sobota, 26 sierpnia 2017

178. Studencik

           Przylep Dziegieć, człowiek, który praktycznie od urodzenia posiadał lepkie rączki i przez całe pozostałe życie doskonalił tę właściwość, miewał najróżniejsze przygody. Historia w podróży, kiedy to z powodu pomyłki wymusił na Witalisie Kogutku oddanie całych wiezionych przez niego zapasów żywności, była tylko jednym z licznych epizodów w jego życiu. Fakt, że później zaprzyjaźnił się z Kogutkiem i podczas wspólnego studiowania w stolicy równolegle z nauką oddawali się ochoczo jednemu z ulubionych zajęć bździochowian, jakim jest niewylewanie za kołnierz, okazał się dość szczęśliwym przypadkiem. Niemniej jednak przypadkiem. Lecz było i tak, że lepkość rączek i trochę sprytu oraz dobrego refleksu pomogły mu wybrnąć honorowo z dość niecodziennej sytuacji, po której o przyjaźni ze współuczestniczką zdarzenia nie mogło być mowy.
           Tym razem Przylep Dziegieć miał podróżować w odwrotnym kierunku, to znaczy ze stolicy do Bździochów. Był początek wakacji, co automatycznie przełożyło się na długość kolejek do kas na dworcach kolejowych. Przylep Dziegieć uczciwie odstał swoje w koszmarnie długim ogonku i kiedy właśnie miał położyć pieniądze i poprosić o bilet studencki, a nawet już poprosił, tyle że jeszcze zaspanym, cichym głosem, spod jego ramienia wysunęła się czyjaś ręka, która błyskawicznie wyprzedziła jego rękę i położyła banknot na ladzie. Przylep był tak zaskoczony, że mu głos całkowicie odjęło, a w tym czasie zza jego pleców skrzekliwy kobiecy głos zażądał biletu nad morze. Kasjerka słysząc to, co było powiedziane głośniej, odwróciła się do urządzenia drukującego bilety, by wykonać polecenie. Oburzony Dziegieć, gdy już doszedł do siebie, kątem oka przez ramię zauważył sporo niższą od siebie kobietę o wyglądzie mniej więcej jędzy. Pani spiorunowała go wzrokiem bazyliszka i oświadczyła stanowczo, że ona stała w kolejce przed nim. Po czym dorzuciła z obrzydzeniem:
           – Studencik cwaniaczek.
           Na takie dictum Przylep błyskawicznie podjął decyzję i korzystając z posiadanej właściwości lepkich rączek, dyskretnie schwycił banknot i ukrył go w rękawie. Następnie obrzucił wpychającą się poza kolejką panią karcącym spojrzeniem i jak gdyby nigdy nic czekał na ciąg dalszy. A ciąg dalszy nastąpił błyskawicznie. Kasjerka położyła bilet i podała kwotę do uiszczenia. Pani stwierdziła, że przed chwilą położyła pieniądze, Dziegieć zrobił minę, z której wynikało, że on ze zniknięciem pieniędzy nie ma nic wspólnego, kasjerka zaś rozglądała się bezradnie, bo jakby samoistnie została posądzona o wzięcie pieniędzy. Pani była coraz bardziej natarczywa, Dziegieć rżnął głupa, a kasjerka z nerwów dostała drgawek. Zrobiła się niezła awantura, do której już chciano wzywać policję. Wszystko to odbywało się przy wtórze utyskiwań kolejkowiczów, którym wydłużał się jeszcze bardziej czas stania w kolejce.
           I wtedy do akcji wkroczył Dziegieć. Nonszalancko położył dyskretnie wyjęty z rękawa banknot (oczywiście dyskretne było tylko wyjęcie banknotu, bo położenie go na ladzie było ostentacyjne, wręcz aktorskie) i oświadczył, że on zapłaci za tę panią. Na głośny aplauz kolejki i głosy zachwytu nad wspaniałomyślnością gestu Przylepa wymieszanymi z głosami potępienia dla pani, pani zaniemówiła. Wzięła bilet i sięgnęła po wydaną resztę. A na to Dziegieć:
           – To jest moje.
           Pod potępiającym wzrokiem kolejki, pani już nic nie powiedziała, skuliła się w sobie i odeszła złorzecząc pod nosem.
           Jakie wnioski Przylep Dziegieć wyciągnął z tego zdarzenia, można tylko domniemywać. Faktem jest jednak, że nadal szlifował umiejętność, a raczej swoją przypadłość lepkich rączek.

           cdn…

sobota, 19 sierpnia 2017

177. Nowomowa powiatowa

          Gdy radna Fląderka obojga nazwisk Pipsztak-Tuptałko (tak się sama przedstawiała) opuściła gabinet sołtysa Miętosia, ten zrobił głęboki wdech i ze świstem wypuścił powietrze. Z jednej strony trudno mu było utrzymać powagę, wysłuchując pomysłów bądź co bądź dojrzałej kobiety, wybranej demokratycznie, więc chciałoby się wierzyć, że mądrej, z drugiej zaś ogarniało go przerażenie, bo a nuż ona wierzy w to, co mówi. Tym razem przyszła z pomysłem wycinki drzew wszędzie tam, gdzie nie są potrzebne. Lista miejsc, w których miałoby się to odbywać była długa. Teraz, gdy wreszcie ta męczydusza sobie poszła, Miętoś skierował sobie na twarz strumień powietrza z wentylatora, aby ochłonąć, pociągnął spory łyk podstygłej już kawy, oparł się wygodnie w głębokim fotelu i jął rozpamiętywać pozycje, jakie znalazły się na liście Pipsztak-Tuptałko. Przy czym tak się jakoś robiło, że nie tyle sam sobie przypominał, a jakby słyszał relację radnej. W każdym razie jakby słyszał jej głos.
          – Ano, panie sołtys – perorowała – czeba wycionć drzewa w sadach, bo zasłaniajom słońce, a i jeszcze w czasie kwitnienia zwabiajom pszczoły, które mogom ugryść. A wie pan, jak długo czeba stać w kolejce do lekarza. No, to lepiej wyciąć i nie narażać ludzi na cierpienie.
           – Ale… – próbował zaoponować sołtys.

           – Nie ma ale, panie sołtys. A weź pan te wszystkie drzewa w Bździochach. Nie tylko, że zasłaniajom słońce, to jeszcze zasłaniajom widok. Jak z satelity ma być widać, że to som Bździochy, no jak? A te takie nowoczesne androny latajom, co to panie filmy krencom, takie pikne, reklamowe, to one pospadajom, bo sie o drzewa zahaczom. I kto te pikne filmy będzie kręcił? Pan umie latać, panie sołtys, bo ja nie. A tak to o Bździochach na caluśkim świecie bendom gadać. Toć to panie z tego tylko pinionc będzie.

          – Ale… – znów próbował się wbić jej w słowo Miętoś.
          – Ale, ale. Pan to by tylko ale, ale. A tu o samych poważnych rzeczach sie mówi. Abo weśmy panie takie cóś, jak mnie sie ostatnio pszydarzyło. Przyjechała do mnie wnuczka na wakacje. Mój stary, to znaczy chciałam powiedzieć mój mąsz powiesił na gałenzi huźdawkę, coby sie dziecku nie nudziło. I wiesz pan co? Gałonś sie urwała i wnuczka spadła i o mało sie nie zabiła. Co ja bym córce miała powiedzieć? No co? A tak drzewo sie wytnie, a huźdawkę sta…, to znaczy mąsz na czepaku zrobi. I bespiecznie bedzie.
           – A…

           – Co za a, co za a? Pacz pan, panie sołtys, a w lesie? Toć tam tyle drzew, że tylko grzybiarzom przeszkadzajom, a i jeszcze zgubić sie można. A tak, grzybiasz grzybów nazbiera, potem obejrzy się wokoło i już wie, gdzie ma iść. A tak, to sie cała rodzina martwi, gdzie on jest, bo trza obiad zgotować. A chłopa ni ma.

           – Pani Flą…
          – Teraz to pani Flą, teraz to pani Flą! Ale pani Flą nie taka gupia. Na plaży drzew nie ma, a ludzie som zadowolone i całymi rodzinami zjeżdżajom i pinionc z tego jest aż hej. Można nad Bździochówką drzewa wycionć, piachu nawieść i plaże zrobić. Od razu sie gmina finansowo na duchu podniesie. A s tych wyciętych drzew można takie daszki porobić, coby trochę cienia dawały, jak słońce za bardzo parzy. Albo żeby chronić przyrode, to można budki dla ptaków porobić.
           – A na czym je pani powiesi? – tym razem Miętoś bez pardonu wtrącił pytanie.

           – Jak to na czym? Na drze… Aaaa, ide sobie, bo pan to by tylko głowe zawracał.




           cdn…


sobota, 12 sierpnia 2017

176. Wakacje nad morzem

           Pamiętny wyjazd Bronsia Wyżłopa nad morze, kiedy to wypił morze wódki i nie wiadomo, czy morze widział, pozostawił w jego małżonce – czemu trudno się dziwić – pewien niedosyt. I dlatego małżonka postanowiła, że jeszcze co najmniej jeden urlop spędzą nad morzem. Tym razem z dziećmi, które podczas poprzedniego wyjazdu były na koloniach. Może to i lepiej, bo przynajmniej nie musiały ciągle oglądać zalanego bynajmniej nie morską bryzą tatusia. Wprawdzie Bronsiowa małżonka nie liczyła na to, że jej ślubny nie weźmie ze sobą, tak jak ostatnio, walizki wódki, ale z dziećmi u boku przynajmniej spędzi czas wywczasów bez nudy.
           Dla przypomnienia dodam, że Bronsiu Wyżłop pracował na stanowisku dobieracza barwników w dziale projektowo-konstrukcyjnym Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku. Z tej racji uważał, że ma artystyczną duszę. Czy ją miał w istocie, czy też tylko tak uważał, trudno dociec. Ale artystą był, jakkolwiek to rozumieć. Zwłaszcza w stanie wskazującym. Cóż, coś za coś. Wtedy właśnie, czyli po niewylewaniu za kołnierz miał najlepsze pomysły, które pozwalały mu utrzymać miejsce w fabryce.
           Małżonka dopięła swego i na któryś z kolei urlop cała czwórka, bo dzieci mieli dwoje, wybrała się tym samym co zwykle Osinobusem do zakładowego ośrodka wypoczynkowego, zwanego pospolicie przez załogę Cwajty Gabel”, położonego w zachodniej części wybrzeża. Niemałym też sukcesem małżonki było, że Bronsiu tym razem nie dźwigał całej walizki wódki (choć miał tu i ówdzie poutykanych kilkanaście butelek), lecz normalne urlopowe wyposażenie dla całej rodziny. Dzięki troskliwości małżonki znalazły się tam też Bronsiowe ubrania na zmianę. Małżonka niosła torbę z jedzeniem na drogę, dzieci zaś całe wyposażenie sportowo-rekreacyjne. Były tam piłki, paletki, rakietki, płetwy, gogle, materac dmuchany, obowiązkowy parawan na plażę oraz mnóstwo innych drobiazgów mających umilić czas zarówno w czasie pogody, jak i w czasie niepogody. W całym tym zestawie brakowało chyba tylko roweru wodnego i raków do wspinaczki wysokogórskiej. Tak że urlop, a jednocześnie wakacje, zapowiadały się dziarsko i ruchliwie.
           Po ładnych kilku godzinach spędzonych w Osinobusie, rodzina Wyżłopów wylądowała nad morzem, i czym prędzej pobiegła na plażę, aby zaliczyć pierwszą kąpiel. Choć woda była zimna, wykąpali się wszyscy z wyjątkiem Bronsia. Bronsiu zamoczył w wodzie tylko duży palec od nogi, po czym oświadczył, iż jego artystyczna dusza podpowiada mu, że jest niefajnie i trzeba stąd wiać. Zanim jeszcze wczasowicze zostali rozlokowani po domkach, Wyżłopowie zebrali swoje manatki i w szyku: Bronsiu, jego żona, dzieci, ruszyli ma stację kolejową. Pociągiem pojechali do Przypszczółka, położonego tak jak Bździochy – na kresach Kresów Wschodnich, do rodziny. Tam mogli się rozsiąść za stołami ustawionymi w ogrodzie i oddać się ulubionemu zajęciu Bronsia, czyli niewylewaniu za kołnierz. Tu pofolgowała sobie z niewylewaniem nawet małżonka Bronsia, bo nie zachodziła obawa, że przez nieuwagę rodziców dzieci się potopią w morzu. Dzieci tymczasem wraz ze swoimi tambylczymi rówieśnikami szalały, biegając po stodołach, oborach, polach i sadach. W stogach siana ryły tunele, ciągały się drewnianymi wózkami, taplały w kałużach i w różny inny sposób swawoliły do woli. Ulubionym, a zarazem dostępnym smakołykiem wcale nie były frytki czy czipsy, lecz pajda świeżego, upieczonego w domu chleba posmarowanego grubą warstwą gęstej śmietany i posypanego cukrem.
           Dmuchane materace i inne akcesoria przewidziane do wykorzystania nad morzem leżały nietknięte przez cały czas, a potem z powrotem zabrane do Bździochów. Ot, tak to było z artyzmem Bronsia.

           cdn…

sobota, 5 sierpnia 2017

175. Na styku dwóch karier

           O tym, że już kiedyś, w przeszłości, doszło do spotkania komisarza policji Chwalimierza Ciutgrzmota z redaktorem Wiktorem Śrut-Cibskim obaj panowie dowiedzieli się zupełnie przypadkiem. A właściwie, nie dowiedzieli się wcale, tylko przypadek zrządził, że się ponownie ze sobą zetknęli. I, prawdę mówiąc, nic innego z tego nie wynikło, prócz zażartej dyskusji na poziomie wysoce kulturalnym. Że o intelektualnym nie wspomnę. Tamto zdarzenie sprzed lat w ogóle nie utkwiło w głowach żadnego z nich. Redaktorowi dlatego, że nieco wcześniej sporo nie wylewał za kołnierz, a nawet więcej niż sporo i w krytycznym momencie dysponował potężnym kacem. Komisarzowi zaś dlatego, że na chwilę stracił świadomość. A stracił ją – ujmując rzecz krótko i bez ogródek – właśnie z powodu redaktorowego niewylewania za kołnierz. Jak do tego doszło?
           Różne są techniki pokazywania przeszłości. Na przykład w kinematografii, gdy bohater cofa się pamięcią do zaprzeszłych wydarzeń, na filmie zaczyna falować obraz, po czym bohater, najczęściej odmłodzony, odnajduje się w sytuacji, do której odwołuje się wspomnienie. Zastosujmy więc tę technikę do naszego przypadku i zafalujmy obrazem i komisarza, i redaktora. O, właśnie pojawia się owa fala…
           Obecny komisarz policji, szef jednego z dużych komisariatów, jest teraz młodziutkim krawężnikiem” odstającym swą służbę przy jednym ze skrzyżowań w jeszcze nie wielkich, ale już nie zapyziałych Bździochach. Dzień jest pochmurny, nudy jak cholera, nic się nie dzieje, w koło żywej duszy, a najgorsze jest to – myśli rozgoryczony, jeszcze wtedy milicyjny młodzian że po powrocie na posterunek trzeba będzie sporządzić pisemne sprawozdanie z przebiegu służby. A jeszcze gorsze od tego najgorszego jest nieuchronne spotkanie oko w oko z przełożonym, nadkomisarzem Mściwojem Świstem, nie na darmo zwanym Szeryfem-Gorąca Lufa, który tylko spojrzy na delikwenta i już wszystko wie. Czyli że nic. Co potem następuje, strach myśleć. Jak tu marzyć o awansie, który otrzymuje się na przykład za udział w jakiejś brawurowej akcji ze strzelaniną, kiedy tu posucha większa niż na Saharze? Na tę myśl przekleństwa same wydobywają się spomiędzy zaciśniętych w bezsilnej złości szczęk. Chwalimierz Ciutgrzmot tak się zamyśla nad swoją nieszczęsną dolą, że nawet nie zdąża zareagować, gdy uderza w niego coś dużego, płaskiego i twardego i odrzuca go na parę metrów od miejsca, w którym stał. Ciutgrzmot pada, uderza głową o bruk i zapada w ciemność.
           Następnie spoza falującego obrazu wyłania się postać obecnego niezależnego redaktora wywiadowczego Wiktora Śrut-Cibskiego, będącego na usługach wszystkich bździochowskich gazet. Rzutki ten redaktor, który dla ułatwienia przedstawia się skrótowo: Redaktor W.Ś.Cibski jestem, przeprowadza wywiady z różnymi postaciami, najchętniej VIP-ami, politykami lub celebrytami wielkiego formatu, po czym wywiady te oferuje różnym pismom. Albo skorzystają, albo nie. Ich sprawa. Jest wolnym strzelcem. Tego dnia jest jeszcze nieopierzonym redaktorkiem o wybujałych ambicjach i odwrotnie proporcjonalnych do nich umiejętnościach. Jedzie taksówką w obecności zagranicznego dziennikarza do centrum Bździochów, aby mu pokazać miejsce po studni, na której przesiadywał onegdaj sołtys Miętoś, a które teraz jest Cudownym Źródełkiem. Ma potwornego kaca, bo poprzedniego wieczoru nie oszczędzał się w niewylewaniu za kołnierz. Nie oszczędzał się tak dalece, że po skończonej konferencji (czytaj: libacji) nie trafił do swojego łóżka i noc przespał na podłodze. Cudzoziemiec udaje dyplomatycznie, że nie dostrzega jego męczarni. Podobnie jak taksówkarz. Stan ducha i ciała uniemożliwia W.Ś.Cibskiemu… właściwie wszystko mu uniemożliwia. Nie pamięta, jak dojechać do Cudownego Źródełka. Jakimś przebłyskiem świadomości konotuje obecność milicjanta na rogu, na skrzyżowaniu. Trzeba się jego spytać – kombinuje niedającą się okiełznać zawartością czaszki – pewnie zna drogę. Taksówkarz na jego polecenie zajeżdża łukiem pod krawężnik i ostro hamuje. W.Ś.Cibski nie czeka, aż pojazd całkiem się zatrzyma i otwiera drzwi. Impet hamującego samochodu wyrywa mu klamkę z ręki i drzwi taksówki całą swoją masą uderzają w milicjanta, który przelatuje w powietrzu parę metrów, pada i nieruchomieje. Przerażony redaktor na moment trzeźwieje, rozgląda się, nie widzi żadnych ewentualnych świadków, więc nakazuje kierowcy odjechać.
           Wróćmy na moment do Ciutgrzmota. To bolesne zdarzenie-zderzenie spadło mu jak z nieba. Protokół ze służby, który sporządził tego dnia, zawierał mrożącą krew w żyłach historię o napadzie co najmniej kosmitów (bo nie wiadomo, skąd się to coś, co walnęło milicjanta, wzięło), jego bezprzykładnego męstwa w walce z nimi, a byli w przeważającej sile, oraz niekwestionowanym odniesionym nad nimi zwycięstwie i wykurzeniu ich z Bździochów raz na zawsze.
           Redaktor W.Ś.Cibski jakimś cudem dotarł do Cudownego Źródełka, pokazał je zagranicznemu gościowi z okna taksówki, po czym odwiózł go do hotelu, wrócił do domu i walnął się do łóżka. Zasnął natychmiast kamiennym snem, a gdy się obudził, niczego nie pamiętał.
           Tu ponownie faluje obraz i przenosi nas do współczesności. Jest najnowsza wystawa obrazów znanej bździochowskiej malarki Werniksy Sztalużko. Na wernisaż artystka zaprosiła reprezentantów najróżniejszych profesji, prócz kolegów i koleżanek po pędzlu, bo – jak sama stwierdziła – chciałaby chociaż raz porozmawiać o sztuce, a nie o pieniądzach. Tym sposobem przed jednym z obrazów stanęli obok siebie komisarz policji Chwalimierz Ciutgrzmot i niezależny redaktor wywiadowczy Wiktor Śrut-Cibski. Panowie nie mając pojęcia o zaistniałej między nimi zaszłości, wdali się w gorącą dyskusję na temat ewentualnej symboliki i przesłaniu zawartymi w oglądanym dziele. Próbowali odpowiedzieć na odwieczne stawiane w takiej sytuacji pytanie: Co autor chciał przez to powiedzieć?. Obraz zajmujący niemal pół ściany przedstawiał bogato zdobiony barokowy żyrandol, pod którym w totalnym nieładzie fruwały niezliczone, drobnym drukiem pokryte kartki. Wypełniały one niemal całą ujętą na płótnie przestrzeń. Na samym dole znajdował się zupełnie współczesny, choć też bogato zdobiony, złamany na pół długopis.

           cdn…