w stylu dyskretnego przepychu, mieszczącej się na parterze wieżowca, w którym urzędował sołtys Miętoś, w samym centrum Bździochów, siedziały dwie radne. Jedna wywnętrzała się ze swadą, druga milczała, co jakiś czas ruchem głowy dając do zrozumienia, że rozumie, a przynajmniej że słyszy.
          – Bo to widzisz, pani, my, kobity, musimy wziąść sprawy w swoje rence – mówiła ta, co się wywnętrzała. – Jak to kiedyś fajno było. Był spokój, ludzie robili w polu, na pańskim, potem z jednej miski najedli się żuru z kartoflami, posiedzieli se na przyzbie, spać poszli z kurami, ot co. Chaty drewniane, zdrowe, wapnem pobielone. Wode ze studni sie żurawiem ciągło. I był wtedy czas na wszystko. Chłop se poszed do gospody, bo mu się po robocie należy, polityki sie nasłuchał, potem cóś przy domu zrobił. A to grabie naprawił, bo sie wygły, a to deske do płota powrózkiem przyciongnoł, czy krowie siana zadał. Elektryki nie było, to i w nocy babę poobracał. I piknie było. W niedziele wszystkie sie ładnie ubrały i do kościoła. A ksionc tak mondrze gadał, że to, pani, sama mondrość na ludzi z ambony płyneła. I na to wszystko był czas. Nie to, pani, co teraz. Jakiś drapaczy chmur naustawiali, co to tylko Panu Bogu w niebie zawadzajom i nie widzi tego, co sie tu wyrabia. A wyrabia sie, wyrabia. Ta cała elektryka, telewizjory, komputry. Komu to potrzebne? Chłop po robocie do domu przyjdzie, to on nie wie, co ma ze sobom zrobić. Piwa se ze sklepu naniesie, a potem siedzi i przekrenca te kanały w telewizjorze, bo co ma robić, jak wszystko za niego elektryka zrobi. Bo to, pani, obraza boska, że jeszcze ta elektryka chłopa w łóżku będzie musiała zastąpić. Tfuj. Był taki jeden kiedyś, co to cały świat zawojował. Zły był z niego człowiek, ale kobity szanował. Wymyślił dla nich takie trzy ka. Że to niby po naszemu: dziecko, gotowanie i kościół. No i patrz pani, tak powinno być. Bo kto to widział, żeby baby po ulicach z gołymi tyłkami latały. W barze jedzom, jakby same nie mogły strawy uwarzyć. To i chłopa przy sobie taka nie utrzyma. Kiedyś jak chłop zły był, to babie wtrzepał, bo tak trzeba, dziecka poprzestawiał i porzondek był. A teraz to by sie baby tylko po jakiś marszach włóczyły, że to niby im źle. No, powiedz pani, źle to im kiedyś było? A teraz uczyć sie chcom, jakieś studyja kończyć, niektóre to nawet derechtorami chcą być. A tak, pani, derechtorami, a nawet ministrami. Przeca radnom można zostać i bez tego, tak jak ja. Musi ludziska widziały mojom mondrość, to i mnie wybrały. A ja, to pani powiem, że to wszystko wiem od księdza. Wystarczy dobrze kazań słuchać, a wszystko, pani, będziesz wiedzieć, jak sie należy. Taka jestem zaradna. I na co mnie co inszego? A te dziecka, to powiedz, pani, latajo do szkoły z tymi plecakami, co to i ze sto kilo majom i po co im to. Jak im to z plecaka do głowy wlezie, to sie powywracajom od ciężaru. Kto to widział, tak dziecka męczyć. A uczom sie takich rzeczy, co im wcale nie som potrzebne. Przecie wystarczy, że umią rachować tyle, coby sie w sklepie nie pomylić. Jenzyka to sie w domu nauczom. To przecież monż z żonom nie po inszemu gadajom, jak tylko po naszemu, to co sie dzieciak nie ma nauczyć. Nauczy sie. Wiesz pani, że one sie teraz uczom na tych tam komputrach? No to co z nich wyrośnie? Jakiejś dziwnej historii sie też uczom, że to niby kiedyś Bździochów nie było. Jak to nie było? Hrabiostwo Bździochowscy to niby skond sie wzieli? Z Hameryki? I po co to grzebać tak po starych czasach. Wiadomo, że Bździochy chrzest przyjeły i tak jest do dziś. Taki był kiedyś dobry sołtys, Alojzy Pstryś. To o nim trza sie uczyć z historii. To był prawdziwy patryjota. Patrz pani, spokój był, cisza, każdy wiedział, gdzie jego miejsce. Pan na pańskim, baba przy kuchni, chłop w polu, a dziecka przy domu. I nauczom sie wszystkiego. Od maleńkości. Jak zamieść podwórko, jak drewek przynieść, gadzinie zadać. Starsze to już drewek narombiom i za pługiem pójdom. Przecie wystarczy dziecka do kościoła zabrać, to sie wszystkiego nauczom. Tak jak ja, od księdza. Wiesz pani co? Ja taki wniosek zgłosze, żeby insze szkoły pozamykać. Na co to piniendze wydawać? Da sie księdzu, a ksiądz założy szkółkę niedzielną. I tak będzie najlepiej. Ale, ale, co sie pani stało z oczami? Czemu je pani tak wytrzeszcza?


          cdn…

sobota, 19 listopada 2016

138. Od kamyczka do pomniczka

           Były sołtys nie odpuszczał. Alojzy Pstryś, którego niezaprzeczalną zasługą dla dynamicznego rozwoju Bździochowej Doliny był fakt, że nie dał się ponownie wybrać na funkcję sołtysa, jątrzył. Nie w smak mu było, że wszelkie splendory spływają na Miętosia, a przecież tylko dzięki jego sołtysowaniu, czy też sołtysieniu, jak sam to nazywał, Miętoś – były wiejski głupek – mógł zaistnieć. Gdyby nie dopuścił do owego pamiętnego niedzielnego zdarzenia, które wyniosło później Miętosia na sołtysi stołek, Bździochy nadal byłyby zapyziałą, nic nieznaczącą wioszczyną na kresach Kresów Wschodnich. Więc czyja zasługa jest większa?, zapytywał sam siebie, a zaciekła zawiść dławiła go gorzko i niemniej gorzkie łzy cisnęły mu się do oczu.
           Ale nie, tak być nie może! To przecież za jego czasów były budowane podwaliny pod nowoczesne Bździochy w myśl hasła: „Aby Bździochy rosły w siłę, a ludziom żyło się dostatnio”. To za jego czasów świetlaną przyszłość Bździochów wykuwało się na każdym stanowisku pracy. To za jego czasów jedność z sołtysem stanowiła jedność narodu. O nie, nie, panie Miętoś, myślał na głos Pstryś, tak to my się bawić nie będziemy. Mam ja jeszcze swoje zaplecze, swoich oddanych radnych, składających mi regularnie raporty z tego, co się w Bździochach wyprawia. Mam też wierną rzeszę Moherowych Muszek, mój zatwardziały elektorat, który na mój rozkaz pójdzie jak w dym i choćby krzyżem odbije należne mi stanowisko z rąk tego drania. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem, rozpaczał.
           Były sołtys, Alojzy Pstryś, zszedł onegdaj do podziemia, lecz nadzieja odzyskania sołtysiego stołka cały czas podszeptywała mu pomysły, które miały wynieść go na piedestał. O, właśnie. Na piedestał. Na piedestał! Tak jak kiedyś na Kowno. To jest moja droga, myślał. To będzie dobra zmiana. To nic, że nie udała mi się aneksja enklawy, to nic, że nie wyszła mi nocna zmiana, to nic, że nie funkcjonuje Terra Radio. Teraz mi się uda. Piedestał! Tędy droga! Pstryś na pomniki!
           Pstryś, działając swoimi kanałami, rozpowszechnił wieść, a za nią chęć, a za nią determinację w budowaniu pomników. Jego pomników. Na monumentach ma zostać uwieczniona cała bogata historia wsi z postacią byłego sołtysa w roli przywódcy, który do tego doprowadził. Pstryś na budowie z łopatą w ręce, Pstryś podcinający sierpem łan pszenicy, Pstryś czytający dzieciom książkę, Pstryś na drabinie, Pstryś z flagą, Pstryś odpoczywający pod brzozą, Pstryś głaszczący kota i tak dalej, i tak dalej. Pomysłów nie zabraknie. Powstało wiele fundacji, które zebrały dość pieniędzy, aby wystawić byłemu sołtysowi taką ilość pomników, że właściwie Bździochów spoza nich nie będzie widać. Hojnych wiernych nie brakowało. Lista fundacji była długa i miała być wyczytana podczas odsłonięcia każdego pomnika z osobna, w kolejności od największej do najmniejszej. Siłą rzeczy każdy z pomników w jakiś sposób miał sugerować, która z fundacji go wystawiła. A więc, ograniczając się do powyższej wyliczanki, byłyby to, między innymi, następujące instytucje: Fundacja Sztyli Narodowych, Fundacja Sierpów i Innych Akcesoriów Herbowych, Fundacja „Poczytaj Mi Sołtysie”, Fundacja Wozów Drabiniastych Wyższego Sortu, Fundacja Balanga (tu przez pomyłkę w nadruku pomylono litery, ale nikt tego nie zauważył), Wszechzwiązkowa Leninowska Fundacja Brzozy Bździochowskiej, Fundacja Kociej Sierści Głaskanej Pod Włos, i tak dalej, i tak dalej. Najważniejszy i zarazem największy pomnik miał stanąć przed biurem sołtysa, aby Miętosia skręciło na jego widok. Dla efektu zaskoczenia – Pstryś zacierał ręce z uciechy – postawi się go w nocy, tak że jak Miętoś przyjdzie rano do pracy, to… A może go szlag trafi, w duchu wyraził nadzieję. Przez myśl mu nawet przeszło, aby specjalnie dla Miętosia przywrócić karę śmierci lub przynajmniej dożywotnią banicję, aby się go pozbyć raz na zawsze.
           Potem usiadł i zamyślił się. Są kraje, które mi imponują, dumał. Niektóre nawet niedaleko. Tam przywódcy wiedzą, czego chcą, czego chce i oczekuje jego naród. Kraje kwitnące. No, może nie kwitnącej wiśni, ale kierunek jest dobry. Z nich trzeba brać przykład.

PS
           Chwilowo sprawa budowy pomników została przyhamowana, bowiem były sołtys, Alojzy Pstryś, wyjechał i nie wrócił jeszcze z Pjongjangu.

           cdn…


sobota, 12 listopada 2016

137. Jak to Kiełbulce nie szło

           Antoni Ławica przybył z Nienacka. Znienacka przybył. Za to z takim tupetem, że niebawem całe Bździochy oraz bliższe i dalsze okolice go znały, a przynajmniej o nim słyszały. Szczególnie zaś o jego pasji, jaką było wędkowanie. Ławica był wybitnym wędkarzem. Znał się na rybach i na ich zwyczajach wyśmienicie. Wiedział, gdzie na jaką rybę najlepiej zarzucić wędkę, jak najskuteczniej łapać na spinning, na jaką przynętę co łapać i tak dalej, i tak dalej. Choć niejeden szedł z nim w zawody, żaden nie mógł mu dorównać, zarówno w ilości, jak i w wielkości złowionych sztuk. Ławica zawsze wygrywał, zawsze miał najwięcej, zawsze miał bardziej okazałe. Brzany, karasie, klenie, liny, sumy, miętusy, okonie, pstrągi, sandacze, węgorze, szczupaki, leszcze, płotki czy najzwyklejsze kiełbie brały mu jak głupie. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć, że brały ławicami. Nie miało znaczenia, że inni wędkarze tak jak i on łowili w Bździochówce, w tym samym miejscu. On zawsze był najlepszy. Ci, którzy stawali z Ławicą w szranki, zachodzili w głowę, jak to jest, że Ławica ma zawsze farta, a oni nie. Niejeden miał chętkę wypytać, jak on to robi, lecz jako profesjonalistom – bądź co bądź – nie wypadało pytać.
           Wśród bździochowian ogarniętych pasją wędkowania był Przynętek Kiełbulko. Kiełbulko z zawodu był salowym, a z zamiłowania wędkarzem. Ale mu w życiu nie szło. Tak jak i w wędkowaniu zresztą. Mówiono o nim, że nie może złowić ani porządnej ryby, ani porządnej kobitki. Pomijając kobitki, nie tylko gapie, ale i on sam nie pamiętał, czy złowił w życiu jakąkolwiek rybę. Niemniej, gdy inni rywalizowali z Ławicą, to i Kiełbulko nie chciał być gorszy. Z jednym wyjątkiem. Nie wiadomo, czy nie był tego świadom, czy też samokrytycznie uznał, że pod względem wędkowania nie zalicza się do profesjonalistów, dość że jako jedyny odważył się zapytać Ławicy, jak się łowi takie dorodne sztuki. Ku radości Przynętka i niebotycznemu zdziwieniu tudzież zazdrości pozostałych poławiaczy ryb (chyba narybku, jak to oceniał mistrz połowów), Ławica wcale się nie obruszył. Przeciwnie, podszedł do pytającego z niebywałą życzliwością i wywiązała się między nimi taka oto rozmowa.
           – Jak pan to robi? – To pytanie zadał oczywiście Kiełbulko.
           – A pokaż pan swoje rosówki – zainteresował się Ławica. Po obejrzeniu ich powiedział z ubolewaniem, że na takie robaki to on nic sensownego nie złapie. I pokazał mu swoje – dorodne jeden w jeden.
           – A skąd się takie bierze? – szczerze zaciekawił się Kiełbulko. Z niesmakiem spojrzał w kłębowisko swoich rosówek i w duchu nawymyślał im od anorektyczek. Potem wysłuchał mistrza. A mistrz odezwał się w te słowa.
           – Bo widzisz pan, ja robię tak. Biorę akumulator, podłączam do klem przewody, ich drugie końce przytykam do ziemi, a wtedy z ziemi wyłażą takie wypasione rosówki, że hej. Ot, i cała filozofia.
           – Fantastyczne! – zawołał zachwycony Kiełbulko. – A czy ja mógłbym skorzystać z pańskiej metody? – zapytał niepewnie.
           – Ależ oczywiście! – odrzekł dobrodusznie Ławica. – To jest wprawdzie mój patent, no ale przecież nie opatentowałem tego sposobu w urzędzie patentowym. Nie mam na to glejtu. – Tu zaśmiał się rubasznie i poklepał Kiełbulkę po ramieniu.
           Spotkali się na drugi dzień o świcie. Rozradowany Ławica, gdy ujrzał swego „ucznia”, pozdrowił go już z daleka. Jednak, gdy podszedł bliżej, uśmiech zastygł mu na ustach. Kiełbulko bowiem miał podbite oko, był posiniaczony, poklejony plastrami i poobwiązywany bandażami.
           – Co się koledze stało? – zapytał nieomal przerażony mistrz.
           – To przez tę pańską metodę – odparł Kiełbulko. – Jest bardzo niebezpieczna.
           – Cooo? – Zdziwienie wybałuszyło Ławicy oczy.
           – Zrobiłem tak jak pan mówił. No, może nie do końca. Chciałem być lepszy. Chciałem mieć jeszcze dorodniejsze rosówki niż pan.
           – No i?
           – Poszedłem w miejsce, gdzie ziemia jest najżyźniejsza.
           – No i? Co w tym jest niebezpiecznego?
           – No i wziąłem kabel, wetknąłem do kontaktu i przyłożyłem do ziemi dwieście dwadzieścia woltów.
           – Był pan nieostrożny? Pokopało pana?
           – Nieee, nie to. Wszystko było tak jak trzeba.
           – No więc co? – dociekał Ławica.
           – Aż wstyd powiedzieć.
           – No, mów pan.
           – Ale…
           – Wal pan śmiało!
           – No więc, z ziemi wyszedł górnik i mi nałomotał.
           Tak to już z Kiełbulką było. Nie szło mu w życiu. W wędkowaniu też. Ławica jeszcze długo zachodził w głowę, jak to było możliwe. Przecież w Bździochach nie było ani jednej kopalni.

           cdn…

niedziela, 6 listopada 2016

136. Tłumaczenie z mało feministyczną puentą

           Fretek Turzyca, wnuk Rogasia Turzycy, niewydarzonego, a może tylko niefortunnego strzelca, który haniebnie psuł statystyki bździochowskiego koła łowieckiego „Strzał na Komorę”, był nie tylko ambitny, ale też i bardzo dociekliwy. Od niemowlęcia. Walcząc o najwyższą średnią z ocen w szkole, chłonął wiedzę jak – nie przymierzając – Pius hrabia Bździochowski alkohol i łaknął jej jak przysłowiowa kania dżdżu. Co to jest kania i co to jest dżdż wiedział już w wieku dwóch lat, kto to jest Pius hrabia Bździochowski – w wieku trzech lat, niebawem miał się dowiedzieć, co to jest alkohol i jaki jest jego wzór chemiczny. Czasami mogłoby się wydawać, że chce wiedzieć wszystko, co tylko można wiedzieć na całym świecie. W każdym razie tak deklarował, wstępując w progi szkolne po raz pierwszy. Wiecznie nagabywał wszystkich w swym otoczeniu o tłumaczenie i wyjaśnianie zjawisk, nad którymi owo otoczenie w ogóle się nie zastanawiało, czy też nawet nie było ich świadome. Nietrudno się domyślić, że bardzo szybko stało się to męczące. O ile w wieku oseskowym wzbudzało zachwyt, w wieku przedszkolnym – podziw, w wieku wczesnoszkolnym – zrozumienie, to już na etapie czwartej klasy było irytujące, a później to już wszyscy mieli tego powyżej uszu. Nie ma odpowiedniego cenzuralnego słowa określającego stan osób nagabywanych wiecznymi pytaniami przez Fretka. Lecz Fretek się tym nie zrażał i parł do przodu ze zdobywaniem wiedzy ile wlezie. A właziło, jako się rzekło, wszystko.
          Jednego dnia zagadnął ojca o to, do czego służą człowiekowi palce. Do czego służą ręce, już wiedział. Ojciec Fretka, Przechwał Turzyca, któremu nawał pytań zadawanych przez potomka już dawno się przejadł, a nawet przelał uszami, nie chcąc jednakże okazać wobec niego niecierpliwości tudzież wstrętu, podszedł do zagadnienia z całkowitą, chociaż udawaną, powagą.
          – Otóż synu – rzekł niemal z patosem – patrz się i słuchaj. – Te palce – tu zamachał przed oczami Fretka kciukami, zginając je kilkakrotnie – służą do naciągania i poprawiania szelek. Wsunął kciuki za gumowe szelki podtrzymujące spodnie na wydatnym brzuchu, i przesunął nimi kilkakrotnie w górę i w dół, naciągając szelki. Te zaś strzeliły o jego tors, gdy wyciągnął palce spoza nich.
          – Aha – Fretek skinął głową ze zrozumieniem, a tato tłumaczył dalej.
          – Te palce to są palce wskazujące. – Mówiąc, demonstrował odpowiednio sytuacje. – Kierujesz je na wybraną rzecz lub osobę i mówisz: „To jest coś tam lub ty zrobisz to a to”.
          – Aha.
          – Te palce – wskazał na serdeczne – służą do noszenia obrączki, pierścionka, sygnetu i tak dalej. Refleks światła błysnął na okazanym na palcu złotym krążku.
          – Aha.
          – Te z kolei – wysunął małe palce – służą na przykład do dłubania w uchu. I podłubał sobie w uchu.
          – Aha. Ale tato, pominąłeś te palce – rezolutnie odezwał się Fretek, demonstrując wyprostowane palce środkowe.
          – Aaa – odparł ojciec. – Do czego służą te palce, powiem ci, jak się ożenisz. – I zakończył rozmowę.
          Tak pobudzona ciekawość trzymała Fretka w napięciu przez wiele lat. W końcu i tak się stało, że się ożenił, a krótko potem podążył do ojca celem wysłuchania reszty wykładu na temat palców. A konkretnie był ciekaw informacji na temat palców środkowych. Tato mocno zmarszczył czoło, co było oznaką przeszukiwania pamięci, i trwało to dobrą chwilę. W końcu przypomniał sobie tamto tłumaczenie. W końcu, bo przez wszystkie lata od tamtego dnia był zasypywany przez Fretka pytaniami miliony razy. Jeśli nie więcej. I tyle dał odpowiedzi. Odnalezienie więc właściwej wiedzy, niczym pliku na dysku komputera, wymagało gruntownego przegrzebania zasobów pamięciowych.
          – Posłuchaj mnie synu – rzekł wreszcie jak zwykle z całkowitą, choć udawaną powagą. – Do czego służą wszystkie pozostałe palce, już wiesz.
          – Tak, wiem – szybko odparł Fretek i z niecierpliwością oczekiwał reszty wyjaśnienia.
          – A tymi palcami – tato niemal z namaszczeniem wysunął oba swoje wyprostowane środkowe palce i podsunął je pod nos dorosłego syna. Następnie podniósł je i zbliżył do swojej głowy. Fretek z najwyższym napięciem z niecierpliwością posuniętą do ostatnich granic przestępował z nogi na nogę. – A tymi palcami – powtórzył ojciec – popukaj się w głowę, coś ty najlepszego zrobił.

          cdn…