sobota, 12 listopada 2016

137. Jak to Kiełbulce nie szło

           Antoni Ławica przybył z Nienacka. Znienacka przybył. Za to z takim tupetem, że niebawem całe Bździochy oraz bliższe i dalsze okolice go znały, a przynajmniej o nim słyszały. Szczególnie zaś o jego pasji, jaką było wędkowanie. Ławica był wybitnym wędkarzem. Znał się na rybach i na ich zwyczajach wyśmienicie. Wiedział, gdzie na jaką rybę najlepiej zarzucić wędkę, jak najskuteczniej łapać na spinning, na jaką przynętę co łapać i tak dalej, i tak dalej. Choć niejeden szedł z nim w zawody, żaden nie mógł mu dorównać, zarówno w ilości, jak i w wielkości złowionych sztuk. Ławica zawsze wygrywał, zawsze miał najwięcej, zawsze miał bardziej okazałe. Brzany, karasie, klenie, liny, sumy, miętusy, okonie, pstrągi, sandacze, węgorze, szczupaki, leszcze, płotki czy najzwyklejsze kiełbie brały mu jak głupie. Z przymrużeniem oka można by powiedzieć, że brały ławicami. Nie miało znaczenia, że inni wędkarze tak jak i on łowili w Bździochówce, w tym samym miejscu. On zawsze był najlepszy. Ci, którzy stawali z Ławicą w szranki, zachodzili w głowę, jak to jest, że Ławica ma zawsze farta, a oni nie. Niejeden miał chętkę wypytać, jak on to robi, lecz jako profesjonalistom – bądź co bądź – nie wypadało pytać.
           Wśród bździochowian ogarniętych pasją wędkowania był Przynętek Kiełbulko. Kiełbulko z zawodu był salowym, a z zamiłowania wędkarzem. Ale mu w życiu nie szło. Tak jak i w wędkowaniu zresztą. Mówiono o nim, że nie może złowić ani porządnej ryby, ani porządnej kobitki. Pomijając kobitki, nie tylko gapie, ale i on sam nie pamiętał, czy złowił w życiu jakąkolwiek rybę. Niemniej, gdy inni rywalizowali z Ławicą, to i Kiełbulko nie chciał być gorszy. Z jednym wyjątkiem. Nie wiadomo, czy nie był tego świadom, czy też samokrytycznie uznał, że pod względem wędkowania nie zalicza się do profesjonalistów, dość że jako jedyny odważył się zapytać Ławicy, jak się łowi takie dorodne sztuki. Ku radości Przynętka i niebotycznemu zdziwieniu tudzież zazdrości pozostałych poławiaczy ryb (chyba narybku, jak to oceniał mistrz połowów), Ławica wcale się nie obruszył. Przeciwnie, podszedł do pytającego z niebywałą życzliwością i wywiązała się między nimi taka oto rozmowa.
           – Jak pan to robi? – To pytanie zadał oczywiście Kiełbulko.
           – A pokaż pan swoje rosówki – zainteresował się Ławica. Po obejrzeniu ich powiedział z ubolewaniem, że na takie robaki to on nic sensownego nie złapie. I pokazał mu swoje – dorodne jeden w jeden.
           – A skąd się takie bierze? – szczerze zaciekawił się Kiełbulko. Z niesmakiem spojrzał w kłębowisko swoich rosówek i w duchu nawymyślał im od anorektyczek. Potem wysłuchał mistrza. A mistrz odezwał się w te słowa.
           – Bo widzisz pan, ja robię tak. Biorę akumulator, podłączam do klem przewody, ich drugie końce przytykam do ziemi, a wtedy z ziemi wyłażą takie wypasione rosówki, że hej. Ot, i cała filozofia.
           – Fantastyczne! – zawołał zachwycony Kiełbulko. – A czy ja mógłbym skorzystać z pańskiej metody? – zapytał niepewnie.
           – Ależ oczywiście! – odrzekł dobrodusznie Ławica. – To jest wprawdzie mój patent, no ale przecież nie opatentowałem tego sposobu w urzędzie patentowym. Nie mam na to glejtu. – Tu zaśmiał się rubasznie i poklepał Kiełbulkę po ramieniu.
           Spotkali się na drugi dzień o świcie. Rozradowany Ławica, gdy ujrzał swego „ucznia”, pozdrowił go już z daleka. Jednak, gdy podszedł bliżej, uśmiech zastygł mu na ustach. Kiełbulko bowiem miał podbite oko, był posiniaczony, poklejony plastrami i poobwiązywany bandażami.
           – Co się koledze stało? – zapytał nieomal przerażony mistrz.
           – To przez tę pańską metodę – odparł Kiełbulko. – Jest bardzo niebezpieczna.
           – Cooo? – Zdziwienie wybałuszyło Ławicy oczy.
           – Zrobiłem tak jak pan mówił. No, może nie do końca. Chciałem być lepszy. Chciałem mieć jeszcze dorodniejsze rosówki niż pan.
           – No i?
           – Poszedłem w miejsce, gdzie ziemia jest najżyźniejsza.
           – No i? Co w tym jest niebezpiecznego?
           – No i wziąłem kabel, wetknąłem do kontaktu i przyłożyłem do ziemi dwieście dwadzieścia woltów.
           – Był pan nieostrożny? Pokopało pana?
           – Nieee, nie to. Wszystko było tak jak trzeba.
           – No więc co? – dociekał Ławica.
           – Aż wstyd powiedzieć.
           – No, mów pan.
           – Ale…
           – Wal pan śmiało!
           – No więc, z ziemi wyszedł górnik i mi nałomotał.
           Tak to już z Kiełbulką było. Nie szło mu w życiu. W wędkowaniu też. Ławica jeszcze długo zachodził w głowę, jak to było możliwe. Przecież w Bździochach nie było ani jednej kopalni.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz