O!
Ten skandal zatrząsł Bździochami o wiele mocniej niż wszystkie
dotychczasowe skandale. Bo był to skandal obyczajowy. Przez całą
Bździochwą Dolinę przewaliła się fala informacji przekazywanych
pocztą pantoflową, komentarzy, dociekań, wniosków, a nawet
obywatelsko ferowanych wyroków.
Wszystko
zaczęło się od tego, że pewnego poranka światło dzienne ujrzała
podawana z ust do ust wiadomość, że znany skądinąd z bardzo
porządnego prowadzenia się leciwy wprawdzie, lecz dziarski jeszcze
profesor zszedł z tego świata w niezbyt jasnych moralnie
okolicznościach. Krótko potem rozeszła się wieść, że owo
zejście miało związek z jedną ze studentek profesora. Wiele czasu
nie upłynęło, aby wiadome już było powszechnie o więcej niż
czysto naukowym związku profesora ze swoją studentką. Ba, nie
tylko z nią, ale też z dwoma innymi, a żadna z nich nic nie miała
wiedzieć o spotkaniach z pozostałymi. Zażyłość tych par, bo tak
to chyba należałoby nazwać, od dawna już nie była tajemnicą,
teraz tylko ten i ów przypominali sobie co najmniej dwuznaczne
sytuacje, w jakich widywano starszego pana – nauczyciela
akademickiego, a to z trzpiotowatą, acz bardzo ponętną pod każdym
względem rudowłosą dziewoją, a to z drugą – szałową
długowłosą blondynką, a to z kolei z kruczoczarną, demoniczną
modnisią. Utarła się opinia, że jest niemożliwe, aby pomiędzy
tymi parami nie zawiązał się romans, skoro w grę wchodziła taka
zażyłość. Czystą formalnością było pojawienie się
przekonania, że te związki weszły już w bardziej zaawansowaną,
bo intymną fazę spotkań. Krótko mówiąc, zostały skonsumowane.
To
na pewno dla nich, mawiano, profesor podczernia sobie włosy, używa
perfum o zabójczym dla kobiecej podświadomości zapachu, trzyma się
bardziej prosto, a promienny uśmiech niemal na stałe gości na jego
twarzy. Podobno nawet uczęszcza regularnie na siłownię. Ha, ha,
śmiano się z tego w duchu. Niemniej musi być w nim coś
pociągającego, skoro dziewczyny lgną do niego, a nie do jakichś
wysportowanych młodzianów. Faktem jest, że profesor mimo swego
wieku nadal był przystojnym mężczyzną, o którego urodzie też
nic złego nie można było powiedzieć. Coś one przecież muszą w
nim widzieć. No, no, żeby ich tylko w ciążę nie zagonił, mówili
rodzimi purytanie. Z nich to takie latawice, dodawali, patrząc na
nie z ukosa. A może dla lepszych stopni w indeksie? – próbowano
się domyślać. Albo dla pieniędzy? Frajerki, ile taki profesor
może zarabiać.
Ale
nadszedł ten feralny w skutkach dzień, kiedy romanse, którymi żyły
niemal całe Bździochy, osiągnęły swój kres. Profesor dokonał
żywota i tego faktu już nic nie było w stanie zmienić. Jedni
współczuli, nie wiadomo tylko, komu – profesorowi czy
dziewczynom, inni tylko kiwali głowami, jeszcze inni zaś nawet
zazdrościli profesorowi okoliczności, w jakich rozstał się z tym
światem. Bo podobno miało to miejsce w nocy, w łóżku, w trakcie…
No wiesz, o co chodzi – powtarzano szeptem, mrużąc przy tym jedno
oko.
Przy
bufecie restauracji Pod
Upadłym Aniołem
siedzieli, jak to często bywało, trzej przyjaciele – Pius hrabia
Bździochowski – były właściciel Bździochów, Grzechosław
Pyszczozór – lektor języków paraorientalnych uniwersytetu
bździochowskiego i Trycjan Paszkwilko – humorysta New
Bździoch Timesa.
Paszkwilko, pomiędzy
kolejnymi kieliszkami napełnianymi usłużnie przez barmana
Dobromiła Dolewala, opowiadał
kompanom, jak to chciał onegdaj sprawdzić, jak działa plotka.
Puścił więc w obieg historyjkę o romansie wyimaginowanego
profesora z niemniej wyimaginowanymi studentkami.
–
Musielibyście widzieć zawiedzione miny ludzi z tego tłumu, który
zjawił się na cmentarzu w dniu rzekomego pogrzebu profesora –
śmiał się Paszkwilko. A wtórowali mu
gromkim, nieokiełznanym śmiechem tak
samo jak on niewylewający za kołnierz hrabia z lektorem.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz