sobota, 13 maja 2017

163. Zastanawiający połów

           Do jakich sercowych rozterek może czasem dojść w zupełnie niewinnych okolicznościach, miał się przekonać niejaki Oleś Troć, mieszkaniec Bździochów z dziada pradziada. Oleś, podobnie jak jego kabaretowy pierwowzór, nie tylko nie unikał towarzystwa kobiet, on zawsze o nie zabiegał. Taką już miał naturę – naturę podrywacza. Swoje upodobanie tłumaczył etymologią nazwiska, choć nie używał tego określenia, a nawet w ogóle nie miał pojęcia, że takowe istnieje. Bo Oleś Troć był prostym człowiekiem. Pochodzenie nazwiska kojarzył raczej z faktem, że troć jest drapieżnikiem i żyje w chłodnych wodach mórz północnych, żywiąc się drobniejszymi rybami, na przykład szprotkami.

         Swoją predylekcję (o takim słowie Oleś też nie wiedział, a tym samym go nie używał) do tak zwanego podrywu nazywał polowaniem na szprotki, no i trzeba przyznać, że sztukę te opanował wcale nieźle. W odniesieniu do swoich połowów z przyjemnością używał języka wędkarskiego, bo słowo podryw też tam funkcjonuje. Można powiedzieć, że z zimną krwią zapuszczał sieci na owe szprotki i – używając górnolotnej przenośni – konsumował je w całości. Miał to po prostu w swej zimnej krwi.

           Od strony technicznej jego zabiegi z reguły wyglądały tak, że przysiadał się do samotnie popijającej kawę lub colę przedstawicielki płci pięknej, po czym zagajał rozmowę niebanalnym stwierdzeniem, iż pogoda jest ładna, a potem już gładko co najmniej przez pół godziny bawił świeżo poznaną towarzyszkę monologiem o wyższości ładnej pogody nad brzydką. Należałoby przy tym dodać, że spójnik należał do jego ulubionych słów, dlatego też z lubością wtrącał go, gdzie tylko się dało.

           Ktoś, kto się nie zna na rzeczy, powiedziałby, że Oleś był nie tyle człowiekiem prostym, co prostakiem i na lep pogody nic mu się złowić nie uda. Nic bardziej mylnego. Oleś połowy miał obfite i regularne. Coś więc jednak chwytliwego w tej pogodzie musiało być. W każdym razie Oleś nigdy nie narzekał na brak damskiego towarzystwa. Oczywiście nie raz dostał kosza, czyli – używając słownika wędkarskiego – wyciągnął pustą sieć, ale przy przewadze udanych połowów bilans był zdecydowanie korzystny.

           I tu dochodzimy do pewnego przypadku, który Olesia co najmniej zadziwił, a na pewno zbił z tropu. Jak zazwyczaj zapuścił sieć na samotną szprotkę – tym razem na ławeczce w parku – i uwijał się wokół niej dziarsko. Dziewczę podjęło konwersację (tego słowa Oleś także nie znał, a tym samym…), co więcej, im dłużej ona trwała, tym bardziej przejmowało w niej inicjatywę. To ono zaczęło wypytywać Olesia o jego zdanie na temat różnych aspektów (tego słowa… itd.) życia, co naszego łowcę nieco zbiło z tropu. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Oleś był skonfundowany (tego… itd.), i cała rozmowa przerodziła się w coś, co można by nazwać przesłuchaniem. Nic w tym zresztą dziwnego, bo dziewczyna w którymś momencie wyznała, że w przyszłości zamierza zostać prokuratorem. Kiedy wreszcie (o, jaka ulga!) skończyła tę w niespodziewany sposób prowadzoną rozmowę, a miało się już ku zachodowi słońca, po prostu wstała i pożegnawszy się uprzejmie, odeszła.

           Oszołomiony takim przebiegiem podrywu Oleś pozostał na ławce i odprowadzając dziewczynę wzrokiem, mimo woli zmarszczył czoło. Bo właśnie wtedy zaczęły do jego świadomości docierać ostatnie słowa nieznajomej. Gdy czoło miał już tak zmarszczone, że bardziej się zmarszczyć nie dało, w myślach, niczym napis na ekranie kinowym, pojawiło się ostatnie wypowiedziane przez nią pożegnalne zdanie. W innej sytuacji na takie słowa serce zabiłoby chłopakowi mocniej i radośniej, lecz w tym wypadku były one co najmniej zastanawiające. Bo jak w takich okolicznościach i ze świadomością, iż dziewczyna ta zamierzała zostać prokuratorem, rozumieć to jej wypowiedziane na pożegnanie: Do zobaczenia”?



           cdn…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz