sobota, 23 lutego 2019

256. Studniówkowa zemsta

          Z w miarę nowoczesnym architektonicznie budynkiem gimnazjum, w którym literatury uczył Inkaust Gęsiopiór, sąsiadowało stare gmaszysko liceum, w którym z kolei języka francuskiego nauczał Simon Sequana. Nie wiadomo, czy to dwuznaczna sława tegoż języka, czy może atrakcyjny wygląd nauczyciela i jego autentyczne francuskie korzenie i nazwisko, czy też nierzadka przypadłość podkochiwania się uczennic w swoim profesorze, a może tylko najzwyklejsza chęć przyswojenia języka jakby zarezerwowanego dotąd dla wyższych sfer, a być może i młodociane mrzonki o zamążpójściu sprawiły, że uczennice – dorastające i dojrzewające panienki – przepadały wręcz za tym profesorem.
          Codzienne umizgiwanie, zalotne spojrzenia, niekiedy niedwuznaczne aluzje i niby przypadkowe dotknięcia nauczyciela przez uczennice były jego chlebem powszednim acz nieodwzajemnianym. Nieodwzajemnionym, bo profesor Sequana był świeżo po ożenku, czym sprawił ogromny zawód swym zazdrosnym uczennicom. Jeszcze bardziej gorzką pigułką do przełknięcia był fakt, że profesor wziął za żonę Yvonne, kobietę spoza Bździochów, a nawet bardzo spoza Bździochów. Ujmujący wdzięk i niepowszednią urodę profesorowej wybranki musiały przełknąć wraz ze wspomnianą gorzką pigułką. Dodatkowej goryczy dodawał wiek młodziutkiej pani profesorowej, która była tylko odrobinę od nich starsza. W innych więc okolicznościach mogłyby być jej konkurentką.
          No, ale na cóż by się zdała przewrotność panienek, gdyby miała zostać niewykorzystana. Zemsta miała nastąpić niebawem, bo na zbliżającej się studniówce. Sprytne dziewczęta tak zredagowały zaproszenie na bal, że znalazło się na nim miejsce tylko dla profesora, bez osoby towarzyszącej. W tej sytuacji młoda profesorowa żona, mimo jego namów, zdecydowała zostać w domu. Niemiło jest być nieproszonym gościem. Profesorowi zaś z racji funkcji nie wypadało odmówić.
          No i bal się rozpoczął. Dziewczęta tłumnie obstąpiły ulubionego profesora i obtańcowywały go ile wlezie. Tymczasem koledzy owych dziewcząt, bo tacy przecież w klasie byli, choć całkowicie przez panienki ignorowani, którym zaproszenie na bal wyłącznie profesora zdało się grubym nietaktem, postanowili interweniować. Wytyczyli delegację, oczywiście wyłącznie męską, która udała się do domu profesora z zaproszeniem dla jego małżonki. Pani Yvonne z początku absolutnie nie chciała słyszeć o pójściu na bal, na który nie została zaproszona. Lecz chociaż jej uroda onieśmielała delegowanych chłopców, jednak z czasem udało im się ją przekonać, że właśnie nadrabiają to niefortunne niedopatrzenie. I pani Yvonne pod ich eskortą pojawiła się na sali balowej, niwecząc dziewczęcą zemstę.
          Ba, ale chłopcy też byli nie w ciemię bici i tak kierowali sprawami, żeby Yvonne cały czas była w tańcu. Tak ją wszyscy obtańcowywali, że nawet mąż, poczuwszy skruchę, nie mógł się do niej dopchać. Gdy tylko profesor usiłował poprosić swą małżonkę do tańca, zawsze uprzedzał go jeden z uczniów. Tym sposobem profesorowi nie udało się zatańczyć z własną żoną ani jednego kawałka.
          I kto tu się bardziej zemścił?

          cdn…

sobota, 16 lutego 2019

255. Ekspedienckie przypałki Hieronima Snopałki

          Zanim mały wiejski sklepik, który podczas transformacji wykupił jego wieloletni ekspedient Hieronim Snopałko, przedzierzgnął się w potężny hipermarket, też musiał przejść swoją transformację. Początki, jak w każdym biznesie, nie były łatwe, ale przecież się udało. Z początku w sklepie była zatrudniona cała Snopałkowa rodzina. I wtedy to właśnie, zanim wszyscy zostali wytrawnymi handlowcami, miały miejsce najzabawniejsze zdarzenia. Niektóre z nich warte są przypomnienia jako dokument tamtych dni.
          Zaczęło się od sepleniącej babinki. Trafiło na Hieronima. Trudno będzie za pomocą dostępnych liter zapisać jej zamówienie, ale jakoś spróbuję sobie z tym poradzić. A więc było tak:
          – Popłosze szułełki.
          – Słucham?
          – Popłosze szułełki.
          – Co?
          – Szułełki. No płecisz mółie wyłasznie.
          – Aha, szułełki.
          – Ta.
          Tu Hieronim zrobił minę znawcy, sięgnął pod ladę, szybko coś zapakował i podał babince. Z wysypanych na ladę drobniaków odliczył stosowną kwotę i zadowolona babinka opuściła sklep. Natychmiast po jej wyjściu zdziwiona żona, Annabella, zapytała:
          – To co ty właściwie jej dałeś?
          Na co Hieronim odpowiedział z teatralnie dumną miną:
          – No jak to co? Szułełki.
          Los jednak sprawiedliwie obdziela swych podopiecznych, bo następnym razem babinka trafiła na Annabellę. Odbyło się to tak.
          – Popłosze ęt io zienjaków.
          – Pięć kilo czego?
          A kiedy sprzedawczyni wyciągnęła rękę po pieniądze, stojąca obok kilkuletnia córeczka, którą po raz pierwszy przyprowadzono do sklepu, zapytała:
          – Mamusiu, ty żebrzesz?
          Innym razem Hieronim dał popis obsługi w swoim stylu.
          – Dzień dobry, towarzyszu, poproszę żyletki.
          – Niestety, nie mamy żyletek.
          – A to szkoda, towarzyszu. Do widzenia.
          Po jego wyjściu odezwała się zdziwiona Annabella.
          – Dlaczego tak powiedziałeś? Przecież są żyletki.
          A na to Hieronim:
          – Jak z niego taki towarzysz, to niech się sierpem goli.
          Ukoronowaniem tych ekspedienckich przypadków była obsługa młodocianego klienta przez dorosłą już córkę, która siłą rzeczy została wprowadzona w rodzinny biznes. Tu z kolei wszystko odbyło się bardzo szybko.
          – Po ile?
          – Po pięć.
          – Co po pięć?
          – A co po ile?

          cdn…

sobota, 9 lutego 2019

254. Dzika plaża

          Pamiętnej niedzieli, po powrocie z urlopu, który Niemanicowie spędzili na plaży dla naturystów, zgorszona widokiem męża Klementyna Niemanicowa zagadnęła swego męża:
          – Kleofas, dlaczego chodzisz po mieszkaniu nago?
          – Bo dzisiaj jest niedziela – odparł – i na pewno nikt nie przyjdzie.
          – A w takim razie – indagowała nadal – dlaczego masz krawat zawiązany na szyi?
          Ku swemu zdziwieniu usłyszała odpowiedź rozradowanego Kleofasa:
Wiesz, bo gdyby jednak ktoś wpadł…
          Ta zabawna wymiana myśli pomiędzy purytańską Klementyną a nastawionym hedonistycznie do życia Kleofasem, dała początek rozmowie tych dwojga przy kawie i biszkoptowych ciasteczkach. W rozmowie tej Klementyna opowiedziała Kleofasowi pewne urlopowe zdarzenie, które przywołał jej z pamięci widok krzątającego się po mieszkaniu nagiego małżonka.
          I tu wypada nadmienić, że znów jakimś cudem udało się Kleofasowi namówić na roznegliżowanie swej połowicy, tak jak wtedy, gdy cudem udało mu się namówić ją na wyjazd na plażę naturystów. Zasiedli więc do kawy i ciasteczek w strojach obowiązujących na wspomnianej plaży. No, powiedzmy, nie do końca. Można by powiedzieć, że wystąpili w strojach galowych, jak to miało miejsce na wieczorku zapoznawczym, a mianowicie Kleofas miał na sobie krawat, a Klementyna zamszową muszkę pod szyją.
          Zdarzenie, o którym opowiedziała Klementyna, umknęło Kleofasowi, choć nolens volens odegrał w nim główną rolę. Otóż któregoś dnia po okazaniu zachwytu pięknie opalonym ciałem przeglądającej się w lustrze małżonki, Kleofas, wysportowany i harmonijnie umięśniony, ujrzawszy w lustrze swoje odbicie, doszedł do wniosku, że owszem, też jest ładnie i równomiernie opalony, jednakże z jednym wyjątkiem. Zdało mu się, że jego męski instrument jest jakby ciut bledszy od reszty ciała i aby tę dysproporcję wyrównać, powinien doopalać sobie to miejsce.
          Aby ten zamiar zrealizować, na plaży Klementyna przysypała go całego piaskiem, pozostawiając na wierzchu wspomniany instrument oraz – wzorem płetwonurków – wetknęła mu do ust rurkę do oddychania. Sama przysiadła tuż obok na wydmie i wpatrywała się w to sterczące cudo. To sterczące cudo zostało też zauważone przez przechodzącą tamtędy staruszkę, która najpierw poruszała toto laską, po czym zwróciła się do Klementyny:
          – Życie jest niesprawiedliwe.
          – Dlaczego pani tak sądzi – spytała zdziwiona Klementyna, rozbawiona widokiem poruszanego laską mężowskiego oręża.
          – No bo, ech, sama pani widzi. Gdy miałam dwadzieścia lat, byłam tego ciekawa. Z czasem moja ciekawość została zaspokojona. Gdy miałam trzydzieści lat, bardzo to lubiłam i nietrudno było to zdobyć. Toteż korzystałam z tego do woli. Po czterdziestce nieco się zmieniło. Bywało i tak, że musiałam o to prosić. Po pięćdziesiątce już za to płaciłam. W wieku sześćdziesięciu lat modliłam się o to, a mając siedemdziesiąt, już o tym zapomniałam.
          – A gdzie tu jest ta niesprawiedliwość, o której pani wspomniała? – dopytywała się Klementyna.
          – Bo widzi pani, teraz, kiedy mam osiemdziesiąt lat, te rzeczy rosną na dziko – tu wskazała sterczący spod piasku członek Kleofasa – a mój artretyzm nie pozwala mi nawet przykucnąć.
          Zaskoczony opowieścią żony Kleofas, parsknął szczerym śmiechem, po czym dodał:
          – Klementyno, zgodnie z teorią tej pani, nie musisz się jeszcze o to prosić i…
          …i zaciągnął Klementynę o sypialni.

          cdn…

sobota, 2 lutego 2019

253. Mieszkania pod klucz

          Niejaki Podryś, kotolog, skuszony reklamą Kompleksowe wykańczanie mieszkań, wszedł do firmy Burzydło i Syn, mieszczącej się przy jednej z najbardziej ruchliwych ulic Bździochów. Swoją sprawę przedstawił tak:
          – Proszę pana, mam trzydzieści kotów, mieszkam na ostatnim piętrze wieżowca przy ulicy Miauczej i chcę wykończyć moje mieszkanie w taki sposób, aby było jak najwygodniejsze dla moich pupili. Oto plan proponowanych zmian i klucze do mojego mieszkania. Oczywiście pańska inwencja będzie mile widziana. Wyjeżdżam na tydzień. Czy tyle czasu panom wystarczy?
          – Aż nadto, proszę pana. Jeśli można, tu jest umowa, a płatność z góry według cennika. Bo wie pan, różnie to bywa, a nie wiedzielibyśmy, gdzie potem pana szukać?
          Nieco zdziwiony pan Podryś uiścił zapłatę i uspokoił swego rozmówcę słowami:
          – Niepotrzebnie się pan niepokoi. Przecież wrócę.
          Po czym opuścił biuro firmy i wyjechał. A firma dziarsko wzięła się do roboty.
          Po tygodniowej nieobecności pan Podryś w radością w sercu, że oto trzydzieści jego pozostałych domowników będzie miało wszelkie życiowe wygody, wspinał się windą na ostatnie piętro wieżowca, które w całości zajmował jego apartament. Gdy drzwi windy się rozsunęły, w pierwszej chwili żachnął się i pomyślał, że wjechał na sam dach, gdyż przed nim roztaczała się przestrzeń ograniczona tylko niebem. Ale pomyłki być nie mogło, bo przecież windy nie wjeżdżają na dach. Rozejrzał się ostrożnie. Z mieszkania została sama podłoga, z wystającymi gdzieniegdzie belkami. Natychmiast podbiegło do niego całe stado jego kotów, wylegujące się dotychczas na wspomnianych belkach. Koty – można by rzec – były wniebowzięte. Niby fajnie, ale rzecz całą należało wyjaśnić. Przeto pan Podryś udał się do biura firmy, której zlecił przeróbkę.
          – Jestem zdumiony pańskimi pretensjami – usłyszał od szefa firmy. – O ile pamiętam, nie zlecał pan przeróbki, tylko wykończenie. A my właśnie tym się zajmujemy. Potrafimy bez przeszkód wykończyć każde mieszkanie czy nawet budynek. Oto katalog naszych osiągnięć. – Pan Burzydło przekartkował zafoliowane strony katalogu. Na zdjęciach były uwidocznione gołe place. – Widzi pan? Perfekcyjna robota. W pańskim przypadku zostawiliśmy co nieco, gdyż sam pan zasugerował możliwość inwencji własnej.
          – No tak, ale… – próbował oponować pan Podryś.
          – Nic straconego – uspokoił go pan Burzydło. – W sąsiednim budynku mieści się firma budowlana. Nietrudno znaleźć, bo na szyldzie mają hasło: Mieszkania pod klucz.
          Opuszczając biuro firmy Burzydło i Syn, pan Podryś pomyślał z niesmakiem: Ten cały pan nomen omen Burzydło sam powinien iść pod klucz. A swoją drogą ciekawe, jak działa wskazana przez niego firma, skoro od razu w reklamie zawiera przyszłościowe pod klucz?

          cdn…