sobota, 25 marca 2017

156. Wygodny przepis

           Antoniusz Posadko-Obsadko był urzędnikiem jak się patrzy. Jak się nie patrzy, też. Był urzędnikiem z krwi i kości. I jeśli o Piusie hrabim Bździochowskim mówiło się, że w jego żyłach płynie błękitna arystokratyczna krew, tak o Antoniuszu Posadko-Obsadce bez zastrzeżeń można było powiedzieć, że w jego żyłach płynie krew urzędnicza. Z tego też względu nie życzył sobie, by odmieniano pierwszy człon jego nazwiska. Bo „Posadko” było niczym hrabiowski przydomek, a tego się nie odmienia. 
          Posadko-Obsadko pracował w urzędzie, w wydziale zajmującym się – nazywając rzecz kolokwialnie – przywracaniem obywateli do porządku. Dla porządku dodajmy – do porządku obywatelskiego. Jego w zasadzie jedynym, acz nader ważnym obowiązkiem było wzywanie niesfornych obywateli Bździochowej Doliny na leżący przed jego biurkiem dywanik. Tam też niesforny obywatel dostawał adekwatną do przewinienia reprymendę, po czym odchodził – że tak to można ująć – „zreformowany”. Reprymenda zawsze musiała trafiać w sedno, zarówno pod względem treści, jak i mocy. Aby móc się właściwie i wydajnie wywiązywać z nałożonego obowiązku, co zresztą szło w parze z jego dogłębnym poczuciem oddania pracodawcy, Posadko-Obsadko podpierał się stosownym przepisem, który jednocześnie pozwalał na niezwykłą sprawność, którą bez kozery można by było nazwać przemiałem. Przed drzwiami jego biura przez cały urzędniczy dzień stała kolejka nie tyle chętnych, co zobowiązanych do otrzymania administracyjnej admonicji i zawsze wszyscy zostawali obsłużeni. Aby nie było wymówek, wszyscy zawsze byli wzywani listem poleconym. Treść przepisu, który tak bardzo ułatwiał życie Antoniuszowi, była umieszczana na każdym zawiadomieniu i brzmiała: „W razie nieodebrania przesyłki w wyznaczonym terminie, przesyłkę uważa się za doręczoną”.
           Antoniusz Posadko-Obsadko nie uważał się za służbistę, ani – broń Boże – za człowieka apodyktycznego, szedł więc na rękę „skazańcom”, jak ich w duchu nazywał, i aby ulżyć ich doli, wyznaczał im precyzyjnie godziny przybycia do urzędu. Takie działanie bardzo dobrze wpisywało się poza wszystkim w obowiązkowość i we wspomniane już oddanie pracodawcy. No, nie daj Boże, aby delikwent w takiej sytuacji zlekceważył wezwanie. Wszak on, Antoniusz, nie siedzi w biurze dla własnej przyjemności, lecz po to, by dobrze służyć obywatelom. Jeśli ma się dokładnie wyznaczony termin, to przyzwoitość i obywatelski obowiązek nakazują po prostu przyjść w tym terminie i tyle. Antoniusz nie wnikał nigdy w powód nieobecności; ostatecznie długi wyjazd czy obłożna choroba, na przykład, nie mogły być powodem niestawienia się przed jego obliczem. Wpatrywał się w list polecony zawierający wezwanie, który wrócił, bo adresat go nie odebrał, i z całkowitym spokojem traktował ten list – zgodnie z obowiązującym przepisem – jako doręczony. Ergo, adresat znał jego treść. A skoro nie przyszedł… Antoniusz Posadko-Obsadko bez skrupułów i skrupulatnie korzystał z przytoczonego wyżej przepisu i traktował takiego wagarowicza z całą surowością prawa, nakładając mu karę w maksymalnym wymiarze. Pracując tak zapamiętale, w duchu liczył na to, iż jego wiernopoddańcza postawa i katorżnicza praca zostaną dostrzeżone przez przełożonego, a on odpowiednio potraktowany. Krótko mówiąc, liczył na nagrodę. Najkorzystniejszy byłby awans wraz z wysoką premią pieniężną. Za taką, bądź co bądź, harówę się należy.

           Pracując z takim zaparciem, Antoniusz wracał do domu wyczerpany, padał na kanapę i trwał na niej bez ruchu do wieczora. Będąc tak dalece przemęczony pracą, zupełnie już nie miał sił, a wieczorem było na to zbyt późno, aby pójść na pocztę po jakiś zalegający tam list polecony, mimo otrzymania już powtórnego zawiadomienia. Pewnie nic ważnego, mniemał. W końcu to ja wysyłam urzędowe pisma, a jak pamiętam, nic do siebie nie wysyłałem. Tak uspokojony szedł spać na dobre.

           Dwa piętra nad biurem Antoniusza urzędował jego szef, który był bardzo kontent z pracy swego podwładnego. Postanowił go w jakiś sposób wynagrodzić. Najlepiej będzie, planował, gdy go wezwę do siebie na rozmowę, a potem zobaczymy – być może awans, a może też do tego dołożę jakąś konkretną premię pieniężną. W końcu za taką, bądź co bądź, harówę się należy. Po mniej więcej miesiącu znudziło mu się czekanie. Obracał na wszystkie strony list polecony zaadresowany do Antoniusza Posadki-Obsadki (szef nie wdawał się w semantyczne obwarowania podwładnego i najzwyczajniej odmieniał pierwszy człon jego nazwiska), w którym było zaproszenie na rozmowę. Nie to nie, zawyrokował. W końcu mogę przyjąć, że list został doręczony skutecznie i Posadko-Obsadko zna jego treść. Ale skoro się do mnie nie pofatygował, awansuję kogoś innego. A do tego – a co tam – dorzucę nowemu beneficjentowi jeszcze konkretną premię pieniężną.

          cdn…

sobota, 18 marca 2017

155. Adaś

           Adaś był wielki. Nie była to wielkość typu Kazimierz, Aleksander, czy chociażby Szu; odnosiła się ona raczej do wielkości sensu stricto. Bo Adaś był wielki gabarytowo. Jego figura w stopniu doskonałym wypełniała framugę, gdy przechodził przez drzwi. Równie dobrze mógłby przeniknąć przez zamknięte drzwi, które niechybnie wypadłyby z zawiasów, nawet tego nie zauważając. Adaś też nie zauważyłby różnicy. Bo wraz z wielkością Adasia szła jego siła fizyczna, niegdyś przez ekspertów od higieny zdrowotnej – dla zachęty do ćwiczeń gimnastycznych – nazywana tężyzną. W tych Himalajach mięśni tkwiła niewyobrażalna siła. Nie czaiła się, lecz tkwiła, bo czaić się nie musiała. Każdy, kto choćby tylko pobieżnie czy kątem oka otaksował figurę Adasia, natychmiast czuł się jak znokautowany. A już żeby go tknąć… Nie, takich dersperados nasza ukochana ziemia nie nosi. Ci, którzy jednak spróbowali… No, krótko mówiąc, już więcej nie spróbują. Fama o Adasiu poszła w świat i w całej Bździochowej Dolinie oraz bliższej, dalszej i najdalszej okolicy nie znajdzie się taki śmiałek, który by się odważył.

           Siła Adasia nie wzięła się z niczego. Mógł przecież być – skoro już natura obdarzyła go taką posturą – zwykłym obleśnym tłuściochem, którego bandzioch przypomina piłkę plażową. Oczywiście wielkością, bo wagą to raczej piłkę lekarską. Ale niespokojna natura Adasia nie pozwoliła mu siedzieć z piwem i chipsami przed telewizorem i za całkowitym jego przyzwoleniem rozrastać się bez granic tkance tłuszczowej. O, nie! Adaś był żądny ruchu i to nie byle jakiego. Zaczął bardzo młodo. Od siłowania się z kolegami na rękę. Bardzo szybko zabrakło rąk, które mogłyby mu przeciwstawić jaki taki, choćby najbardziej cherlawy opór. Jedynym godnym przeciwnikiem dla Adasia mógłby być Pudzianowski, ale on był jeszcze wtedy małym Mariuszkiem, a wysyłanie małego dziecka na pewną śmierć byłoby największym barbarzyństwem pod słońcem. Z braku – jak to się onegdaj mawiało – laku trzeba było poszukać sobie czegoś zastępczego.

           Rozpoczęła się więc wtedy era siłowni, która zresztą nie trwała długo. Po pogięciu i połamaniu wszelkich sztang i elementów atlasów, dodajmy – całkiem przypadkowym i niezamierzonym, Adaś dostał zakaz wstępu na wszystkie siłownie w zasięgu… No, nieważne. Chcąc skorzystać z najbliższej siłowni, musiałby się chyba udać na Antarktydę. A i tam pewnie przed wejściem wisiałaby jego podobizna z dopiskiem: „Tego pana nie obsługujemy”.

           Gdy Adaś był już całkiem nieźle wyćwiczony, zaczął brać udział w ustawkach z kibolami bździochowskiego „Pioruna”. Wyglądało to najczęściej w ten sposób, że pięciu, sześciu, a niekiedy i więcej gości obwieszało się na nim, a on ich z siebie strzepywał niczym płatki śniegu, gdy się wejdzie ze śnieżycy do domu. Najlżejszy jego cios kładł delikwentów na glebę, niezależnie od wielkości sfory, która go dopadała. Kiedy po jednym z takich spotkań towarzyskich dokładnie obejrzał swoje ciało w lustrze, tu i ówdzie zauważył zalążki niewielkich siniaków. Ten widok nieco go rozczarował. Dlatego postanowił w przyszłości dawać przeciwnikom fory. Lecz ta przyszłość już nie nadeszła, bo nie było chętnych na te fory. Potem nastąpiły spotkania z prawdziwymi żołnierzami mafijnymi. Co tu kryć, z identycznym efektem. Tyle tylko, że dla tych panów na wszelki wypadek przed akcją wkładał ochraniacz na zęby. Najczęściej niepotrzebnie, bo żadna pięść do takiej wysokości nie docierała. Nie było na Adasia silnego. A łapę miał taką, że wołano na niego Fadroma. To od nazwy Fabryki Maszyn Drogowych, bo dłoń Adasia bez ryzyka pomyłki można było przyrównać do łyżki koparki. Z czasem doszło do tego, że gdy Adaś wkraczał na jakąś ulicę, ta w mgnieniu oka pustoszała.

           Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Adaś połamał sobie kilka gnatów, lecz były to tak nieprawdopodobnie śmieszne przypadki, jak, nie przymierzając, jednego z najgroźniejszych amerykańskich gangsterów, który zamordował setki ludzi, a umarł na świnkę. Te przypadki, to zderzenie z tramwajem – złamany obojczyk i kość goleniowa, efekt: tramwaj wyglądał, jakby z najwyższą prędkością wjechał w mur z żelbetonu. Albo wyskoczenie z okna – złamany kciuk i przedramię oraz stłuczona kość ogonowa, spojrzenie w miejsce upadku Adasia nieuchronnie prowadziło do przekonania, że musiała tam spaść sporych rozmiarów bomba lotnicza, efekt: popękane płyty chodnikowe na niemałym obszarze i uszkodzona rura wodociągowa biegnąca metr pod chodnikiem. Albo urwanie się krzesełka na karuzeli (wraz z Adasiem) – złamany drugi obojczyk i uszkodzone kręgi szyjne, efekt: całe wesołe miasteczko zostało zezłomowane, bo nie było szans na poskładanie urządzeń z powrotem.

           Jedynym śladem na twarzy, jaki się pojawił u Adasia w ciągu całej jego, nazwijmy to – sportowej kariery, było podbite oko. Przez narzeczoną – za obejrzenie się na ulicy za inną. Narzeczona była drobniutka i zagadką po wsze czasy pozostanie, jak jej się udało doskoczyć do oka Adasia.

           Pewnego razu Adaś był świadkiem, jak jakiś nieokrzesany młodzian ujadał na swoją dziewczynę, a potem wymierzył jej policzek. W ułamku sekundy niesforny narzeczony leżał nieprzytomny na ziemi. Bo Adaś poza wszystkim był bardzo wrażliwym człowiekiem.

           cdn…


sobota, 11 marca 2017

154. Praktyczny wynalazek

           Życie Belzebubiusza Wzdęcia było uroczo, wręcz koncertowo spaprane. Cóż z tego, że Belzebubiusz Wzdęć miał głowę zapełnioną pomysłami na doskonały biznes, skoro pomysły te albo wyprzedzały epokę, albo o kilka epok za tą właściwą się spóźniały. A gdy już mu się udało wpasować w epokę, okazywało się, że pomysł jest nietrafiony lub że już ktoś coś podobnego, a nawet identycznego wymyślił. Miotał się więc Belzuś lub Bubiuś (różnie go nazywano) w tej swojej ciasnej epoce – jak to określiłyby małolaty – zakręcony podwójnie, jak termos. Doszedł w końcu do wniosku, że trzeba podejrzeć, jak to robią inni. A wzorce miał doskonałe. Zwłaszcza jeden – Światłomysł Eureczko, który z domorosłego usprawniacza i wynajdywacza drobnych konstrukcji przepoczwarzył się w wytrawnego racjonalizatora i wynalazcę. Słowo „przepoczwarzył” tchnie wprawdzie czymś pospolitym, wręcz wulgarnym, ale czyż larwa w kokonie nie przepoczwarza się w pięknego motyla. Dlatego nie nazwę tej jego przemiany przeistoczeniem czy rozwinięciem, lecz właśnie przepoczwarzeniem.

           Przemiarzał więc Belzebubiusz szerokie połacie Bździochowej Doliny, by znaleźć się w pobliżu swego wynalazczego idola i podejrzeć, jak to robi Eureczko, że ze swoimi pomysłami trafia w punkt. Bo czyż rozwiązania sprawy Cudownego Źródełka nie można nazwać idealnym? Albo czy nie należałoby uznać za wręcz genialne skonstruowania słuchawek z zaporą dla wpływających do niej słów, które to słuchawki Eureczko wymyślił dla Wysłucha Potoczki? Pod wpływem tych podglądów coś się w końcu w głowie Belzebubiusza tak poprzestawiało, że któregoś dnia omal nie wykrzyknął na całe gardło: „Eureka!”. Wreszcie, wreszcie po latach klęsk i myślowego nieurodzaju wpadł na rewelacyjny, jego zdaniem, pomysł. Pomysł ten przyszedł mu do głowy po przeanalizowaniu wielkiej światowej kariery telefonu komórkowego. Najpierw był sam telefon – wyliczał – potem dodano do niego gry, później internet, a jeszcze później komputer z coraz liczniejszymi aplikacjami. Skoro telefon komórkowy jest taki niezastąpiony – kalkulował dalej Bubiuś – i praktycznie ma go każdy, to jest jeszcze jedna rzecz, o której nie pomyślano. A ja pomyślałem! Tak, tak, to właśnie ja pomyślałem o tym, co przegapili światowi geniusze, puszył się w duchu. I dokooptował do telefonu grzebień. Przecież każdy też musi się czesać, to oczywiste. Rozpychała, wręcz rozsadzała go duma, że wymyślił w sumie tak oczywistą w swej prostocie rzecz. Wszak na najprostsze rzeczy najtrudniej wpaść, przypomniał sobie obiegowe stwierdzenie.

           Kiedy nastała moda na głowy ogolone na łyso, była ona przysłowiową wodą na młyn dla nowych pomysłów Belzebubiusza. Bardzo szybko dziarsko i z rozmachem poszedł dalej i w miejsce grzebienia wyposażył komórkę w maszynkę do strzyżenia i golenia. Pomysły rozpędziły się na dobre i niemal z głośnym tętentem galopowały przez jego głowę. Gdzieś tam po zakamarkach mózgu krążyły mu już myśli o toaletce w telefonie dla kobiet. A być może i o bidecie. A co tam, myślał. Po co się tak ograniczać. Przecież może być od razu cała łazienka, ba, mieszkanie, czy nawet domek jednorodzinny. To nic, że trochę śmiesznie zabrzmi stwierdzenie: „Mieszkam w komórce”. Wziął się więc ostro do przygotowywania dokumentacji dla urzędu patentowego.

           I właśnie wtedy, gdy kończył składać ostatni podpis pod ostatnim dokumentem, zadzwoniono do drzwi. Listonosz wręczył Belzebubiuszowi niewielką paczuszkę, w której znajdował się telefon. Był to jeden z pierwszych egzemplarzy komórki z grzebieniem. W reklamacji rozgoryczony klient napisał: „Zabieraj pan to g… z powrotem i oddaj pieniądze. Od razu pierwszego dnia wyłamały mi się wszystkie zęby z grzebienia, chociaż od urodzenia jestem kompletnie łysy”.

           cdn…



sobota, 4 marca 2017

153. Rozterki dojrzałego Artysty

           Jan Tyc, zamieszkały w niewielkim domku na peryferiach Bździochów, mienił się artystą przez duże „A”, czyli Artystą, o czym bez fałszywego wstydu informował ozdobnym nadrukiem na wizytówce, szczodrze rozdawanej dobrym i niedobrym znajomym, a nawet nieznajomym, bliskim i dalekim krewnym, oraz krewnym, których nawet nie znał, bo nie byli krewnymi. No, ale w ramach marketingu artystycznego należało ich do rodziny zaliczyć, z podtekstem, że i tak kiedyś będą się chcieli przyznać do sławnego krewnego-Artysty. Tak to sobie mniej więcej wyobrażał – spotykają się gdzieś kiedyś jakieś dwa osobniki i wdają się w rozmowę o kulturze w ujęciu makro, po czym przechodzą już konkretnie do specjalności Jana Tyca, a wtedy jeden do drugiego przemawia z pewną wyższością: „Znam go doskonale. Ten wielki Artysta Jan Tyc to mój bardzo bliski krewny – to cioteczny wujek dziadka mojej pierwszej żony”.
           Lecz z Janem Tycem był pewien problem. Od zarania swoich artystycznych zapędów nie mógł się zdecydować na polu jakiej dyscypliny literalnie ma, czy też powinien, się udzielać. Czuł przez skórę, że „artysta” to szerokie pojęcie i każdy zawodowy artysta podaje zawsze jeszcze, czego dotyczy jego artyzm. Aktorzy uzupełniają swoje emploi uściśleniem: amant, tragik, komik, artyści cyrkowi zaś żongler, woltyżer, prestidigitator czy klaun. Inni tytułują się artystami malarzami, muzykami, a nawet kowalami. Co też miałby sobie dopisać jeszcze na wizytówce prócz tego „Artysta”, które już tam widnieje? Prawdę mówiąc, sytuacja ta powodowała, że chodził jak struty, często miewał czkawkę i mdłości, a nawet owsiki.
           Nie raz rozpamiętywał swoje dotychczasowe życie, kiedy jako młodzian z niewielkim stażem życiowym nie miewał rozterek, przeciwnie – był wtedy dojrzale odpowiedzialny, czy też może odpowiedzialnie dojrzały. Tego akurat nigdy nie dociekł. W pamiętniku napisał: „W dniu, w którym skończyłem dziewięć lat, postanowiłem być idiotą. Po tygodniu skorygowałem swoje wcześniejsze postanowienie i od tego czasu chciałem już być kompletnym idiotą. Nie było to, wbrew pozorom, jakąś fanaberią niedowarzonego niedorostka. Sprawę przemyślałem dogłębnie, analizując całe swoje dotychczasowe życie, sytuację obecną oraz to, co mnie w życiu musiało jeszcze spotkać. Diagnoza wynikająca z analizy wskazywała jasno, że bycie idiotą po prostu się opłaca. Na jej podstawie opracowałem szczegółowy plan logistyczny i pozostało mi tylko precyzyjnie go zrealizować. Postępując zgodnie z nim, osiągnąwszy wiek dojrzały, byłbym już całkowicie skończonym idiotą. Idiotą tak doskonałym, że spokojnie mógłbym być umieszczony jako wzorzec idioty w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sèvres pod Paryżem. Zatem formalności zostały dokonane. Teraz należało skonsumować to, co upichciłem”.
           Jakże wtedy było łatwo podejmować decyzje, myślał. Fakt, że później odstąpił od pierwotnego, młodzieńczego zamiaru, bo jakżeby miał napisać na wizytówce – Artysta-idiota? Niestety, odstępstwo od marzeń sprzed lat zostało okupione ogromnym niezdecydowaniem, w którym trwał uporczywie, bo mu nic bardziej sensownego nie przychodziło do głowy. Bo niby co miało przyjść? Artysta-kretyn? Artysta-debil? Poziom strucia sięgnął już swego apogeum.
           I właśnie wtedy, gdy ów poziom strucia sięgnął już swego apogeum, Janowi Tycowi wpadła do głowy genialna myśl. Zostanie Artystą-rzeźbiarzem. Przypomniał sobie nawet, że zna jednego artystę-rzeźbiarza, niejakiego Napierstka Łomota, który zasłynął wykonaniem tryptyku w granicie jako pracy wpisowej do Stowarzyszenia Tępych Inteligentów. Może i on coś wyrzeźbi, kiedy już nauczy się trzymać poprawnie dłuto w dłoni? Wszak jego personalia to wręcz podpowiadają. Przecież nazywa się Jan Tyc, a gdy przestawić kolejność imienia i nazwiska, to będzie Tyc Jan, czyli Tycjan! Czy potrzeba czegoś więcej, aby zdobyć sławę?
           cdn…