sobota, 12 sierpnia 2017

176. Wakacje nad morzem

           Pamiętny wyjazd Bronsia Wyżłopa nad morze, kiedy to wypił morze wódki i nie wiadomo, czy morze widział, pozostawił w jego małżonce – czemu trudno się dziwić – pewien niedosyt. I dlatego małżonka postanowiła, że jeszcze co najmniej jeden urlop spędzą nad morzem. Tym razem z dziećmi, które podczas poprzedniego wyjazdu były na koloniach. Może to i lepiej, bo przynajmniej nie musiały ciągle oglądać zalanego bynajmniej nie morską bryzą tatusia. Wprawdzie Bronsiowa małżonka nie liczyła na to, że jej ślubny nie weźmie ze sobą, tak jak ostatnio, walizki wódki, ale z dziećmi u boku przynajmniej spędzi czas wywczasów bez nudy.
           Dla przypomnienia dodam, że Bronsiu Wyżłop pracował na stanowisku dobieracza barwników w dziale projektowo-konstrukcyjnym Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku. Z tej racji uważał, że ma artystyczną duszę. Czy ją miał w istocie, czy też tylko tak uważał, trudno dociec. Ale artystą był, jakkolwiek to rozumieć. Zwłaszcza w stanie wskazującym. Cóż, coś za coś. Wtedy właśnie, czyli po niewylewaniu za kołnierz miał najlepsze pomysły, które pozwalały mu utrzymać miejsce w fabryce.
           Małżonka dopięła swego i na któryś z kolei urlop cała czwórka, bo dzieci mieli dwoje, wybrała się tym samym co zwykle Osinobusem do zakładowego ośrodka wypoczynkowego, zwanego pospolicie przez załogę Cwajty Gabel”, położonego w zachodniej części wybrzeża. Niemałym też sukcesem małżonki było, że Bronsiu tym razem nie dźwigał całej walizki wódki (choć miał tu i ówdzie poutykanych kilkanaście butelek), lecz normalne urlopowe wyposażenie dla całej rodziny. Dzięki troskliwości małżonki znalazły się tam też Bronsiowe ubrania na zmianę. Małżonka niosła torbę z jedzeniem na drogę, dzieci zaś całe wyposażenie sportowo-rekreacyjne. Były tam piłki, paletki, rakietki, płetwy, gogle, materac dmuchany, obowiązkowy parawan na plażę oraz mnóstwo innych drobiazgów mających umilić czas zarówno w czasie pogody, jak i w czasie niepogody. W całym tym zestawie brakowało chyba tylko roweru wodnego i raków do wspinaczki wysokogórskiej. Tak że urlop, a jednocześnie wakacje, zapowiadały się dziarsko i ruchliwie.
           Po ładnych kilku godzinach spędzonych w Osinobusie, rodzina Wyżłopów wylądowała nad morzem, i czym prędzej pobiegła na plażę, aby zaliczyć pierwszą kąpiel. Choć woda była zimna, wykąpali się wszyscy z wyjątkiem Bronsia. Bronsiu zamoczył w wodzie tylko duży palec od nogi, po czym oświadczył, iż jego artystyczna dusza podpowiada mu, że jest niefajnie i trzeba stąd wiać. Zanim jeszcze wczasowicze zostali rozlokowani po domkach, Wyżłopowie zebrali swoje manatki i w szyku: Bronsiu, jego żona, dzieci, ruszyli ma stację kolejową. Pociągiem pojechali do Przypszczółka, położonego tak jak Bździochy – na kresach Kresów Wschodnich, do rodziny. Tam mogli się rozsiąść za stołami ustawionymi w ogrodzie i oddać się ulubionemu zajęciu Bronsia, czyli niewylewaniu za kołnierz. Tu pofolgowała sobie z niewylewaniem nawet małżonka Bronsia, bo nie zachodziła obawa, że przez nieuwagę rodziców dzieci się potopią w morzu. Dzieci tymczasem wraz ze swoimi tambylczymi rówieśnikami szalały, biegając po stodołach, oborach, polach i sadach. W stogach siana ryły tunele, ciągały się drewnianymi wózkami, taplały w kałużach i w różny inny sposób swawoliły do woli. Ulubionym, a zarazem dostępnym smakołykiem wcale nie były frytki czy czipsy, lecz pajda świeżego, upieczonego w domu chleba posmarowanego grubą warstwą gęstej śmietany i posypanego cukrem.
           Dmuchane materace i inne akcesoria przewidziane do wykorzystania nad morzem leżały nietknięte przez cały czas, a potem z powrotem zabrane do Bździochów. Ot, tak to było z artyzmem Bronsia.

           cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz