Antoni
Ławica przybył z Nienacka. Znienacka przybył. Za to z takim
tupetem, że niebawem całe Bździochy oraz bliższe i dalsze okolice
go znały, a przynajmniej o nim słyszały. Szczególnie zaś o jego
pasji, jaką było wędkowanie. Ławica był wybitnym wędkarzem.
Znał się na rybach i na ich zwyczajach wyśmienicie. Wiedział,
gdzie na jaką rybę najlepiej zarzucić wędkę, jak najskuteczniej
łapać na spinning, na jaką przynętę co łapać i tak dalej, i
tak dalej. Choć niejeden szedł z nim w zawody, żaden nie mógł mu
dorównać, zarówno w ilości, jak i w wielkości złowionych sztuk.
Ławica zawsze wygrywał, zawsze miał najwięcej, zawsze miał
bardziej okazałe. Brzany, karasie, klenie, liny, sumy, miętusy,
okonie, pstrągi, sandacze, węgorze, szczupaki, leszcze, płotki czy
najzwyklejsze kiełbie brały mu jak głupie. Z przymrużeniem oka
można by powiedzieć, że brały ławicami. Nie miało znaczenia, że
inni wędkarze tak jak i on łowili w Bździochówce, w tym samym
miejscu. On zawsze był najlepszy. Ci, którzy stawali z Ławicą w
szranki, zachodzili w głowę, jak to jest, że Ławica ma zawsze
farta, a oni nie. Niejeden miał chętkę wypytać, jak on to robi,
lecz jako profesjonalistom – bądź co bądź – nie wypadało
pytać.
Wśród
bździochowian ogarniętych pasją wędkowania był Przynętek
Kiełbulko. Kiełbulko z zawodu był salowym, a z zamiłowania
wędkarzem. Ale mu w życiu nie szło. Tak jak i w wędkowaniu
zresztą. Mówiono o nim, że nie może złowić ani porządnej ryby,
ani porządnej kobitki. Pomijając kobitki, nie tylko gapie, ale i on
sam nie pamiętał, czy złowił w życiu jakąkolwiek rybę.
Niemniej, gdy inni rywalizowali z Ławicą, to i Kiełbulko nie
chciał być gorszy. Z jednym wyjątkiem. Nie wiadomo, czy nie był
tego świadom, czy też samokrytycznie uznał, że pod względem
wędkowania nie zalicza się do profesjonalistów, dość że jako
jedyny odważył się zapytać Ławicy, jak się łowi takie dorodne
sztuki. Ku radości Przynętka i niebotycznemu zdziwieniu tudzież
zazdrości pozostałych poławiaczy ryb (chyba narybku, jak to
oceniał mistrz połowów), Ławica wcale się nie obruszył.
Przeciwnie, podszedł do pytającego z niebywałą życzliwością i
wywiązała się między nimi taka oto rozmowa.
– Jak pan
to robi? – To pytanie zadał oczywiście Kiełbulko.
– A pokaż
pan swoje rosówki – zainteresował się Ławica. Po obejrzeniu ich
powiedział z ubolewaniem, że na takie robaki to on nic sensownego
nie złapie. I pokazał mu swoje – dorodne jeden w jeden.
– A skąd
się takie bierze? – szczerze zaciekawił się Kiełbulko. Z
niesmakiem spojrzał w kłębowisko swoich rosówek i w duchu
nawymyślał im od anorektyczek. Potem wysłuchał mistrza. A mistrz
odezwał się w te słowa.
– Bo
widzisz pan, ja robię tak. Biorę akumulator, podłączam do klem
przewody, ich drugie końce przytykam do ziemi, a wtedy z ziemi
wyłażą takie wypasione rosówki, że hej. Ot, i cała filozofia.
–
Fantastyczne! – zawołał zachwycony Kiełbulko. – A czy ja
mógłbym skorzystać z pańskiej metody? – zapytał niepewnie.
– Ależ
oczywiście! – odrzekł dobrodusznie Ławica. – To jest wprawdzie
mój patent, no ale przecież nie opatentowałem tego sposobu w
urzędzie patentowym. Nie mam na to glejtu. – Tu zaśmiał się
rubasznie i poklepał Kiełbulkę po ramieniu.
Spotkali
się na drugi dzień o świcie. Rozradowany Ławica, gdy ujrzał
swego „ucznia”, pozdrowił go już z daleka. Jednak, gdy podszedł
bliżej, uśmiech zastygł mu na ustach. Kiełbulko bowiem miał
podbite oko, był posiniaczony, poklejony plastrami i poobwiązywany
bandażami.
– Co się
koledze stało? – zapytał nieomal przerażony mistrz.
– To
przez tę pańską metodę – odparł Kiełbulko. – Jest bardzo
niebezpieczna.
– Cooo? –
Zdziwienie wybałuszyło Ławicy oczy.
–
Zrobiłem tak jak pan mówił. No, może nie do końca. Chciałem być
lepszy. Chciałem mieć jeszcze dorodniejsze rosówki niż pan.
– No i?
–
Poszedłem w miejsce, gdzie ziemia jest najżyźniejsza.
– No i?
Co w tym jest niebezpiecznego?
– No i
wziąłem kabel, wetknąłem do kontaktu i przyłożyłem do ziemi
dwieście dwadzieścia woltów.
– Był
pan nieostrożny? Pokopało pana?
– Nieee,
nie to. Wszystko było tak jak trzeba.
– No więc
co? – dociekał Ławica.
– Aż
wstyd powiedzieć.
– No, mów
pan.
– Ale…
– Wal pan
śmiało!
– No
więc, z ziemi wyszedł górnik i mi nałomotał.
Tak to już
z Kiełbulką było. Nie szło mu w życiu. W wędkowaniu też.
Ławica jeszcze długo zachodził w głowę, jak to było możliwe.
Przecież w Bździochach nie było ani jednej kopalni.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz