Antoniusz
Posadko-Obsadko był urzędnikiem jak się patrzy. Jak się nie
patrzy, też. Był urzędnikiem z krwi i kości. I jeśli o Piusie
hrabim Bździochowskim mówiło się, że w jego żyłach płynie
błękitna arystokratyczna krew, tak o Antoniuszu Posadko-Obsadce bez
zastrzeżeń można było powiedzieć, że w jego żyłach płynie
krew urzędnicza. Z tego też względu nie życzył sobie, by
odmieniano pierwszy człon jego nazwiska. Bo „Posadko” było
niczym hrabiowski przydomek, a tego się nie odmienia.
Posadko-Obsadko
pracował w urzędzie, w wydziale zajmującym się – nazywając
rzecz kolokwialnie – przywracaniem obywateli do porządku. Dla
porządku dodajmy – do porządku obywatelskiego. Jego w zasadzie
jedynym, acz nader ważnym obowiązkiem było wzywanie niesfornych
obywateli Bździochowej Doliny na leżący przed jego biurkiem
dywanik. Tam też niesforny obywatel dostawał adekwatną do
przewinienia reprymendę, po czym odchodził – że tak to można
ująć – „zreformowany”. Reprymenda zawsze musiała trafiać w
sedno, zarówno pod względem treści, jak i mocy. Aby móc się
właściwie i wydajnie wywiązywać z nałożonego obowiązku, co
zresztą szło w parze z jego dogłębnym poczuciem oddania
pracodawcy, Posadko-Obsadko podpierał się stosownym przepisem,
który jednocześnie pozwalał na niezwykłą sprawność, którą
bez kozery można by było nazwać przemiałem. Przed drzwiami jego
biura przez cały urzędniczy dzień stała kolejka nie tyle
chętnych, co zobowiązanych do otrzymania administracyjnej admonicji
i zawsze wszyscy zostawali obsłużeni. Aby nie było wymówek,
wszyscy zawsze byli wzywani listem poleconym. Treść przepisu, który tak
bardzo ułatwiał życie Antoniuszowi, była umieszczana na każdym
zawiadomieniu i brzmiała: „W razie nieodebrania przesyłki w
wyznaczonym terminie, przesyłkę uważa się za doręczoną”.
Antoniusz
Posadko-Obsadko nie uważał się za służbistę, ani – broń Boże
– za człowieka apodyktycznego, szedł więc na rękę „skazańcom”,
jak ich w duchu nazywał, i aby ulżyć ich doli, wyznaczał im
precyzyjnie godziny przybycia do urzędu. Takie działanie bardzo
dobrze wpisywało się poza wszystkim w obowiązkowość i we
wspomniane już oddanie pracodawcy. No, nie daj Boże, aby delikwent
w takiej sytuacji zlekceważył wezwanie. Wszak on, Antoniusz, nie siedzi w biurze
dla własnej przyjemności, lecz po to, by dobrze służyć
obywatelom. Jeśli ma się dokładnie wyznaczony termin, to
przyzwoitość i obywatelski obowiązek nakazują po prostu przyjść
w tym terminie i tyle. Antoniusz nie wnikał nigdy w powód
nieobecności; ostatecznie długi wyjazd czy obłożna choroba, na
przykład, nie mogły być powodem niestawienia się przed jego
obliczem. Wpatrywał się w list polecony zawierający wezwanie,
który wrócił, bo adresat go nie odebrał, i z całkowitym spokojem
traktował ten list – zgodnie z obowiązującym przepisem – jako
doręczony. Ergo, adresat znał jego treść. A skoro nie przyszedł…
Antoniusz Posadko-Obsadko bez skrupułów i skrupulatnie korzystał z
przytoczonego wyżej przepisu i traktował takiego wagarowicza z całą
surowością prawa, nakładając mu karę w maksymalnym wymiarze.
Pracując tak zapamiętale, w duchu liczył na to, iż jego
wiernopoddańcza postawa i katorżnicza praca zostaną dostrzeżone
przez przełożonego, a on odpowiednio potraktowany. Krótko mówiąc,
liczył na nagrodę. Najkorzystniejszy byłby awans wraz z wysoką
premią pieniężną. Za taką, bądź co bądź, harówę się
należy.
Pracując
z takim zaparciem, Antoniusz wracał do domu wyczerpany, padał na
kanapę i trwał na niej bez ruchu do wieczora. Będąc tak dalece
przemęczony pracą, zupełnie już nie miał sił, a wieczorem było
na to zbyt późno, aby pójść na pocztę po jakiś zalegający tam
list polecony, mimo otrzymania już powtórnego zawiadomienia. Pewnie
nic ważnego, mniemał. W końcu to ja wysyłam urzędowe pisma, a
jak pamiętam, nic do siebie nie wysyłałem. Tak uspokojony szedł
spać na dobre.
Dwa
piętra nad biurem Antoniusza urzędował jego szef, który był
bardzo kontent z pracy swego podwładnego. Postanowił go w jakiś
sposób wynagrodzić. Najlepiej będzie, planował, gdy go wezwę do
siebie na rozmowę, a potem zobaczymy – być może awans, a może
też do tego dołożę jakąś konkretną premię pieniężną. W
końcu za taką, bądź co bądź, harówę się należy. Po mniej
więcej miesiącu znudziło mu się czekanie. Obracał na wszystkie
strony list polecony zaadresowany do Antoniusza Posadki-Obsadki (szef
nie wdawał się w semantyczne obwarowania podwładnego i
najzwyczajniej odmieniał pierwszy człon jego nazwiska), w którym
było zaproszenie na rozmowę. Nie to nie, zawyrokował. W końcu
mogę przyjąć, że list został doręczony skutecznie i
Posadko-Obsadko zna jego treść. Ale skoro się do mnie nie
pofatygował, awansuję kogoś innego. A do tego – a co tam –
dorzucę nowemu beneficjentowi jeszcze konkretną premię pieniężną.
cdn…