Jan
Tyc, zamieszkały w niewielkim domku na peryferiach Bździochów,
mienił się artystą przez duże „A”, czyli Artystą, o czym bez
fałszywego wstydu informował ozdobnym nadrukiem na wizytówce,
szczodrze rozdawanej dobrym i niedobrym znajomym, a nawet
nieznajomym, bliskim i dalekim krewnym, oraz krewnym, których nawet
nie znał, bo nie byli krewnymi. No, ale w ramach marketingu
artystycznego należało ich do rodziny zaliczyć, z podtekstem, że
i tak kiedyś będą się chcieli przyznać do sławnego
krewnego-Artysty. Tak to sobie mniej więcej wyobrażał –
spotykają się gdzieś kiedyś jakieś dwa osobniki i wdają się w
rozmowę o kulturze w ujęciu makro, po czym przechodzą już
konkretnie do specjalności Jana Tyca, a wtedy jeden do drugiego
przemawia z pewną wyższością: „Znam go doskonale. Ten wielki
Artysta Jan Tyc to mój bardzo bliski krewny – to cioteczny wujek
dziadka mojej pierwszej żony”.
Lecz
z Janem Tycem był pewien problem. Od zarania swoich artystycznych
zapędów nie mógł się zdecydować na polu jakiej dyscypliny
literalnie ma, czy też powinien, się udzielać. Czuł przez skórę,
że „artysta” to szerokie pojęcie i każdy zawodowy artysta
podaje zawsze jeszcze, czego dotyczy jego artyzm. Aktorzy uzupełniają
swoje emploi uściśleniem: amant, tragik, komik, artyści cyrkowi
zaś żongler, woltyżer, prestidigitator czy klaun. Inni tytułują
się artystami malarzami, muzykami, a nawet kowalami. Co też miałby
sobie dopisać jeszcze na wizytówce prócz tego „Artysta”, które
już tam widnieje? Prawdę mówiąc, sytuacja ta powodowała, że
chodził jak struty, często miewał czkawkę i mdłości, a nawet
owsiki.
Nie
raz rozpamiętywał swoje dotychczasowe życie, kiedy jako młodzian
z niewielkim stażem życiowym nie miewał rozterek, przeciwnie –
był wtedy dojrzale odpowiedzialny, czy też może odpowiedzialnie
dojrzały. Tego akurat nigdy nie dociekł. W pamiętniku napisał: „W
dniu, w którym skończyłem dziewięć lat, postanowiłem być
idiotą. Po tygodniu skorygowałem swoje wcześniejsze postanowienie
i od tego czasu chciałem już być kompletnym idiotą. Nie było to,
wbrew pozorom, jakąś fanaberią niedowarzonego niedorostka. Sprawę
przemyślałem dogłębnie, analizując całe swoje dotychczasowe
życie, sytuację obecną oraz to, co mnie w życiu musiało jeszcze
spotkać. Diagnoza wynikająca z analizy wskazywała jasno, że bycie
idiotą po prostu się opłaca. Na jej podstawie opracowałem
szczegółowy plan logistyczny i pozostało mi tylko precyzyjnie go
zrealizować. Postępując zgodnie z nim, osiągnąwszy wiek
dojrzały, byłbym już całkowicie skończonym idiotą. Idiotą tak
doskonałym, że spokojnie mógłbym być umieszczony jako wzorzec
idioty w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w Sèvres
pod Paryżem. Zatem formalności zostały dokonane. Teraz należało
skonsumować to, co upichciłem”.
Jakże
wtedy było łatwo podejmować decyzje, myślał. Fakt, że później
odstąpił od pierwotnego, młodzieńczego zamiaru, bo jakżeby miał
napisać na wizytówce – Artysta-idiota? Niestety, odstępstwo od
marzeń sprzed lat zostało okupione ogromnym niezdecydowaniem, w
którym trwał uporczywie, bo mu nic bardziej sensownego nie
przychodziło do głowy. Bo niby co miało przyjść? Artysta-kretyn?
Artysta-debil? Poziom strucia sięgnął już swego apogeum.
I
właśnie wtedy, gdy ów poziom strucia sięgnął już swego
apogeum, Janowi Tycowi wpadła do głowy genialna myśl. Zostanie
Artystą-rzeźbiarzem. Przypomniał sobie nawet, że zna jednego
artystę-rzeźbiarza, niejakiego Napierstka Łomota, który zasłynął
wykonaniem tryptyku w granicie jako pracy wpisowej do Stowarzyszenia
Tępych Inteligentów. Może i on coś wyrzeźbi, kiedy już nauczy
się trzymać poprawnie dłuto w dłoni? Wszak jego personalia to
wręcz podpowiadają. Przecież nazywa się Jan Tyc, a gdy przestawić
kolejność imienia i nazwiska, to będzie Tyc Jan, czyli Tycjan! Czy
potrzeba czegoś więcej, aby zdobyć sławę?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz