sobota, 28 stycznia 2017

148. Mieć pecha albo refleks


           Najbardziej znaną parą bliźniaków w Bździochach byli bracia Putek i Patek Średniakowie. Nie była to sława, jaką cieszyli się Oho i Woho, lecz jednak. A znani byli z tego, że jeden z nich – Putek miał w życiu okrutnego pecha, drugi zaś – Patek nieprawdopodobne szczęście, które zawdzięczał swojemu niepospolitemu refleksowi. Jedno krótkie, lecz w odpowiednim momencie wypowiedziane zdanie sprawiało, że szczęście słało mu słodki uśmiech. Co do przydzielonego przez los podziału ról, można by też powiedzieć, że Putek był nieprawdopodobnym pechowcem, a Patek okrutnym szczęściarzem. Za co tylko by się nie wzięli, przed Putkiem natychmiast zaczynały się piętrzyć wysokie schody, czyli wszelkie możliwe i niemożliwe nawet do wyobrażenia kłopoty, Patek natomiast mógł iść z zamkniętymi oczami po pewny sukces. A że wszystko, co robili, robili wspólnie, przeto czasami dochodziło do niezręcznych, a czasami do humorystycznych sytuacji. Gdy szli do kina, pewne było, że Patek obejrzy film w spokoju, przed Putkiem zaś usiądzie ktoś wysoki, który zasłoni sobą niemalże cały ekran, i nawet najbardziej błagalne prośby, by się nieco uchylił, nie skłonią go do tak drobnego gestu uprzejmości. Gdy bracia zalecali się do tej samej dziewczyny, reguła działała niezawodnie. Wiadomo było na sto procent, że dziewczyna umówi się z Patkiem, choć przecież Putkowi jako bliźniakowi urody nie brakowało. Mówiło się o Putku, iż ma chyba niefart życiowy na własność, Patek, dzięki swojemu niezwykłemu refleksowi, zgarniał wszystkie róże, aby mieć życie nimi usłane. I tak to trwało od niemowlęctwa po dorosłość. Dodać jeszcze należy, że bracia byli ze sobą bardzo zżyci i prawie wszędzie chodzili razem.

           Gdy więc przyszła odpowiednie pora, pracy też szukali razem. Z jakim skutkiem? Wiadomo. Dla przykładu – wysłali swoje cv do Centralnej Bździochowskiej Fabryki Realnego Ubarwiania Rzeczywistości. Ponieważ praca w tej fabryce była niezmiernie atrakcyjna, zgłoszeń chętnych do zatrudnienia się w niej napłynęło co niemiara. Kiedy nadszedł dzień rozstrzygnięcia, kto zostanie przyjęty, prezes poprosił sekretarkę, aby położyła na jego biurku wszystkie zgłoszenia. Ta, niosąc całe ich naręcze, potknęła się i co najmniej połowa listów upadła na podłogę. Gdy zaczęła zbierać, prezes powiedział, żeby od razu wyrzuciła je do kosza. Na uwagę kobiety, że przecież tam mogą być oferty naprawdę zdolnych ludzi, prezes odrzekł:

           – Nie, nie nie. Pechowców nam nie potrzeba.

           Nietrudno zgadnąć, że wśród odrzuconych ofert, było cv Putka. Oferta Patka natomiast znalazła uznanie w oczach prezesa i Patek został zaproszony na dalsze rozmowy. Oczywiste jest, że brat Putka otrzymał tę pracę, bo znów w odpowiednim momencie błysnął refleksem. A wyglądało to tak. Jednym z kluczowych pytań prezesa było:

           – Czy umie pan szybko liczyć?

           – Naturanie – zapewnił Patek.

           – Ile jest trzysta czterdzieści pięć razy sto dziewiętnaście?

           – Trzydzieści sześć – bez namysłu odpowiedział Patek.

          – Źle pan policzył – stwierdził prezes.

          – Ale szybko – odparł niezbity z pantałyku chłopak.




           cdn…




sobota, 21 stycznia 2017

147. Ofiara nadgorliwości

           Na krańcu Bździochów, przy ulicy Dolnej miała swoją siedzibę pewna kancelaria prawnicza. Kancelaria ta nosiła nazwę: Biuro Spraw Nie do Załatwienia. Prowadzący je właściciel, starszy biurmistrz obojga nazwisk Krzywopiór Kałamarz-Obsadko był odwiedzany przez tych wszystkich mieszkańców Bździochowej Doliny, którzy wyczerpawszy wszelkie możliwości i wydeptawszy wszelkie drogi podczas załatwiania spraw urzędniczych, tych spraw w końcu nie załatwili. Oczywiście nie z powodu jakiejś tam ich indolencji czy braku wytrwałości – nic z tych rzeczy. Do starszego biurmistrza obojga nazwisk Krzywopióra Kałamarza-Obsadki przychodzili ci, którzy wielokrotnie odbili się od muru bezwzględnej urzędniczej obojętności i sobiepaństwa. Przykro stwierdzić, że takie rzeczy miały miejsce za czasów sołtysowania Miętosia, lecz ten genialny pod wieloma względami sołtys niekiedy po prostu nie był w stanie dopatrzeć wszystkiego, a niektórzy urzędnicy czasem swym postępowaniem udowadniali, że ciągle jeszcze pokutuje w narodzie i pobrzmiewa dawna maksyma, że szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Wtedy więc ci ludzie, udręczeni niemożnością przebicia się przez mur nie do przebicia urzędniczej obojętności, gdy już wszelkie nadzieje upadły, pukali do drzwi biura. A drzwi były im otworzone i sprawy załatwione. Były to, jako się rzekło, sprawy wszelkie, a jakie konkretnie, w tym momencie nieistotne do przytoczenia. 
          Przy nawale do załatwienia spraw nie do załatwienia starszy biurmistrz uwijał się jak w ukropie. Nic więc dziwnego, że nadszedł dzień, w którym biuro okazało się być za ciasne, i należało pomyśleć o czymś większym. Starszy biurmistrz obojga nazwisk Krzywopiór Kałamarz-Obsadko znalazł sobie stosowne pomieszczenie, a mieściło się ono w budynku usytuowanym przy ulicy Górnej, dokładnie na przeciwległym krańcu Bździochów.
          Spakował tedy starszy biurmistrz manatki w kartony, lecz zanim udał się w drogę, upchał to misternie w swoim nienajnowszym modelu samochodu. Dla ścisłości dodajmy – osobowego. Pakowanie zajęło Krzywopiórowi niemało czasu, bowiem było co pakować. Wprawdzie kancalaria była niewielka, toż przecie samochód był jeszcze mniejszy, a ilość rzeczy do upakowania jednakowa. Jednakowoż po kilku godzinach utykania we wszystkich zakamarkach, jakie posiadał pojazd, segregatorów z aktami aktualnych i zakończonych oraz jeszcze nienapoczętych spraw, a na końcu skromnych wszakże, niemniej jednak mebli, dzieło pakowania było zakończone. Trwało to wszystko do – jak się to zwykło określać – późnych godzin wieczornych lub, jak kto woli, do wczesnych godzin nocnych. I tak obładowanym samochodem ruszył Krzywopiór w drogę do swojej nowej siedziby.

           Cóż, jak to często się zdarza w takich przypadkach, zatrzymała go policja. Funkcjonariusz – służbista, który najwyraźniej naoglądał się amerykańskich filmów kryminalnych, najpierw rzucił starszego biurmistrza na glebę, nieco go sponiewierał, a dopiero później zażądał okazania dokumentów. W trakcie owego poniewierania kilkakrotnie rozmawiał przez krótkofalówkę, z czego poniewierany starszy biurmistrz mógł się dowiedzieć, że gdzieś w Bździochach było włamanie i jest poszukiwany sprawca tegoż. Nietrudno się domyślić, że policjant, zameldowawszy o złapaniu złodzieja, zaczął poszukiwać dowodów rzeczowych – skradzionych precjozów. Efektem jego gorliwości był to, że cała zawartośc pojazdu znalazła się na zewnątrz pojazdu, a w tym wszystkim buszował niestrudzony łowca złodziei.

           Kiedy wszystko już zostało gruntownie przeszukane, policjant odebrał przez radio wiadomość, że włamanie miało miejsce do piwnicy, a skradziono około dwóch kilogramów ziemniaków i kilka słoików z kompotami wieloowocowymi. Natychmiast też funkcjonariusz stracił zainteresowanie zatrzymanym i – cytując klasyka – ani be, ani me, ani kukuryku, wsiadł do radiowozu i odjechał.

           Tak to starszy biurmistrz Krzywopiór obojga nazwisk Kałamarz-Obsadko, który wielokrotnie pomagał innym zwalczać arogancję władzy, sam stał się ofiarą tej arogancji.

             cdn…

sobota, 14 stycznia 2017

146. Podwójne życie Adalberta Cichejwody

          Pani Hiacynta Cichejwoda z domu Milczwaść prowadziła spokojne i bogobojne życie u boku swego wiernego męża Adalberta Cichejwody. Najpierw Cichejwodostwo doczekali się potomstwa, potem wnukostwa, potem prawnukostwa, a potem coś w ich małżeństwie zgrzytnęło. Było to mniej więcej po obchodach ich złotych godów. Starszy pan, Adalbert, zaczął znikać wieczorami, a wraz z nim znikała lwia część jego emerytury. Pani Hiacynta, kobieta po równi wyrozumiała i nienarwana, tłumaczyła sobie nowy, nieznany dotąd stan swojego męża symptomem zerwanego z łańcucha psiska. Ot, starcza fanaberia, myślała, jeszcze się nie wystrzelał do reszty. Niech się pougania na starość za łatwodajnymi kobietami. Przez całe życie był wierny, niech sobie na starość pohula i tę swoją emeryturę przeznaczy na kobiety upadłe, jeśli taka jego wola, a raczej kaprys. Z jej ust nigdy nie padło słowo: dziwki. Najważniejsze, myślała dalej, aby nie popsuł sobie reputacji w Bździochach, czego najbardziej się obawiała. W rozmowach z rodziną, której − można by rzec − było niezliczone mrowie, skrzętnie omijała niewygodny dla siebie temat zachowania męża, zaś rodzina, która wszak widziała, co się dzieje, nie podejmowała rozmów na temat ojca, dziadka i pradziadka w jednej osobie, udając, że nic nie dostrzega. Nikt nie chciał mamie, babci i prababci w jednej osobie przysparzać bólu; pani Hiacynta z kolei była rodzinie niezmiernie wdzięczna za to milczenie na temat Adalberta.
          Znikał tedy pan Adalbert od czasu do czasu, niekiedy na całą noc, znikała wraz z nim lwia część jego emerytury. Jego ekscesy trwały niemalże rok. Tyle też trwało ustalone bez słów rodzinne status quo.
          Zdarzyło się jednakże, że starszy pan, Adalbert, opuścił ziemskie niwy i przeniósł się na łono Wszechmogącego. Zanim zdążyły obeschnąć łzy Pani Hiacyncie, zanim zblakł w pamięci jego obraz, do drzwi domostwa Cichejwodów zapukało młode, najwyżej kilkunastoletnie dziewczę.
          − Czy mogę się widzieć z panem Adalbertem? − zapytało. − Dawno go u nas nie było. Stęskniliśmy się wszyscy za nim.
          A więc to tak?, pomyślała pani Hiacynta, taksując dziewczę od góry do dołu i z powrotem. Adalbert nie dość, że zajmował się takim haniebnym procederem, to jeszcze uwodził nieletnie. Rany boskie, przeraziła się, toż tylko patrzeć, jak następnym razem zapuka do drzwi prokurator. Umarł chyba na swoje szczęście w odpowiedniej chwili. Po czym grzecznie, jak na nią przystało, lecz stanowczo, spławiła dziewoję. Współczesna młodzież nazwałaby to spuszczeniem małolaty na drzewo.
          Jakoż i tak się stało, że następną osobą, która zapukała do drzwi pani Cichejwody, był prokurator. Ależ wykrakałam, przeraziła się pani Hiacynta okrutnie. Cóż takiego zwojował mój świętej pamięci (czy aby na pewno świętej?) małżonek, że teraz ja będę ciągana przed wymiar sprawiedliwości? Ale pana prokuratora nie miała śmiałości zbywać. Niech się dzieje wola nieba, a może raczej piekła, pomyślała niemal nieżywa ze strachu i zaprosiła pana prokuratora do środka. Ten zaś najpierw postawił na krześle wypchaną teczkę, a później − napomknąwszy o śmierci pana Adalberta − złożył pani Hiacyncie kondolencje, wręczając jej bukiet prześlicznych róż, czym panią Hiacyntę zamurował, po czym sięgnął do owej teczki. Lecz zamiast wyjąć protokoły, czego się pani Hiacynta spodziewała i obawiała, wyciągnął zeń kilka ładnie oprawionych niby ksiąg i wręczył je przerażonej nie wiedzieć czemu pani domu.
          − Jestem przedstawicielem − rzekł (tu się ugięły nogi zatrwożonej pani Hiacynty tak bardzo, że musiała sobie przysiąść na krześle, aby się nie przewrócić) − kółka filatelistycznego, którego pan Adalbert był zaangażowanym członkiem.  Chciałbym wręczyć pani te oto klasery ze zbiorami znaczków pocztowych, które z niezwykłą starannością kolekcjonował pani świętej pamięci małżonek, bo są one pani własnością. Z nieznanych mi powodów trzymał je w biurze kółka, ale teraz, uważam, pani dom jest bardziej właściwym miejscem ich przechowywania.
          Tak oto skończyła się historia posądzanego o niewierność pana Adalberta, który na starość znalazł sobie nowe, dość kosztowne hobby, co − aby nie narażać się na utyskiwania małżonki − starał się skrzętnie ukrywać.

    cdn…

sobota, 7 stycznia 2017

145. Zasada 3 groszy

           Jantek Fistuła był człowiekiem z zasadami, czego dowodził swym codziennym postępowaniem, dzięki któremu był postacią rozpoznawalną wpośród bździochowskiej społeczności. Zasady czterech kroków, sprawdzania palcem kurzu na parapecie czy wzrokowego badania poprawności umocowania anteny telewizyjnej były powszechnie znane z obserwacji. Najbardziej jednak mieszkańcom Bździochów zapadła w pamięć brawurowa acz z niesamowitym opanowaniem zastosowana procedura na czerwonego kura. Ten, kto znał Jantka bliżej, wiedział też o innych jeszcze zasadach praktykowanych przez niego w codziennym życiu.
           No, powiedzmy, że niekiedy ta codzienność wymykała mu się z rąk, stawiając go w sytuacji sporego zdumienia. Ale czyż takie rzeczy nie przytrafiają się każdemu? Nie dzielmy więc włosa na czworo, skoro nie ma z tego żadnego pożytku. Co innego dzielenie na czworo zapałki, lecz i tu można się czasem zdziwić, jak to miało miejsce u Jantka w czasach, gdy bawił się jeszcze w skautowanie. Epizod ten opisał później w surwiwalowym pamiętniku mniej więcej tymi słowy: „W szałasie było zimno i wilgotno. Postanowiłem rozpalić ogień. Wyjąłem pudełko zapałek i stwierdziłem, że znajduje się w nim już tylko jedna, ostatnia zapałka. Wtedy przypomniałem sobie naukę druha drużynowego o dzieleniu zapałki na czworo w sytuacji krytycznej. Tak też postąpiłem. Następnego dnia chciałem powtórzyć tę czynność, wyjąłem pudełko i stwierdziłem, że pozostałe trzy kawałki z połamanej zapałki nie mają łebków. Mimo wielu prób nie udało mi się żadnym z nich rozpalić ognia. Trzy dni przesiedziałem w szałasie, trzęsąc się z zimna. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że coś w tej zasadzie nie gra. Przecież powinna być skuteczna, skoro podał ją druh drużynowy. Chyba nie na darmo o tym mówił. Postanowiłem zapytać go o to podczas najbliższej zbiórki”.
           Wiek tak zwany dojrzały też przynosił Jantkowi Fistule różne niespodzianki. Jako ochotniczy strażak, na przykład, znał wszelkie meandry dróg gminnych i powiatowych, co utrwalił sobie w trakcie licznych dojazdów do pożarów. Można by rzec, że w śmiganiu po terenie nie miał sobie równych. Cóż, kiedy figlarny los potrafił płatać psikusy, którym nawet tak wielkie doświadczenie nie potrafiło sprostać. Wysłano Jantka wozem strażackim do miasta wojewódzkiego po nowe węże. Droga prosta, bez dziur i wybojów, oznakowana pionowo i poziomo. I jedyna. Sama przyjemność z jazdy. Być może to właśnie ta przyjemność nieco Jantka zwiodła. Po wielu godzinach oczekiwania na jego powrót, bardzo się w remizie niepokojono. Odetchnięto z ulgą, gdy wreszcie na biurku komendanta zaterkotał staromodny telefon. Lecz to, co powiedział Jantek, wprawiło wszystkich w osłupienie. „Dejta, chłopy, jakąś wskazówkę, bo nie mogę trafić z powrotem”. Po prostu i najzwyczajniej się zgubił.
           Ale zostawmy Jantkowe niefartowne przypadłości na boku. Powróćmyż do zasad, boć one są tu najważniejsze. Kiedy jego synek, będąc jeszcze w powijakach, jakimś cudem, a raczej niedopatrzeniem połknął jednogroszówkę, Jantek uległ ogólnej domowej, czyli żoninej panice i zawezwał pogotowie ratunkowe. Udało się. Chłopakowi nic nie było. Kiedy podobna historia przydarzyła się trzy lata później, już bez paniki i pogotowia, lecz w napięciu czekano tylko w pobliżu nocnika na to, aby groszówka zadźwięczało o jego denko. Zadźwięczała. Znów się udało. Chłopak wyszedł z tego bez szwanku. Ba, ale kiedy taki sam występek nastąpił, gdy małolat uczęszczał już do szkoły, na panikę lub napięcie nie było już miejsca. Aby bilans groszówek się zgadzał, Jantek potrącił synkowi ów grosz z kieszonkowego.

          cdn…