Rozkwitające
pod rządami sołtysa Miętosia Bździochy w krótkim czasie stały
się magnesem przyciągającym okolicznych i dalszych mieszkańców
kresów Kresów Wschodnich. Kto tylko chciał pracować, mógł tu
znaleźć właściwe dla siebie zajęcie. Ciągnął więc do
Bździochowej Doliny kto żyw, aby zakosztować w mikro skali
wielkiego świata, poczuć jego atmosferę i zaczerpnąć z niego
miodu na osłodę swego szarego dotychczas życia. Zanim jednak to
wszelkiej konduity towarzystwo wtopiło się w bździochowski
krajobraz i wpasowało w wielkowiejskie zwyczaje, stworzył się
niezły tygiel przywiezionych bądź przyniesionych ze sobą
zwyczajów i zachowań.
Nie
inaczej było z przybyłymi do Bździochów trzema kolegami z
niedalekiej wsi Dziadowa Modliszka – wsi, w której zamieszkał po
skończonej kadencji były sołtys Alojzy Pstryś i skąd starał się
bezskutecznie mieszać w szykach obecnemu sołtysowi – Miętosiowi.
Wszyscy trzej koledzy, jako że pochodzili z tych samych stron,
trzymali się razem i zanim się zatrudnili w Bździochowskim
Zakładzie Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, szwendali się po
Bździochach, podziwiając strzelające w niebo wieżowce,
podwieszane kolejki miejskie, pięknie i z rozmachem zaprojektowane
skwery i place i tak dalej. Sporo czasu musiało upłynąć, zanim
zaczęli uczęszczać do pubów i kafejek, czyli miejsc, jakich dotąd
nie znali, bo w Dziadowych Modliszkach takich miejsc jeszcze nie
było. Królowała tam od dawien dawna (jak niegdyś w Bździochach)
klubokawiarnia, będąca najważniejszym, bo jedynym, ośrodkiem
kulturalnym wsi. Zetknięcie się z wielkoświatowością było dla
tych trzech młodzianów jakby przeniknięciem przez ścianę
szklanej kuli do innego świata.
Cóż,
skoro nabyte wcześniej zwyczaje nie były łatwe do wyrugowania ot
tak sobie, z marszu. Sporo czasu i wody w Bździochówce musiało
upłynąć, nim chłopaki załapali wielkowiejskiego sznytu. Do tej
pory więc hołdowali swoim zwyczajom. Nic tedy dziwnego, że zanim
się odważyli przestąpić próg lśniącej lustrami restauracji Pod
Upadłym Aniołem, umawiali się na spożycie browarka na
ławeczce w parku, na łączce przy brzegu Bździochówki i w tym
podobnych miejscach. Pewnego razu zaopatrzeni w odpowiednią ilość
butelek trzepiącego napoju owocowego od dłuższego czasu
przemierzali Bździochy, nie mogąc znaleźć właściwego miejsca do
spożycia zawartości tychże butelek. Wreszcie, umęczeni wędrówką
i spragnieni, znaleźli idealne wręcz miejsce. Na dodatek widać
było, że nie jest to dziewiczy teren, że miejsce to jest
niechybnie znane i uczęszczane. Jeden z kolegów poszukując
miejsca, które miało mu zastąpić szalet, wszedł w kępę krzaków
i aż gwizdnął ze zdumienia. W jednej chwili zapomniał o potrzebie
i przywołał pozostałych ziomków, którzy też gwizdnęli z
zachwytu. W krzaczanej gęstwinie był porządnie uklepany placyk, a
na nim w formie zbliżonej do koła stały stosiki cegieł
niewątpliwie mające służyć jako stołeczki. Pośrodku znajdował
się stolik, także ułożony z cegieł. Miejsce wprost wymarzone do
celu naszych bohaterów. Zaraz też rozsiedli się i przystąpili do
konsumpcji.
Mniej
więcej przy trzecim napoju w pobliżu rozległ się dzwonek, a po
chwili za krzakami dał się słyszeć gwar dzieciarni. Okazało się,
że ten miły salonik urządzony był tuż przy szkole. Jeszcze nie
otrząsnęli się z szoku po tej konstatacji, a gałęzie się
rozchyliły i do saloniku wpadło kilu wyrośniętych uczniów,
którzy zobaczywszy intruzów, stanęli jak wryci. Cóż było robić,
trzej koledzy podnieśli się z siedzeń, ukłonili grzecznie i
oddalili się, dopijając wino po drodze. Byli przepełnieni dumą,
że tak elegancko potrafili się zachować. Grunt, to kultura
osobista.
Później,
gdy już pracowali w dziale zaopatrzenia w Bździochowskim Zakładzie
Konstrukcji Podeszw do Gumofilców, weszli na jeszcze wyższy poziom
kultury i stosowali wymyśloną przez siebie i dopracowaną w
najdrobniejszym szczególe metodę picia wywoływaną hasłem: „Ano,
podejdź do płota”.
Była to metoda tak perfekcyjna, że nawet kierownikowi trudno było
się w niej połapać.
Jednak
co wielki świat to wielki świat.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz