sobota, 25 listopada 2017

191. Grunt to metoda

           Pewnego dnia, słonecznego i rześkiego, gdyż właśnie nadeszła wiosna, Łysek Kudełko, jak pamiętamy – student, hołdujący zasadzie, iż pierwsze miejsce w hierarchii żakowskich poczynań należy się adoracji przedstawicielkom płci przeciwnej, spacerował przed domem akademickim zamieszkiwanym przez studentki. Tak to wówczas było, że akademiki koedukacyjne nie były w modzie, a co za tym idzie studentki mieszkały osobno, a studenci osobno. Była to oczywista formalność, bo zawsze się jakiś sposób na obejście tego pro moralnego ograniczenia w życiu towarzyskim studiującej braci znalazł.
           Nic więc dziwnego, że spacerując tak przed miejscem zamieszkania licznych przedstawicielek płci pięknej, Kudełko natknął się na swego kolegę, Wygibautasa Książkiewicziusa, najwyraźniej też szukającego obiektu sercowych uniesień. Tyle że Wygibautas jakoś tak, według Kudełki, zbyt szybko opuszczał budynek. Co więcej, drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem, a zanim się zatrzasnęły, doleciała do jego uszu wiązanka przekleństw w stylu wytrawnego bywalca budki z piwem, tyle że wiązanka owa popłynęła z niewieścich ust. Zaskoczenie malujące się na twarzy zawsze szarmanckiego Łyska Kudełki było tak wielkie, że Wygibautas sam, bez pytania uznał za konieczne wytłumaczenie się z tej niezwyczajnej sytuacji.
           – Wiesz, jak to jest – tłumaczył, kiedy ci się skończy prowiant, a kasy nie ma i w najbliższym czasie na wyjazd do domu po uzupełnienie zapasów się nie zanosi. Znasz to wredne uczucie, gdy męczy cię brak zagrychy do piwa. Na taką okoliczność opracowałem sobie metodę zdobywania jedzenia u dziewczyn. One wiecznie się odchudzają, więc w ich lodówkach nie ma przeciągów, tak jak w naszych.
Wygibautas widząc zainteresowanie Kudełki tematem, ciągnął dalej.
           – Ta moja metoda nazywa się na szpiega. Podrywam laseczkę i wpraszam się do jej pokoju. Nie muszę ci mówić, że to wcale nie najtrudniejszy etap zadania. Potem, gdy tak sobie siedzimy i nawijamy, ja udaję, że wytężam słuch, gestem nakazuję absolutną ciszę. Gdy dziewczyna jest już mocno zaaferowana, mówię, że z pokoju obok dochodzą podejrzane dźwięki – coś jakby skrzypienie łóżka, jakieś głośne sapanie oraz achy i ochy. Dziewczyna skupia swą uwagą, ale daje do zrozumienia, że nic nie słyszy. Wtedy ja jej mówię, że najlepsza do podsłuchiwania jest zwykła szklanka, którą otwartą stroną trzeba przyłożyć do ściany, a z drugiej strony przycisnąć ucho. Kiedy już dziewczyna stoi przy ścianie i uchem przyciska do niej szklankę, ja jej błyskawicznie owijam z tyłu ręce taśmą. Ona stoi taka zdziwiona, ale nie odsuwa się od ściany, bo wtedy szklanka spadnie i się potłucze. A ja dobieram się do jej lodówki. Najem się i wychodzę.
           – Ale – wszedł mu w słowo Łysek, patrząc na niego z politowaniem – coś dzisiaj poszło nie tak?
           – Ano. Dziewczyna odżałowała szklankę, więc musiałem wiać.
           Łysek spojrzał na kolegę z góry i orzekł:
           – Kompletna amatorszczyzna. Chodź ze mną, pokażę ci, jak się to robi na pewniaka. Znasz ten żarcik o różnicy między miłością studenta i miłością studentki?
           – ?
           – Bo student kocha zażarcie, a studentka kocha zawzięcie. Taka gra słów.
           Po czym z nieprawdopodobną wprawą zbałamucił dziewczę, które właśnie przechodziło obok nich, i bez najmniejszego oporu dał się zaprosić – oczywiście wraz z cierpiącym po tragicznym zawodzie sercowym kolegą do jej pokoju. Nadal z nieprawdopodobną pewnością siebie Kudełko oświadczył nowej znajomości, że da jej posłuchać dzwonów Bazylei. Zaintrygowana sprawą dziewczyna przyniosła na polecenie Łyska potrzebne do tego celu przedmioty, to jest miskę z wodą i miotłę. Coraz bardziej podekscytowana bez przerwy instruowana przez Kudełkę weszła na krzesło i przejęła od Kudełki miotłę, która przytrzymywała przytkniętą wcześniej do sufitu miskę pełną wody. W skupieniu nasłuchiwała mających się odezwać dzwonów Bazylei. W tym czasie Kudełko opróżnił lodówkę, przygotował posiłek, jakiego nie mogłaby się powstydzić porządna restauracja, po czym zaprosił Wygibautasa do stołu. Biedna dziewczyna, wiedząc już, że została oszukana i wykorzystana, ciskała gromy w ich stronę, ale trwała na posterunku, przyciskając miskę z wodą do sufitu, bo cóż innego, biedna, miała począć.
           Tymczasem panowie się najedli i opuścili gościnny pokój. Kudełko z pełną dżentelmenerią zaczepił na korytarzu inną dziewczynę, twierdząc, że koleżanka w pokoju, z którego właśnie wyszli, robi jakieś dziwne rzeczy i pewnie potrzebuje pomocy. Bez dalszego a zbędnego ociągania się, panowie podążyli do wyjścia z budynku.
           – Tu jesteśmy spaleni, ale ile jeszcze żeńskich akademików przed nami – rzekł Łysek Kudełko z udawanym patosem, ale i z przekonaniem.

           cdn…

sobota, 18 listopada 2017

190. Trzy drogi

           Triumwirat w osobach Piusa hrabiego Bździochowskiego – spadkobiercy byłych właścicieli włości, na których położona była Bździochowa Dolina, Trycjana Paszkwilki – humorysty New Bździoch Timesa i Grzechosława Pyszczozora – lektora języków paraorientalnych na bździochowskim uniwersytecie zbierał się w celu niewylewania za kołnierz często, chociaż nie systematycznie. Na terminarz spotkań niewątpliwy wpływ miał czas pozbywania się kaca przez jego członków. Należący do triumwiratu panowie skrzykiwali się co jakiś czas i – żeby było do rymu – dawali sobie w gaz.
           Nic więc dziwnego, kiedy jednego razu Trycjan Paszkwilko poczuwszy nie tyle wolę bożą co diabelne pragnienie, zdecydował, że czas na skrzyknięcie się w celu… no przecież wiadomo, w jakim. Ponieważ Grzechosław Pyszczozór mieszkał niezbyt daleko, przeto uznał, że skrzykiwanie należy zacząć od niego. Trzeba dodać, że w sprawnie działającym triumwiracie, to znaczy na solidnie zaawansowanym stopniu zażyłości, hrabia Bździochowski sam pozbawił się przywileju ważności, tak że nie było nietaktem zaczęcie skrzykiwania nie od niego. Paszkwilko wyszedł tedy ze swojego mieszkania i udał się do mieszkania Pyszczozora. Kiedy po kilkunastu minutach zjawił się u drzwi kompana, znalazł je zamknięte na amen. Wetknął w drzwi kartkę z informacją o swojej wizycie i postanowił wrócić do siebie. Intuicja podpowiadała mu – i chyba słusznie – że Grzechosław poczuwszy to samo, co Trycjan, to znaczy nie tyle wolę bożą co diabelne pragnienie, poszedł do niego. Logika nakazywała, aby pójść inną drogą niż przyszedł, czyli tą, którą szedł Grzechosław, bo przecież musiał iść inną drogą. Wtedy się spotkają.
           Ale się nie spotkali. Widać, Grzechosław pomyślał identycznie i poszedł drogą, którą pierwotnie wybrał Trycjan. W drzwiach do swego mieszkania Trycjan znalazł karteczkę pozostawioną przez Grzechosława z identyczną treścią jak jego. W tej sytuacji na wszelki wypadek dopisał na karteczce kilka słów i ruszył w drogę do Grzechosława. Tym razem żelazna logika podpowiadała, aby ponownie pójść drogą Grzechosława. Tak też zrobił. Ku swemu zdziwieniu na karteczce w drzwiach mieszkania Grzechosława znalazł dopisek, że kompan ponownie wybrał się do niego. Zrobił więc dopisek i wrócił do siebie. Najlogiczniej było pójść swoją pierwszą drogą, no bo skoro Grzechosław nią chodzi, to teraz na pewno się spotkają. Tymczasem na karteczce wetkniętej w drzwi znalazł kolejny dopisek o treści, jakiej łatwo się domyślić. Machnął więc na to wszystko ręką i postanowił napić się sam. Wybrał trzecią drogę, prowadzącą prosto do baru.
           Przed wejściem do restauracji Pod Upadłym Aniołem niemal zderzył się z Grzechosławem. Uśmiali się serdecznie z nieporozumienia i postanowili, że zanim pójdą po hrabiego, strzelą sobie po kielichu. Przy barze jednak powitał ich hrabia Bździochowski z lekką pretensją w głosie, że musiał tak długo na nich czekać. On bowiem też poczuł nie tyle wolę bożą co diabelne pragnienie i nie bawiąc się w skrzykiwanie po prostu przyszedł do baru.
           Wieczór przebiegł jak zwykle i zakończył się potrójnym kacem. Też jak zwykle.

           cdn…


sobota, 11 listopada 2017

189. Konkurs racjonalizatorski

           Wielce zasłużony dla Bździochowej Doliny racjonalizator i wynalazca, Światłomysł Eureczko, zanim wzbił się na wyżyny racjonalizatorstwa i wynalazczości i z domorosłego usprawniacza przedzierzgnął się w wybitnego fachowca, miewał – jak każdy – wzloty i upadki. Inaczej mówiąc, miewał lepsze i gorsze pomysły. Te lepsze – co oczywiste – wywindowały go na sam szczyt popularności i prócz zaszczytów – co też oczywiste – przynosiły mu niezłe profity. O tych gorszych starał się nie pamiętać. Jednak pamięć, podobnie jak serce, nie sługa i od czasu do czasu nachodziły Eureczkę wspomnienia, w których niczym w przysłowiowym kalejdoskopie przesuwał się korowód owych pomysłów. Było jednakże jedno natrętnie powracające wspomnienie, niedające mu spokoju. W tym wypadku był święcie przekonany o swojej racji, a jednak za ten pomysł nie zebrał laurów.
           Onegdaj, w czasach siermiężnej młodości Światomysła, ogłoszono konkurs racjonalizatorski. Przedmiotem konkursu było obmyślenie skutecznej i taniej pułapki na myszy, których plaga nie dawała bździochowianom spokoju. Myszy tak bardzo dawały się wszystkim we znaki, że zachodziła nawet obawa, iż może się powtórzyć historia króla Popiela, lecz tym razem dla wszystkich bździochowian. Dla młodego, a nawet bardzo młodego racjonalizatora, wówczas jeszcze racjonalizatora-amatora, wygranie takiego konkursu mogło być niezłym startem w przyszłość, dlatego też Eureczko przyłożył się do swego pomysłu z zapałem. Dopracował swoje dzieło w najdrobniejszych szczegółach. Gdzieś tam po głowie chodziła mu nawet myśl o patencie. Kiedy więc nadszedł dzień przedstawienia swoich pomysłów przed komisją, Eureczko ze zdziwieniem stwierdził, że jeden z uczestników ma pułapkę opartą dokładnie na pomyśle Eureczki. Co gorsza, jego konkurent miał okazać swój wynalazek wcześniej, co oczywiście powodowało, że Eureczko nie miał już tam czego szukać. Niemniej jednak siedział i czekał, aby popatrzeć na przedstawienie konkurenta.
           Pomysł był taki, że przed wejściem do norki myszy ustawiało się na sztorc żyletkę, z jednej jej strony kładło się kawałek szynki, z drugiej zaś kawałek serka. Myszka miała wystawić łepek i nie móc się zdecydować, od czego zacząć. Obracając główkę raz w jedną stronę, raz w drugą, myślała: szynka, serek, szynka, serek, szynka, serek… W ten sposób sama sobie odcinała głowę.
           I tu Eureczkę oświeciło. Znalazł znacznie tańsze rozwiązanie problemu. Kiedy więc nadeszła pora jego prezentacji, przedstawił sprawę następująco:
           – Przed wejściem do norki ustawiamy na sztorc żyletkę. I to wszystko.
           Widząc pytające spojrzenia członków komisji, dodał:
           – Myszka wystawia łepek, spogląda raz w jedną stronę, raz w drugą i dziwi się: nie ma szynki, nie ma serka, nie ma szynki, nie ma serka, nie ma szynki, nie ma serka. I w ten sposób sama sobie odcina główkę. Jest to rozwiązanie o wiele tańsze od rozwiązania mojego poprzednika.
           Niestety pomysł nie przeszedł, choć Eureczko do dziś jest przekonany o jego genialności. Pewnie dlatego uporczywie powraca do niego myśl o niesprawiedliwym werdykcie jury.

           cdn…

sobota, 4 listopada 2017

188. Randka Wtedda Niepospieszaja

           Efektowne, wręcz spektakularne wyczyny Wtedda Niepospieszaja, bodajże największego spóźnialskiego w całej Bździochowej Dolinie, gwoli sprawiedliwości nie zawsze wynikały z jego zapominalskiej natury, czy też niefrasobliwości. Niejednokrotnie w jego życiorysie maczał palce przewrotny los, a gdy już on zagiął parol na Wtedda… no, to już na to nie było siły. Być może nawet wtedy, gdy Wteddy spóźnił się na obchody swoich czterdziestych urodzin zadziałały wyższe niż ziemskie siły. Chociaż, patrząc na ten eksces z innej perspektywy… przecież gdyby się nie spóźnił, wypiłby przygotowane specjalnie dla niego przez Marcela wino ze środkiem przeczyszczającym, a wtedy… W każdym razie w tym akurat przypadku, podobnie jak ze spóźnieniem się na statek, który zatonął, ta przypadłość wyszła mu na dobre.
           Zajmijmy się jednak losem i jego podstępnym i pokrętnym wpływem na życie Wtedda Niepospieszaja. Zdarzyło się tak, że ten flegmatyczny i – zdawałoby się – nie nadążający za życiem poczciwiec zadurzył się w pewnej dzierlatce. I znów zdawałoby się – ze wzajemnością. Na pierwszą randkę umówili się w piękny, ciepły majowy wieczór. W planie było kino, kawiarnia i spacer w księżycową letnią noc, jak głoszą słowa dawnej piosenki. A potem to się zobaczy – to już były nieprzystojne wyobrażenia Wtedda.
           Na przedrandkowy weekend Wteddy dał się namówić przyjaciołom na wyjazd na narty. Chociaż ciepły maj już na dobre rozgościł się w Bździochowej Dolinie, były jeszcze w kraju śnieżne enklawy, gdzie zima nie odpuszczała i można było poszusować na deskach aż miło, do utraty tchu. Jak było, tak było, na nartach się pojeździło, ale w końcu trzeba było wracać, bo przecież czekał randkowy wieczór, który w zamyśle Wtedda zapowiadał się bardzo atrakcyjnie. Jeszcze tylko ostatni zjazd i w drogę. No i w takim właśnie momencie do akcji wkroczył los. W połowie stoku Wteddy zauważył, że całe towarzystwo, wysupłane już ze strojów narciarskich wsiadało do autobusu (bo to było w czasach, gdy własny samochód był jeszcze marzeniem bardzo trudnym do zrealizowania przez przeciętnego zjadacza bździochowskiego chleba). Gdy chciał pomachać ręką (z kijkiem), aby na niego zaczekano, stracił równowagę i resztę stoku pokonał na tyłku. Wszystko skończyłoby się szczęśliwie, bo już już dojeżdżał do przystanku (na tyłku), lecz w tym momencie wypięła mu się narta, która jak gdyby nigdy nic minęła Wteddowe towarzystwo i autobus i poszusowała dalej. Biedny Wteddy pozbierał się z pomocą przyjaciół, zostawił pod ich opieką drugą nartę i ruszył w pogoń za tą uciekającą. W butach do jazdy nie było to proste, toteż dystans między nim i nartą wcale się nie zmniejszał. Wreszcie uciekinierka zjechała z drogi, przeskoczyła przez rów i zatrzymała się na szczycie zaspy, gdzie dopadł ją jej właściciel. Lecz gdy tylko Wteddy ją tknął, narta przechyliła się poza zaspę i ruszyła dalej, przez pole. Tu gonić ja było znacznie trudniej, ale Wteddy nie dawał za wygraną. Ruszył dziarsko za nią. Tymczasem z pola widzenia zniknął już przystanek autobusowy, później ostatnie zabudowania miejscowości i tak dalej, a Wteddy gnał, jeśli jego brnięcie w wysokim śniegu w niewygodnym stroju można było nazwać gonitwą. Raczej pospieszał jedynie śladem narty zostawionym po niej, bo i ona zniknęła w końcu z widoku Wtedda. Jeszcze tylko w oddali, w dolinie, ujrzał jadący jego autobus i tak się skończył planowany powrót Wtedda do Bździochów. Wszystko co się działo dalej było jedną wielką improwizacją. Wteddy dopadł wreszcie swoją zgubę wbitą w płot czyjejś zagrody i pognał do następnej wsi, w której była też stacja kolejowa. Tu los uśmiechnął się do niego, bo jak na zawołanie pojawił się pociąg. Po kilku przesiadkach Wteddy dotarł wreszcie do celu, tyle że nie było już czasu na nic i aby się nie spóźnić na randkę, popędził na nią w pełnym rynsztunku, to znaczy w kombinezonie narciarskim, w sztywnych wielkich butach i z jedną nartą na ramieniu.
           Trudno się dziwić, że dziewczę, wyletnione, o mało nie padło z wrażenia na taki widok. Wteddy jednakże nie zamierzał rezygnować z planów na ten wieczór i zgodnie z grafikiem pociągnął dziewczynę do kina. Mało było romantyzmu w sytuacji, gdy pięć osób trzymało na kolanach Wteddową nartę przez cały seans, choć specjalnie dobrany na tę okazję film traktował o pięknej miłości. Później zdziwienie wszystkich kawiarnianych gości budził bez przerwy narciarz robiący maślane oczy do towarzyszącej mu ślicznotki. Co gorsza, rachunek musiała uiścić dziewczyna (tak samo zresztą jak zapłaciła za bilety do kina), a w tym doszukać się romantyzmu było niepodobna.
           Wymarzonego przez Wtedda A potem się zobaczy już niestety nie było, gdyż dziewczę natychmiast po wyjściu z kawiarni odwróciło się na pięcie i ze słowami No to cześć błyskawicznie się oddaliło. Tak się zakończyła randka Wtedda Niepospieszaja, którą wyreżyserował złośliwy, a może tylko niepokorny los.

           cdn…