sobota, 27 maja 2017

165. Tirowy żeglarz

           Jak los pokazał, rodzina Strzałów była wręcz skazana na bycie kierowcami. Historia Bździochów nie przemilczała faktu, że Emanuel miał pierwszy samochód we wsi (jeszcze przed hrabiostwem Bździochowskimi), a jego syn, Pataszon, również jako pierwszy we wsi wybrał sobie zawód taksówkarza. Trochę gorzej było już z potomkiem Pataszona, Błękitkiem, który w prowadzeniu samochodu okazał się być kompletnym amatorem. W pewnym sensie honor rodziny ratowała jego żona, Longigina, która za kółkiem radziła dobie o wiele lepiej niż mąż. Los jednakże na swój sposób czuwa i panuje nad swoimi planami, dlatego też w rodzinie Strzałów było więcej amatorów czterech kółek. Przy czym, zważywszy nieporadność (aż chciałoby się powiedzieć – amatorszczyznę) Błękitka, słowo amatorów” nie do końca jest tutaj adekwatne. W rodzinie Strzałów był jeszcze kuzyn, niejaki Euchstachisław Karawanko, i był on kierowcą co się zowie.
           O Euchstachisławie Karawance na pewno nie można było powiedzieć, że był amatorem czterech kółek. On, po pierwsze, nie był amatorem, lecz zawodowcem, po drugie zaś, miał tych kółek szesnaście, plus jeszcze dwa zapasowe. Bo Euchstachisław Karawanko był kierowcą tira i szalał swoim wielkim pojazdem po całej Europie – od Skandynawii po Macedonię i od Półwyspu Iberyjskiego po Ural.
           Kiedy już zdarzało się, że po wielotygodniowej nieobecności Euchstachisław zajeżdżał swoim frachtowcem na kołach do domu, wtedy cała rodzina, łącznie z wszelkimi pociotkami oraz powujkami, zasiadała wokół niego, a Euchstachisław, niczym średniowieczny żeglarz, snuł opowieści o swoich przygodach w podróży. A opowiadać było o czym, bo praca kierowcy tira jest nie mniej frapująca i niebezpieczna od… no, tu chyba nie ma lepszego porównania, jak ze średniowiecznym żeglarzem właśnie, który – jak to śpiewał polski John Lennon, czyli Krzysztof Klenczon – uwierzył w Ziemi czarodziejski kształt. Opowiadał o swoich zmaganiach na oblodzonych drogach Alp albo o sprytnych sposobach unikania rosyjskiej mafii i rosyjskiej policji (co niemalże jest tożsame), o sznurach panienek podejrzanej konduity wystających przy drogach każdej długości i szerokości geograficznej, o wielokilometrowej długości karawanach takich samych pojazdów, jak jego, sunących po autostradach – ogólnie o koczowniczym, lecz w sumie romantycznym życiu globtrotera.
           Przytoczmy tutaj jedną z takich opowieści – czy romantyczną, trudno powiedzieć – ale na pewno była to przygoda, która mocno podniosła poziom adrenaliny w organizmie Euchstachisława. Przemierzał otóż transportowy szlak od wielu godzin i zmęczenie mocno dawało mu się już we znaki. Po prostu ze zmęczenia ledwo zipał. Głowa sama opadała co chwilę, a powieki zatrzaskiwały się z hukiem. Euchstachisław już dawno uznał, że pora na parking, tyle że tego parkingu jak nie było, tak nie było. Aby nie zasnąć, Euchstachisław pootwierał okna, aby wiało, nastawił radio na cały regulator i wył wspólnie z głośnikami lecącą właśnie piosenkę, pojadał paluszki słone i robił wszystko, aby nie zasnąć. Gdyby nie brak sił, byłby pewnie zatańczył.
           Pamiętał z dawniejszych czasów, gdy jeszcze jako niezbyt doświadczony kierowca uświadomił sobie, jadąc, że właśnie otworzył oczy po przyśnięciu. Dotarło do niego, że przez tę chwilkę, w której miał zamknięte oczy, widział przed sobą tę samą drogę, którą jechał, czyli, że ona mu się śniła. Na szczęście trwało to krótko, a droga była prosta i nie doszło do wypadku. Gdy to dotarło do jego świadomości, zjechał na najbliższy parking, aby się przespać.
           Okej, ale wtedy ten parking znalazł się jak na zawołanie, a teraz przemierzał kolejne kilometry i nic. Robił więc te wszystkie wygibasy, które nie pozwoliły mu zasnąć, i w końcu dotarł do parkingu. Ostatkiem sił i przebłysków świadomości ustawił się w szeregu za inną ciężarówką i momentalnie zasnął. Tak po prostu, z głową na kierownicy, bo już mu nie starczyło sił, aby wdrapać się do kokpitu. Zasnął więc kamiennym snem, mając kierownicę za poduszkę. Ale że pozycja nie należała do najwygodniejszych, w którymś momencie nacisnął głową na klakson i gwałtownie się obudził. Ciągle jeszcze zamroczony snem spojrzał przed siebie i natychmiast otrzeźwiał, a cała krew spłynęła mu do nóg. Tuż przed szybą zobaczył tył innej ciężarówki. Natychmiast z całych sił nacisnął na hamulec, lecz bez skutku. Odległość między pojazdami nie zwiększyła się. Przerażony cisnął na hamulec i cisnął, a tu dalej nic. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że jest na parkingu i stoi za innym samochodem.
           W tym momencie cała rodzina odetchnęła z ulgą, bo prawie wszyscy wraz z opowiadającym ruszali nogą, tak jak się naciska na hamulec.

          cdn…

sobota, 20 maja 2017

164. O niższości złomu na makulaturą

           Dawno, dawno temu Lubryczka Cyferek – główna księgowa w Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Niekoniecznie Potrzebnych, przez koleżanki z pracy zwana w skrócie: Lucyferek, otrzymała talon na malucha, czyli na Fiata 126p. Było to w czasach, gdy przedsiębiorstwo nosiło jeszcze nazwę Przedsiębiorstwa Produkcji Rzeczy Pożądanych, a więc w czasach, kiedy jedynie słuszną linię rozwoju kraju, w tym oczywiście jedynie słuszną linię rozwoju Bździochowej Doliny, dyktowała partia o jedynie słusznym programie, czego konsekwencją były, czy też miały być, jedynie słuszne poglądy wszystkich obywateli. Lubryczka Cyferek otrzymała talon w nagrodę za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej (to oficjalnie), czyli za prawomyślność (to nieoficjalna wersja, choć rzeczywista, którą powtarzano między sobą po cichu, a której z wiadomych względów – jak to się wówczas mawiało – nikt nie odważył się wypowiedzieć na głos).
           Jak pamiętamy, zaraz po otrzymaniu talonu Lubryczka wpadła w panikę, bo nie dysponowała potrzebną na zakup auta kwotą stu tysięcy złotych. Jednak po przemyśleniu sprawy, czyli uświadomieniu sobie, że sto tysięcy to jest tylko pięć razy po dwadzieścia tysięcy, zorganizowała te pieniądze bez większego trudu i niebawem już mogła się delektować jazdą własnym samochodem. W jaki sposób Lubryczka zorganizowała pieniądze, niech to zostanie jej tajemnicą. W końcu była księgową.
           Jednakże przy tej okazji wyszła na jaw pewna sprawa, z powodu której ten zakup mógł się znacznie oddalić, a która to sprawa stawiała dobrze na pozór zorganizowaną księgową w niekoniecznie dobrym świetle. A mianowicie okazało się, że Lubryczka Cyferek jest wcale niezłą bałaganiarą. W pracy, w oczach bez wyjątku wszystkich, uchodziła za osobę pedantyczną do bólu zębów, w domu zaś potrafiła sobie folgować z porządkiem w sposób absolutnie beztroski.
           Lubryczka miała słabość do wszelkiego rodzaju kartonów i kartoników. A miała ich w domu naprawdę dużo i ciągle ich przybywało. Lubiła po prostu różne rzeczy, najczęściej mało istotne, przechowywać w taki właśnie sposób. No, ale kiedyś przecież dom się zapełnił tymi kartoniczkami. Można by powiedzieć, że został nimi zawalony od piwnicy po dach. Wtedy Lubryczka podjęła naprawdę trudną życiową decyzję wyzbycia się części tego składowiska. Z jej punktu widzenia była to decyzja desperacka i pewnie jeszcze bardziej bolesna niż wspomniany ból zębów. Prawdopodobnie, gdyby była mężatką, takiego czynu dokonałaby znacznie wcześniej, a i zapewne decyzja nie byłaby całkowicie jej autonomiczną decyzją. Ale mniejsza o gdybanie. Decyzja w końcu zapadła i spora część kartonów znalazła się na ganku. Żeby jednak rozstanie z nimi nie było tak dramatyczne, Lubryczka postanowiła rozstawać się z nimi na raty. Stąd ten ganek.
           Jest rzeczą niemal pewną, iż tego bolesnego rozstania by nie było, gdyby nie czysty przypadek. Otóż pani na tym kartonowym gospodarstwie przechodząc, a raczej przeciskając się któregoś dnia z kuchni do pokoju, nieopatrznie zahaczyła nogą o jeden ze spodnich kartonów. Aż korci, by stos, pod którym po chwili się znalazła, nazwać kurhanem. No, ale aż tak źle to nie było. Kobieta przeżyła. Fotoreporter, jeśliby takowy znalazł się akurat wtedy w tym miejscu, miałby świetny materiał do kroniki wypadków. Zwłaszcza odtworzenie filmu w zwolnionym tempie pozwoliłoby uchwycić niepowtarzalny grymas niedowierzania odmalowany na twarzy padającej pod lawiną kartonów Lubryczki. Lubryczka wygramoliła się spod tej piramidy i po dłuższym namyśle doszła do jedynie słusznego wniosku, że niezauważalne dotąd trudności komunikacyjne w jej własnym domu są faktem, no i że trzeba je jakoś rozwiązać. Już dwa tygodnie później część kartonów znalazła nową rezydencję na ganku. Dla złagodzenia bólu rozstania zwartość niektórych kartonów przeznaczonych do wyniesienia, przełożyła do kartonów pozostających w domu. W ten sposób łatwiej było znieść rozłąkę.
           Lubryczka miała trochę oszczędności, których jakimś kaprysem losu czy też swoim własnym nie trzymała na koncie w banku, lecz – tak jak wiele innych rzeczy w domu – w jednym z kartonów po butach. Oczywiście od dawna nie pamiętała, co gdzie i czy w ogóle jest schowane, nie dziwi więc i to, że zupełnie zapomniała o pieniądzach. Nie trzeba dodawać, że odszukanie ich graniczyłoby z cudem.
           Któregoś dnia na jej posesji pojawił się zbieracz surowców wtórnych. Co miał załatwić, załatwił, i zniknął. Parę tygodni później Lubryczka dostała talon na malucha. Wtedy przypomniała sobie o schowanych w kartonie pieniądzach, bo było to ostatnie dwadzieścia tysięcy brakujące do stu. Natychmiast przekopała cały dom od piwnicy po strych i z powrotem, co zajęło jej około tygodnia, by z przerażeniem stwierdzić, że pieniędzy nie ma. Gdzieś w głębi świadomości zaświtała jej myśl, że przecież niedawno był zbieracz surowców wtórnych i że to wraz z nim musiała zniknąć ostatnia część potrzebnej kwoty. Jeszcze nikt nie widział Lubryczki w furii, w jaką wtedy wpadła. Fotoreporter, którego wówczas także nie było, uwieczniłby, jak w szale kopała i rozrzucała kartony znajdujące się na ganku. W krótkim czasie pokryte było nimi całe podwórko. Do tego gęsto fruwały dosadne epitety.
           I kiedy wyczerpana i czerwona z wysiłku i złości Lubryczka ostatni raz kopnęła w karton, który akurat znalazł się w zasięgu jej nogi, zdarzył się cud. Bo był to właśnie poszukiwany przez nią karton z pieniędzmi, a na dodatek pieniądze w nim były. Ciąg dalszy znamy.
           Za puentę niech posłuży… Nie, nie, wcale nie przestroga przed trzymaniem pieniędzy w kartonie po butach, ani odżegnywanie od kolekcjonowania kartonów w domu, ani też przekonywanie o wyższości kont bankowych nad kartonami, ani tym bardziej ganienie porządków na pokaz. Po prostu nie lekceważmy surowców wtórnych. Ów zbieracz, który się pojawił na posesji Lubryczki, zabrał tylko złom, a machnął ręką na makulaturę, bo za nią w skupie mało płacą. On na księgowości się nie znał.

           cdn…

sobota, 13 maja 2017

163. Zastanawiający połów

           Do jakich sercowych rozterek może czasem dojść w zupełnie niewinnych okolicznościach, miał się przekonać niejaki Oleś Troć, mieszkaniec Bździochów z dziada pradziada. Oleś, podobnie jak jego kabaretowy pierwowzór, nie tylko nie unikał towarzystwa kobiet, on zawsze o nie zabiegał. Taką już miał naturę – naturę podrywacza. Swoje upodobanie tłumaczył etymologią nazwiska, choć nie używał tego określenia, a nawet w ogóle nie miał pojęcia, że takowe istnieje. Bo Oleś Troć był prostym człowiekiem. Pochodzenie nazwiska kojarzył raczej z faktem, że troć jest drapieżnikiem i żyje w chłodnych wodach mórz północnych, żywiąc się drobniejszymi rybami, na przykład szprotkami.

         Swoją predylekcję (o takim słowie Oleś też nie wiedział, a tym samym go nie używał) do tak zwanego podrywu nazywał polowaniem na szprotki, no i trzeba przyznać, że sztukę te opanował wcale nieźle. W odniesieniu do swoich połowów z przyjemnością używał języka wędkarskiego, bo słowo podryw też tam funkcjonuje. Można powiedzieć, że z zimną krwią zapuszczał sieci na owe szprotki i – używając górnolotnej przenośni – konsumował je w całości. Miał to po prostu w swej zimnej krwi.

           Od strony technicznej jego zabiegi z reguły wyglądały tak, że przysiadał się do samotnie popijającej kawę lub colę przedstawicielki płci pięknej, po czym zagajał rozmowę niebanalnym stwierdzeniem, iż pogoda jest ładna, a potem już gładko co najmniej przez pół godziny bawił świeżo poznaną towarzyszkę monologiem o wyższości ładnej pogody nad brzydką. Należałoby przy tym dodać, że spójnik należał do jego ulubionych słów, dlatego też z lubością wtrącał go, gdzie tylko się dało.

           Ktoś, kto się nie zna na rzeczy, powiedziałby, że Oleś był nie tyle człowiekiem prostym, co prostakiem i na lep pogody nic mu się złowić nie uda. Nic bardziej mylnego. Oleś połowy miał obfite i regularne. Coś więc jednak chwytliwego w tej pogodzie musiało być. W każdym razie Oleś nigdy nie narzekał na brak damskiego towarzystwa. Oczywiście nie raz dostał kosza, czyli – używając słownika wędkarskiego – wyciągnął pustą sieć, ale przy przewadze udanych połowów bilans był zdecydowanie korzystny.

           I tu dochodzimy do pewnego przypadku, który Olesia co najmniej zadziwił, a na pewno zbił z tropu. Jak zazwyczaj zapuścił sieć na samotną szprotkę – tym razem na ławeczce w parku – i uwijał się wokół niej dziarsko. Dziewczę podjęło konwersację (tego słowa Oleś także nie znał, a tym samym…), co więcej, im dłużej ona trwała, tym bardziej przejmowało w niej inicjatywę. To ono zaczęło wypytywać Olesia o jego zdanie na temat różnych aspektów (tego słowa… itd.) życia, co naszego łowcę nieco zbiło z tropu. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Oleś był skonfundowany (tego… itd.), i cała rozmowa przerodziła się w coś, co można by nazwać przesłuchaniem. Nic w tym zresztą dziwnego, bo dziewczyna w którymś momencie wyznała, że w przyszłości zamierza zostać prokuratorem. Kiedy wreszcie (o, jaka ulga!) skończyła tę w niespodziewany sposób prowadzoną rozmowę, a miało się już ku zachodowi słońca, po prostu wstała i pożegnawszy się uprzejmie, odeszła.

           Oszołomiony takim przebiegiem podrywu Oleś pozostał na ławce i odprowadzając dziewczynę wzrokiem, mimo woli zmarszczył czoło. Bo właśnie wtedy zaczęły do jego świadomości docierać ostatnie słowa nieznajomej. Gdy czoło miał już tak zmarszczone, że bardziej się zmarszczyć nie dało, w myślach, niczym napis na ekranie kinowym, pojawiło się ostatnie wypowiedziane przez nią pożegnalne zdanie. W innej sytuacji na takie słowa serce zabiłoby chłopakowi mocniej i radośniej, lecz w tym wypadku były one co najmniej zastanawiające. Bo jak w takich okolicznościach i ze świadomością, iż dziewczyna ta zamierzała zostać prokuratorem, rozumieć to jej wypowiedziane na pożegnanie: Do zobaczenia”?



           cdn…


sobota, 6 maja 2017

162. Pawło i Gawło

           Pawło i Gawło mieszkali na peryferiach Bździochów, na Osiedlu Bocianim (na tym samym, co go kiedyś nawiedziła plaga ciąż) i byli sąsiadami. Przewrotny los sam zadbał o to, żeby było śmieszniej, i dlatego Pawłę obdarzył nazwiskiem Gawełło, a Gawłę – Pawełło. Obaj sąsiedzi różnili się od siebie, lecz nieco inaczej niż bohaterowie wiersza Aleksandra Fredry. Nie różniły ich bowiem cechy charakteru prowadzące do konfliktu, lecz status finansowy, który jakimś cudem do konfliktu nie prowadził. Paweł miał własną firmę i był dobrze sytuowany, Gaweł na odwrót, był pracownikiem najemnym i finansowo wiodło mu się znacznie gorzej od sąsiada zza płotu.
           Istnienie płotu sugeruje – i słusznie – że panowie nie mieszkali w bloku, lecz w wybudowanych przez siebie domach odgrodzonych płotem. Dla ścisłości – żywopłotem. Przy czym dom Pawła można by spokojnie nazwać willą, zaś dom Gawła domkiem. Ale sprawa ta nie ma większego znaczenia, bo panowie nie byli zazdrośni, i ani Paweł nie łypał na sąsiada z wyższością, a i Gaweł nie lustrował posesji Pawła zawistnym wzrokiem. Wymienione zachowania natomiast nie były obce ich żonom, na szczęście nie w nasileniu powodującym wyhodowanie sobie śmiertelnego wroga za najbliższą miedzą, czyli żywopłotem. Powiedzmy, że były to takie małe zazdrostki. Ot, samo życie.
           Ale nie uprzedzajmy wypadków, bo póki co obie rodziny żyły w przykładnej zgodzie. Rodziny, bo panowie prócz żon mieli też potomstwo. Dla uspokojenia dodam, że potomstwo to nie miało nic wspólnego z przywołaną na wstępie epidemią ciąż na ich osiedlu – w ich wypadku wszystko odbyło się, że tak powiem, po bożemu, bez skandalicznej ingerencji listonosza. Nie raz spotykali się wraz z połowicami przy grillu, a dzieci wspólnie kopały piłkę i grządki w przydomowych ogródkach.
           Idylla trwała trwale i stosunki dobrosąsiedzkie kwitły. Tak samo zresztą jak kwitło wszystko wokół, bo wiosna była piękna tego roku. Najprawdopodobniej to ta właśnie piękna wiosna, której żelazną konsekwencją był porost trawy na przydomowych trawnikach, czego z kolei żelazną konsekwencją była konieczność skoszenia tej trawy, sprawiły, że po dwóch stronach żywopłotu miały miejsce pewne dwa dialogi.
           Dialogi te najpewniej na zawsze pozostałyby tajemnicą, każdy po swojej stronie żywopłotu, gdyby nie pojawiający się zwykle w takich sytuacjach przypadek. Otóż Pawło i Gawło mieli wspólnego znajomego, któremu przy dużym kuflu złocistego napoju z pianką zwierzyli się – każdy z osobna – z pewnych rozmów ze swoimi żonami. I dopiero za sprawą owego znajomego, który zestawił sobie odpowiednie fakty, cała ta historia nabrała rumieńców i odpowiedniego smaku, sprawiając, że stała się zabawna. Czas więc na przedstawienie tej historyjki, by nie trzymać dłużej bezlitośnie czytelnika w niedosycie i w napięciu.

           Pawło: – Kochanie, jestem potwornie zmęczony, miałem ciężki tydzień, dlatego zamówiłem człowieka do skoszenia trawnika.
           Żona Pawły: – Nawet tak drobnej rzeczy w domu nie zrobisz, tylko najmujesz człowieka. A sąsiad, patrz, sam kosi trawnik.

           Mniej więcej w tym samym czasie.

           Gawło: – Kochanie, jestem chory, ale dobrze, jeśli nalegasz, pójdę skosić trawnik.
           Żona Gawły: – Zobacz, jak sobie radzi nasz sąsiad. Nie musi sam kosić, bo ma od tego ludzi.

           Kurtyna.
           
          cdn…