sobota, 26 stycznia 2019

252. Semantyczne niedomówienie

          – Jak będziesz wracał z pracy, zajedź do mojej kancelarii i włącz klimę, a po drodze do domu wypłać z bankomatu trochę pieniędzy, bo są mi pilnie potrzebne – usłyszał w słuchawce telefonu Jązorek Kurczenóźko, wzięty adwokat, niegdyś karnista, obecnie cywilista. Był to niewątpliwie głos jego małżonki, Ceduły, która zakończyła rozmowę, tradycyjnie nie dodając słowa kochanie. Uważny śledź, czyli czytelnik śledzący dzieje Bździochowej Doliny, pamięta być może, że Ceduła Kurczenóźko de domo Raptularz miała wredny charakterek i tylko jakiś cud sprawił, że związała się z człowiekiem niespotykanie spokojnym i statecznym, jakim był Jązorek. Nie dziwota więc, że małżonek usłyszał w słuchawce telefonu sygnał zakończonej rozmowy zanim udało mu się powiedzieć choć jedno słówko.
          Ceduła szykowała się do wyjścia do Kancelarii Oskub i Wspólnicy, w której pracowała, i w której była umówiona na popołudniowe spotkanie z klientem. W to upalne popołudnie, gdy dosłownie żar lał się z nieba, chciała wejść do schłodzonego pomieszczenia. Odłożywszy słuchawkę, tradycyjnie nie dodając na zakończenie słowa kochanie”, zatopiła się w lekturze akt.
          Tak krótka rozmowa, którą właściwie należałoby nazwać monologiem, sprawiła, że Jązorek nie zdążył jej powiedzieć, iż tego dnia musi popracować nieco dłużej. Jakieś dwie godziny później ponownie zadzwonił do Ceduły, chcąc się dowiedzieć, czy sprawa klimy jest nadal aktualna. Rozmowa jak zwykle była krótka:
          – Właśnie wyjeżdżam z pracy. Czy mam… – udało mu się powiedzieć, bo niecierpliwa małżonka rzuciła do słuchawki:
          – Nie, to już nieaktualne.
          Rozmowa zakończyła się tradycyjnym niedodaniem słowa „kochanie”. W domu, już od wejścia przywitał Jązorka dzwonek telefonu, a z podniesionej słuchawki popłynął potok słów:
          – Dlaczego nie włączyłeś klimy?! – obcesowo pytała Ceduła. – Przecież ci mówiłam, żebyś włączył!
          Tym razem Ceduła dała szansę mężowi na odpowiedź.
          – Przecież powiedziałaś, że to już nieaktualne.
          – Jak to nieaktualne?! Jak to nieaktualne?! – piekliła się Ceduła. – Myślałam o pieniądzach, a klimę miałeś włączyć!
          – Właśnie w sprawie klimy dzwoniłem, bo jechałem później niż zwykle.
          – Ty zawsze wszystko opacznie rozumiesz! Klimę miałeś włączyć!
          – Ależ kochanie… – powiedział Jązorek i z satysfakcją wyłączył telefon. Z nie mniejszą satysfakcją pomyślał o minie małżonki.

          cdn…

sobota, 19 stycznia 2019

251. Nietaktowne życzenia

           Pewnego dnia lektor języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu Grzechosław Pyszczozór zastał humorystę z New Bździoch Timesa Trycjana Paszkwilkę ślęczącego z ponurą miną nad szklanką herbaty. Rzecz się miała w restauracji Pod Upadłym Aniołem na krótko przed kolejnym spotkaniem triumwiratu w wiadomym celu. Dla niewtajemniczonych dodam, że wiadomym celem były spotkania z permanentnego, pieczołowicie celebrowanego cyklu niewylewania za kołnierz. Trzeci członek triumwiratu, Pius hrabia Bździochowski, miał nadejść lada moment.
           – A ty co, chory jesteś – zagaił Grzechosław – że przy herbacie siedzisz?
           – Bo sam nie wiem, co o tym myśleć – odparł Trycjan mizernym głosem, jakby mu krwi upuścili.
           – O czym? O chorobie czy o herbacie? – dociekał przyjaciel.
           – Nieee, tylko mam dzisiaj urodziny i chciałem się napić piwa…
           – No to w czym problem? Sto lat ci życzę i już wołam kelnera.
           – Nie bądź złośliwy z tymi życzeniami.
           – Nie rozumiem. Co złego jest w stuletnim życiu?
           – W życiu nic, ale w życzeniach.
           – W życzeniach?
           – A tak. W życzeniach.
           – Mów jaśniej, bo nie kumam.
          – To było tak. Na okoliczność urodzin chciałem się napić piwa w tej nowej piwiarni. Ekopiwiarni. Pod Wklęsłym Kałdunem. Myślę sobie, wszystko teraz takie eko. Ekopiwo, ciekawe jak toto smakuje?
           – I co? Nie mieli piwa?
           – Chyba mieli.
           – Jak to chyba? Nie chcieli nalać?
           – Chyba chcieli.
           – Więc co? Wzięli cię za małolata i zażądali dowodu osobistego?
           – Gorzej.
           – Gorzej? Może być gorzej?
           – Może. Wchodzę. Patrzę, a tam żywej duszy nie ma, tylko barman ogarnia panoramicznie przestrzeń znudzonym wzrokiem. Podchodzę do lady i zamawiam piwo. A barman się pyta: Małe czy duże?.
           – No co chcesz? Logicznie przecież.
           – Jasne.
           – Chciał wiedzieć czy jasne, czy ciemne? Szpieg jakiś czy co? – oburzył się Grzechosław.
           – Nie. Tylko jasne, że logiczne.
           – Aaa. No i co dalej?
           – Więc mówię, że duże. Przecież nie wyglądam na małe. A on na to: Poproszę zaświadczenie od urologa. Mówię ci, zgłupiałem.
           – ?
           – Ale on się uparł, że takie tam obowiązują przepisy i tyle.
           – No i odechciało ci się ekopiwa?
           – Nie, ze mną tak łatwo nie idzie. Zwłaszcza gdy chodzi o piwo. Poleciałem zaraz do przychodni. Odstałem swoje, a tam wyznaczają mi termin za trzy lata! Wkurzyłem się, ale się zawziąłem. Nic to, myślę sobie. Jakoś wytrzymam te trzy lata. Więc mówię, niech pani zapisuje. A ona mi na to, że zapisze, jak przyniosę zaświadczenie od nefrologa. Wtedy się wściekłem nie na żarty. Poleciałem do kolejki do nefrologa. Znów odstałem swoje, a w recepcji mi mówią, że zapiszą dopiero, jak im przyniosę zaświadczenie od gastrologa.
           – ???
           – Ale to jeszcze nie koniec. Obleciałem jeszcze alergologa, kardiologa, laryngologa, dermatologa i wielu innych logów. Z rozpędu zaliczyłem też ginekologa, neonatologa, a nawet patomorfologa.
           – Ja cież nie mogę! – ze współczuciem pomieszanym z niebotycznym zdumieniem stęknął Grzechosław.
           – Tak mi się to wszystko we łbie wymieszało, że już sam, chociaż takiego zaświadczenia akurat nie żądali, pobiegłem do psychiatry.
           – No i jak to się skończyło?
           – Skończyło?! Końca nie widać. Obliczyłem, że żeby pozbierać te wszystkie świstki i napić się ekopiwa musiałbym żyć sto czterdzieści siedem lat.
           – O ku…!
           – Teraz rozumiesz, że życzenia stu lat są zwykłym nietaktem?
           – Okej. Przepraszam. W takim razie życzę ci…
           Grzechosław nie dokończył, bo w tej chwili nadszedł hrabia Bździochowski.
           – Witam panów – powiedział uroczyście. – Trycjanie, słyszałem, że masz dzisiaj urodziny. Życzę ci stu lat życia.
           Hrabia nie mógł się powstrzymać od rozszerzenia źrenic ze zdziwienia, kiedy Trycjan jako podziękowanie za życzenia zazgrzytał zębami.

           cdn…

sobota, 12 stycznia 2019

250. Strzał

          Onegdaj na spotkanie z okazji bez okazji przybyło kilku kolegów Dyzia Tymitunielezia. Ponieważ właśnie nastała wiosna, czy też miała niebawem nastać, albo też że miała nastać w ogóle, to nie jest aż takie istotne, był to wyraźny powód do dania sobie w szyję, czyli, mówiąc po bździochowskiemu, niewylewania za kołnierz. To tyle odnośnie okazji.
          Miejscem zdarzenia było mieszkanie Dyzia, a czas określała kilkudniowa nieobecność małżonki właściciela lokalu, którą wysłano na objazdowy kurs kroju i szycia połączony z nauką dziergania i haftu artystycznego. Zbiegu tak korzystnych okoliczności nie wolno było zmarnować, co też w pełni się zebranemu gronu udało.
          Wszystko szło gładko, zawartość szkła odpowiednio schłodzona czekała na rozlanie do kieliszków, zagrycha w postaci trzech piramidek ułożonych misternie z śledzi, grzybków i ogórków kiszonych mizdrzyła się przymilnie ze stolika, a więc wszystkie rekwizyty niezbędne dla spektaklu były przygotowane, czyli można było zaczynać.
         Tylko ten, kto choć raz w życiu takiego spotkania nie przeżył, mógłby nie wiedzieć, że wraz z ilością przyswajanych trunków atmosfera stawała się coraz gorętsza. Było jak w piosence – głośno i radośnie, i tylko do przetańczenia całej nocy nie doszło. Miejsce tańców zajęła polityka i burzliwe dyskusje z nią w tle. Słowem – był to modelowy męski wieczór.
          Atoli do czasu, gdyż w pewnym momencie Dyziowi przypomniało się, że kochająca małżonka przed wyjazdem dała mu dyspozycję, aby powiesił karnisze na cudowne zasłony, które spodziewa się uszyć na kursie. Dyzio cały szczęśliwy, że o poleceniu żony przypomniało mu się w dobrym momencie, ostro zabrał się do pracy.
Technika czy też technologia, jaką zamierzał się posłużyć, była wówczas nowością, no ale przecież on, który z nowinkami technicznymi był za pan brat, taki sprzęt zawczasu zorganizował. Był to pistolet do wstrzeliwania kołków i odpowiednia ilość tych kołków właśnie. Wśród ogólnego zainteresowania, jakie okazany sprzęt wzbudził, Dyzio postanowił zademonstrować jego działanie. Ponieważ był nadmiar kołków i nie zachodziła obawa, że może ich zabraknąć na karnisze, Dyzio zadecydował poświęcić jeden na hak pod obraz, który od paru miesięcy spoczywał za szafą i czekał na powieszenie (A to się żona ucieszy!).
          Dyzio załadował pistolet, huknęło i już można było powiesić obraz. Koledzy byli pełni podziwu. Z karniszami poszło równie gładko, tyle, że sąsiadka z górnego piętra narobiła rumoru. Bo strzałów było kilkanaście, a pora nocna. Szybko się okazało, że rumoru nie narobiła sąsiadka, tylko jej zestrzelony żyrandol. Dyzio zapomniał, że stropy są drewniane i kołek, który natrafił na najmniejszy opór po prostu przeleciał na wyższe piętro i strącił żyrandol.
          Na szczęście ofiar nie było, a rozweseleni koledzy dzięki paru kieliszkom wódki załatwili sprawę polubownie. Udobruchali sąsiadkę, po czym naprawili i powiesili żyrandol na swoje miejsce. Można było powrócić do dalszego niewylewania za kołnierz. Szanowna małżonka po powrocie nie miała się nawet domyślić, że coś poszło inaczej niż to zakładała. I byłoby tak się stało. Dumny z siebie Dyzio chodził i demonstrował nowe karnisze; łasy na pochwały pochwalił się też powieszonym obrazem. Tyle że małżonka wchodząc do pokoju za ścianą ze świeżo powieszonym obrazem, ryknęła:
          – Dyziek! A co to ma znaczyć?!
          Biurko i cały pokój pokryte były kawałkami cegieł i tynku. Na ścianie zaś, w miejscu, gdzie po drugiej stronie wisiał obraz, brakowało sporego ceglano-tynkowego odłamka.

          cdn…

sobota, 5 stycznia 2019

249. Cenne szkło

          Karbonaliusz Kilof i Gulgul Gwint byli kolegami z podwórka. Ich rodzice mieli gospodarstwa po sąsiedzku, dlatego chłopcy spędzali wspólnie czas na zabawach i na pracy z rodzicami w polu, razem też chodzili do szkoły, do kościoła, a gdy podrośli, wspólnie podrywali dziewczęta na zabawach w remizie i robili figle przynależne ich wiekowi (na przykład jednego roku na prima aprilis rozebrali jednemu z gospodarzy wóz, po czym wnieśli go na dach jego stodoły i tam go złożyli). Nie inaczej było z pierwszymi próbami palenia papierosów, kosztowania piwa, wina i wódki.
          Kiedy wreszcie na dobre ukształtowały się ich charaktery, okazało się, że tylko jeden z nich, Gulgul, wpasował się solidnie w bździochowską społeczność i w niczym nie odstawał od przeciętnych bździochowian płci męskiej. Inaczej, a raczej prościej mówiąc, tak jak przeciętni bździochowianie płci męskiej po prostu nie wylewał za kołnierz. No, może kołnierz miał trochę większy niż inni. Kilof postanowił się wyłamać i w odróżnieniu od reszty, co może zabrzmi nieco dziwnie, za kołnierz wylewał. Dla całkowitej jasności, postanowił zostać – co dla męskiej części bździochowskiej społeczności wyglądało na niezwykłe dziwactwo czy wręcz chorobę – abstynentem.
          Była więc między Karbonaliuszem i Gulgulem różnica. Bo o ile Karbonaliusz nie szukał okazji ani towarzystwa do wypicia i nie pijał nawet piwa, nawet sporadycznie, o tyle Gulgul poświęcił się niewylewaniu za kołnierz całkowicie i dogłębnie. Jego życiorys można było przedstawić jednym słowem: pił. Każdy więc poszedł w swoją stronę.
          Czasem drogi kolegów się przecinały i dochodziło do spotkań, a ich rozmowy były zdawkowe i wyglądały mniej więcej tak:
          – Cześć – zagadywał Karbonaliusz.
          – Szzześć – odpowiadał Gulgul. – So u ciebie?
          – Dostałem dobrą pracę w kopalni i jakoś leci. A u ciebie?
          – Nic. Piję.
          Następne spotkanie:
          – Cześć.
          – Szzześć. Sooo u ciebie?
          – Wiesz, odkładam na samochód. A u ciebie?
          – Piiiję.
          Kolejne spotkanie:
          – Cześć.
          – Szzześć. Sooo u cieeebie?
          – Dalej zbieram na samochód. A u ciebie?
          – Piiiiiję.
          I tak się to odbywało. Tych spotkań w ciągu ich dorosłego życia było sporo i za każdym razem Karbonaliusz informował swego kolegę o postępach finansowych w jego budżecie domowym. Gulgul z kolei miał zawsze tę samą odpowiedź: Piję. Może tylko z czasem coraz bardziej wydłużały mu się sylaby.
          Aż pewnego razu, gdy się spotkali, Karbonaliusz w wytartym paltociku, ale szczęśliwy, natychmiast poinformował Gulgula, że wreszcie udało mu się nazbierać tyle pieniędzy, że kupił sobie samochód – syrenkę.
          – A ty co? Dalej pijesz? – zapytał tym razem trzeźwego i elegancko odzianego dawnego kolegę z podwórka.
          – Nie – odpowiedział Gulgul. – Sprzedałem butelki i kupiłem sobie jaguara.

          Ot, taka to była historia dwóch podwórkowych kolegów. Morału raczej nie należy się tu doszukiwać, bo może być zwodniczy, więc na tym zakończmy.

          cdn…