Do
jakich sercowych rozterek może czasem dojść w zupełnie niewinnych
okolicznościach, miał się przekonać niejaki Oleś Troć,
mieszkaniec Bździochów z dziada pradziada. Oleś, podobnie jak jego
kabaretowy pierwowzór, nie tylko nie unikał towarzystwa kobiet, on
zawsze o nie zabiegał. Taką już miał naturę – naturę
podrywacza. Swoje upodobanie tłumaczył etymologią nazwiska, choć
nie używał tego określenia, a nawet w ogóle nie miał pojęcia,
że takowe istnieje. Bo Oleś Troć był prostym człowiekiem.
Pochodzenie nazwiska kojarzył raczej z faktem, że troć jest
drapieżnikiem i żyje w chłodnych wodach mórz północnych, żywiąc
się drobniejszymi rybami, na przykład szprotkami.
Swoją
predylekcję (o takim słowie Oleś też nie wiedział, a tym samym
go nie używał) do tak zwanego podrywu nazywał polowaniem na
szprotki, no i trzeba przyznać, że sztukę te opanował wcale
nieźle. W odniesieniu do swoich połowów z przyjemnością używał
języka wędkarskiego, bo słowo podryw też tam funkcjonuje. Można
powiedzieć, że z zimną krwią zapuszczał sieci na owe szprotki i
– używając górnolotnej przenośni – konsumował je w całości.
Miał to po prostu w swej zimnej krwi.
Od
strony technicznej jego zabiegi z reguły wyglądały tak, że
przysiadał się do samotnie popijającej kawę lub colę
przedstawicielki płci pięknej, po czym zagajał rozmowę
niebanalnym stwierdzeniem, iż pogoda jest ładna, a potem już
gładko co najmniej przez pół godziny bawił świeżo poznaną
towarzyszkę monologiem o wyższości ładnej pogody nad brzydką.
Należałoby przy tym dodać, że spójnik „iż”
należał do jego ulubionych słów, dlatego też z lubością
wtrącał go, gdzie tylko się dało.
Ktoś,
kto się nie zna na rzeczy, powiedziałby, że Oleś był nie tyle
człowiekiem prostym, co prostakiem i na lep pogody nic mu się
złowić nie uda. Nic bardziej mylnego. Oleś połowy miał obfite i
regularne. Coś więc jednak chwytliwego w tej pogodzie musiało być.
W każdym razie Oleś nigdy nie narzekał na brak damskiego
towarzystwa. Oczywiście
nie raz dostał kosza, czyli – używając słownika wędkarskiego –
wyciągnął pustą sieć, ale przy przewadze udanych połowów
bilans był zdecydowanie korzystny.
I
tu dochodzimy do pewnego przypadku, który Olesia co najmniej
zadziwił, a na pewno zbił z tropu. Jak
zazwyczaj zapuścił sieć na samotną szprotkę –
tym razem na ławeczce w parku – i
uwijał się wokół niej dziarsko. Dziewczę
podjęło konwersację (tego słowa Oleś także
nie znał, a tym samym…), co
więcej, im dłużej ona trwała, tym bardziej przejmowało w niej
inicjatywę. To ono
zaczęło wypytywać Olesia o jego zdanie na temat różnych aspektów
(tego słowa… itd.) życia, co naszego łowcę nieco zbiło z
tropu. Im dłużej trwała
rozmowa, tym bardziej Oleś był skonfundowany (tego… itd.), i cała
rozmowa przerodziła się w coś, co można by nazwać
przesłuchaniem. Nic w tym zresztą dziwnego, bo dziewczyna w
którymś momencie wyznała,
że w przyszłości zamierza zostać prokuratorem. Kiedy wreszcie (o,
jaka ulga!) skończyła tę w niespodziewany sposób prowadzoną
rozmowę, a miało się już ku zachodowi słońca, po prostu wstała
i pożegnawszy się uprzejmie,
odeszła.
Oszołomiony
takim przebiegiem podrywu Oleś pozostał
na ławce i odprowadzając dziewczynę wzrokiem, mimo
woli zmarszczył czoło.
Bo
właśnie wtedy
zaczęły do jego świadomości docierać ostatnie słowa
nieznajomej. Gdy czoło
miał już tak zmarszczone, że bardziej się zmarszczyć nie
dało, w myślach, niczym napis na ekranie kinowym, pojawiło się
ostatnie wypowiedziane przez nią pożegnalne zdanie. W innej
sytuacji na takie słowa serce zabiłoby chłopakowi
mocniej i radośniej, lecz w tym wypadku były
one co najmniej
zastanawiające. Bo jak w
takich okolicznościach i
ze świadomością, iż dziewczyna ta zamierzała zostać
prokuratorem, rozumieć
to jej wypowiedziane
na pożegnanie: „Do
zobaczenia”?
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz