Efektowne,
wręcz spektakularne wyczyny Wtedda Niepospieszaja, bodajże
największego spóźnialskiego w całej Bździochowej Dolinie, gwoli
sprawiedliwości nie zawsze wynikały z jego zapominalskiej natury,
czy też niefrasobliwości. Niejednokrotnie w jego życiorysie maczał
palce przewrotny los, a gdy już on zagiął parol na Wtedda… no,
to już na to nie było siły. Być może nawet wtedy, gdy Wteddy
spóźnił się na obchody swoich czterdziestych urodzin zadziałały
wyższe niż ziemskie siły. Chociaż, patrząc na ten eksces z innej
perspektywy… przecież gdyby się nie spóźnił, wypiłby
przygotowane specjalnie dla niego przez Marcela wino ze środkiem
przeczyszczającym, a wtedy… W każdym razie w tym akurat
przypadku, podobnie jak ze spóźnieniem się na statek, który
zatonął, ta przypadłość wyszła mu na dobre.
Zajmijmy
się jednak losem i jego podstępnym i pokrętnym wpływem na życie
Wtedda Niepospieszaja. Zdarzyło się tak, że ten flegmatyczny i –
zdawałoby się – nie nadążający za życiem poczciwiec zadurzył
się w pewnej dzierlatce. I znów zdawałoby się – ze
wzajemnością. Na pierwszą randkę umówili się w piękny, ciepły
majowy wieczór. W planie było „kino,
kawiarnia i spacer w księżycową letnią noc”,
jak głoszą słowa dawnej
piosenki. „A
potem to się zobaczy”
– to już były nieprzystojne wyobrażenia
Wtedda.
Na
przedrandkowy weekend Wteddy dał się namówić przyjaciołom na
wyjazd na narty. Chociaż ciepły maj już na dobre rozgościł się
w Bździochowej Dolinie, były jeszcze w kraju śnieżne enklawy,
gdzie zima nie odpuszczała i można było poszusować na deskach aż
miło, do utraty tchu. Jak było, tak było, na nartach się
pojeździło, ale w końcu trzeba było wracać, bo przecież czekał
randkowy wieczór, który w zamyśle Wtedda zapowiadał się bardzo
atrakcyjnie. Jeszcze tylko ostatni zjazd i w drogę. No i w takim
właśnie momencie do akcji wkroczył los. W połowie stoku Wteddy
zauważył, że całe towarzystwo, wysupłane już ze strojów
narciarskich wsiadało do autobusu (bo to było w czasach, gdy własny
samochód był jeszcze marzeniem bardzo trudnym do zrealizowania
przez przeciętnego zjadacza bździochowskiego chleba). Gdy chciał
pomachać ręką (z kijkiem), aby na niego zaczekano, stracił
równowagę i resztę stoku pokonał na tyłku. Wszystko skończyłoby
się szczęśliwie, bo już już dojeżdżał do przystanku (na
tyłku), lecz w tym momencie wypięła mu się narta, która jak
gdyby nigdy nic minęła Wteddowe towarzystwo i autobus i poszusowała
dalej. Biedny Wteddy pozbierał się z pomocą przyjaciół, zostawił
pod ich opieką drugą nartę i ruszył w pogoń za tą uciekającą.
W butach do jazdy nie było to proste, toteż dystans między nim i
nartą wcale się nie zmniejszał. Wreszcie uciekinierka zjechała z
drogi, przeskoczyła przez rów i zatrzymała się na szczycie zaspy,
gdzie dopadł ją jej właściciel. Lecz gdy tylko Wteddy ją tknął,
narta przechyliła się poza zaspę i ruszyła dalej, przez pole. Tu
gonić ja było znacznie trudniej, ale Wteddy nie dawał za wygraną.
Ruszył dziarsko za nią. Tymczasem z pola widzenia zniknął już
przystanek autobusowy, później ostatnie zabudowania miejscowości i
tak dalej, a Wteddy gnał, jeśli jego brnięcie w wysokim śniegu w
niewygodnym stroju można było nazwać gonitwą. Raczej pospieszał
jedynie śladem narty zostawionym po niej, bo i ona zniknęła w
końcu z widoku Wtedda. Jeszcze tylko w oddali, w dolinie, ujrzał
jadący „jego”
autobus i tak się
skończył planowany powrót Wtedda do Bździochów. Wszystko co się
działo dalej było jedną wielką improwizacją. Wteddy dopadł
wreszcie swoją zgubę wbitą w płot czyjejś zagrody i „pognał”
do następnej wsi, w której była też stacja kolejowa. Tu los
uśmiechnął się do niego, bo jak na zawołanie pojawił się
pociąg. Po kilku przesiadkach Wteddy dotarł wreszcie do celu, tyle
że nie było już czasu na nic i aby się nie spóźnić na randkę,
popędził
na nią w „pełnym
rynsztunku”,
to znaczy w kombinezonie narciarskim, w sztywnych
wielkich butach i z jedną
nartą na ramieniu.
Trudno
się dziwić, że dziewczę, wyletnione, o mało nie padło z
wrażenia na taki widok. Wteddy
jednakże nie zamierzał
rezygnować z planów na ten wieczór i zgodnie z grafikiem pociągnął
dziewczynę
do kina. Mało było romantyzmu w sytuacji, gdy pięć osób trzymało
na kolanach Wteddową nartę przez cały seans, choć specjalnie
dobrany na tę okazję film traktował
o pięknej miłości.
Później zdziwienie
wszystkich kawiarnianych gości budził bez przerwy narciarz robiący
maślane oczy do towarzyszącej mu ślicznotki. Co gorsza, rachunek
musiała uiścić dziewczyna (tak samo zresztą jak zapłaciła za
bilety do kina), a w tym
doszukać się romantyzmu było niepodobna.
Wymarzonego
przez Wtedda „A
potem się zobaczy”
już niestety nie było, gdyż dziewczę natychmiast po wyjściu z
kawiarni odwróciło się na pięcie i ze słowami „No
to cześć”
błyskawicznie się oddaliło. Tak
się zakończyła randka Wtedda Niepospieszaja, którą
wyreżyserował
złośliwy, a może tylko niepokorny los.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz