Pamiętny
wyjazd Bronsia Wyżłopa nad morze, kiedy to wypił morze wódki i
nie wiadomo, czy morze widział, pozostawił w jego małżonce –
czemu trudno się dziwić – pewien niedosyt. I dlatego małżonka
postanowiła, że jeszcze co najmniej jeden urlop spędzą nad
morzem. Tym razem z dziećmi, które podczas poprzedniego wyjazdu
były na koloniach. Może to i lepiej, bo przynajmniej nie musiały
ciągle oglądać zalanego bynajmniej nie morską bryzą tatusia.
Wprawdzie Bronsiowa małżonka nie liczyła na to, że jej ślubny
nie weźmie ze sobą, tak jak ostatnio, walizki wódki, ale z
dziećmi u boku przynajmniej spędzi czas wywczasów bez nudy.
Dla
przypomnienia dodam, że Bronsiu Wyżłop pracował na stanowisku
dobieracza barwników w dziale projektowo-konstrukcyjnym Ośrodka
Badawczo-Rozwojowego Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku. Z tej
racji uważał, że ma artystyczną duszę. Czy ją miał w istocie,
czy też tylko tak uważał, trudno dociec. Ale artystą był,
jakkolwiek to rozumieć. Zwłaszcza w stanie wskazującym. Cóż, coś
za coś. Wtedy właśnie, czyli po niewylewaniu za kołnierz miał
najlepsze pomysły, które pozwalały mu utrzymać miejsce w fabryce.
Małżonka
dopięła swego i na któryś z kolei urlop cała czwórka, bo dzieci
mieli dwoje, wybrała się tym samym co zwykle Osinobusem do
zakładowego ośrodka wypoczynkowego, zwanego pospolicie przez załogę
„Cwajty
Gabel”, położonego w
zachodniej części wybrzeża.
Niemałym też sukcesem małżonki było, że Bronsiu tym razem nie
dźwigał całej walizki wódki (choć miał tu i ówdzie poutykanych
kilkanaście butelek), lecz normalne urlopowe wyposażenie dla całej
rodziny. Dzięki troskliwości małżonki znalazły się tam też
Bronsiowe ubrania na zmianę. Małżonka niosła torbę z jedzeniem
na drogę, dzieci zaś całe wyposażenie sportowo-rekreacyjne. Były
tam piłki, paletki, rakietki, płetwy, gogle, materac dmuchany,
obowiązkowy parawan na plażę oraz mnóstwo innych drobiazgów
mających umilić czas zarówno w czasie pogody, jak i w czasie
niepogody. W całym tym zestawie brakowało chyba tylko roweru
wodnego i raków do wspinaczki wysokogórskiej. Tak że urlop, a
jednocześnie wakacje, zapowiadały się dziarsko i ruchliwie.
Po
ładnych kilku godzinach spędzonych w Osinobusie, rodzina Wyżłopów
wylądowała nad morzem, i
czym prędzej pobiegła na plażę, aby zaliczyć pierwszą kąpiel.
Choć woda była zimna,
wykąpali się wszyscy z wyjątkiem Bronsia. Bronsiu zamoczył w
wodzie tylko duży palec od nogi, po czym oświadczył, iż jego
artystyczna dusza podpowiada mu, że jest niefajnie i trzeba stąd
wiać. Zanim jeszcze
wczasowicze zostali rozlokowani po domkach, Wyżłopowie
zebrali swoje manatki i w
szyku: Bronsiu, jego żona, dzieci,
ruszyli ma stację kolejową. Pociągiem pojechali do Przypszczółka,
położonego tak jak
Bździochy – na kresach Kresów Wschodnich,
do rodziny. Tam mogli się
rozsiąść za stołami ustawionymi w ogrodzie i oddać się
ulubionemu zajęciu Bronsia, czyli niewylewaniu za kołnierz. Tu
pofolgowała sobie z niewylewaniem nawet małżonka Bronsia, bo nie
zachodziła obawa, że przez nieuwagę
rodziców dzieci się
potopią w morzu. Dzieci tymczasem wraz ze swoimi tambylczymi
rówieśnikami szalały,
biegając po stodołach,
oborach, polach i sadach.
W stogach siana ryły tunele, ciągały się drewnianymi wózkami,
taplały w kałużach i w różny inny sposób swawoliły do woli.
Ulubionym, a zarazem
dostępnym smakołykiem wcale nie były frytki czy czipsy, lecz pajda
świeżego, upieczonego w domu chleba posmarowanego grubą warstwą
gęstej śmietany i posypanego cukrem.
Dmuchane
materace i inne akcesoria przewidziane do wykorzystania nad morzem
leżały nietknięte przez cały czas, a potem z powrotem zabrane do
Bździochów. Ot, tak to było z artyzmem Bronsia.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz