Pawło
i Gawło mieszkali na peryferiach Bździochów, na Osiedlu Bocianim
(na tym samym, co go kiedyś nawiedziła plaga ciąż) i byli
sąsiadami. Przewrotny los sam zadbał o to, żeby było śmieszniej,
i dlatego Pawłę obdarzył nazwiskiem Gawełło, a Gawłę –
Pawełło. Obaj sąsiedzi różnili się od siebie, lecz nieco
inaczej niż bohaterowie wiersza Aleksandra Fredry. Nie różniły
ich bowiem cechy charakteru prowadzące do konfliktu, lecz status
finansowy, który jakimś cudem do konfliktu nie prowadził. Paweł
miał własną firmę i był dobrze sytuowany, Gaweł na odwrót, był
pracownikiem najemnym i finansowo wiodło mu się znacznie gorzej od
sąsiada zza płotu.
Istnienie
płotu sugeruje – i słusznie – że panowie nie mieszkali w
bloku, lecz w wybudowanych przez siebie domach odgrodzonych płotem.
Dla ścisłości – żywopłotem. Przy czym dom Pawła można by
spokojnie nazwać willą, zaś dom Gawła domkiem. Ale sprawa ta nie
ma większego znaczenia, bo panowie nie byli zazdrośni, i ani Paweł
nie łypał na sąsiada z wyższością, a i Gaweł nie lustrował
posesji Pawła zawistnym wzrokiem. Wymienione zachowania natomiast
nie były obce ich żonom, na szczęście nie w nasileniu powodującym
wyhodowanie sobie śmiertelnego wroga za najbliższą miedzą, czyli
żywopłotem. Powiedzmy, że były to takie małe zazdrostki. Ot,
samo życie.
Ale
nie uprzedzajmy wypadków, bo póki co obie rodziny żyły w
przykładnej zgodzie. Rodziny, bo panowie prócz żon mieli też
potomstwo. Dla uspokojenia dodam, że potomstwo to nie miało nic
wspólnego z przywołaną na wstępie epidemią ciąż na ich osiedlu
– w ich wypadku wszystko odbyło się, że tak powiem, po bożemu,
bez skandalicznej ingerencji listonosza. Nie raz spotykali się wraz
z połowicami przy grillu, a dzieci wspólnie kopały piłkę i
grządki w przydomowych ogródkach.
Idylla
trwała trwale i stosunki dobrosąsiedzkie kwitły. Tak samo zresztą
jak kwitło wszystko wokół, bo wiosna była piękna tego roku.
Najprawdopodobniej to ta właśnie piękna wiosna, której żelazną
konsekwencją był porost trawy na przydomowych trawnikach, czego z
kolei żelazną konsekwencją była konieczność skoszenia tej
trawy, sprawiły, że po dwóch stronach żywopłotu miały miejsce
pewne dwa dialogi.
Dialogi
te najpewniej na zawsze pozostałyby tajemnicą, każdy po swojej
stronie żywopłotu, gdyby nie pojawiający się zwykle w takich
sytuacjach przypadek. Otóż Pawło i Gawło mieli wspólnego
znajomego, któremu przy dużym kuflu złocistego napoju z pianką
zwierzyli się – każdy z osobna – z pewnych rozmów ze swoimi
żonami. I dopiero za sprawą owego znajomego, który zestawił sobie
odpowiednie fakty, cała ta historia nabrała rumieńców i
odpowiedniego smaku, sprawiając, że stała się zabawna. Czas więc
na przedstawienie tej historyjki, by nie trzymać dłużej
bezlitośnie czytelnika w niedosycie i w napięciu.
Pawło:
– Kochanie, jestem potwornie zmęczony, miałem ciężki tydzień,
dlatego zamówiłem człowieka do skoszenia trawnika.
Żona
Pawły: – Nawet tak drobnej rzeczy w domu nie zrobisz, tylko
najmujesz człowieka. A sąsiad, patrz, sam kosi trawnik.
Mniej
więcej w tym samym czasie.
Gawło:
– Kochanie, jestem chory, ale dobrze, jeśli nalegasz, pójdę
skosić trawnik.
Żona
Gawły: – Zobacz, jak sobie radzi nasz sąsiad. Nie musi sam kosić,
bo ma od tego ludzi.
Kurtyna.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz