sobota, 27 lipca 2019

278. Błogosławiona ściepka

           – Kurce dziod – rozpoczęła Wywrzeszcza Wtedyrdowa kolejną tyradę do swojego męża, Hryćki. – Poszedłbyś kiedyś do kościoła przeprosić Najwyższego za te twoje pijaństwa. Nic tylko byś na okrągło chlał i chlał. O koleśnicy zapomniałeś, jak jechałeś w pole orać, ale o butelce Białej Turni to nie. Zobaczysz, Pan Bóg cię nie wpuści do nieba. Nawet ten stary pijaczyna – utyskiwała dalej – Dziegieć, co mu się ręce kleją do wszystkiego, poszedł do spowiedzi. On chyba czuje, że już się zbliża koniec jego czasu na ziemi. Weź chociażby z niego przykład i idź na mszę. Kurce dziod.
          Hryćko dla świętego spokoju nie sprzeciwił się żonie, ale kościół postanowił jeszcze przez jakiś czas omijać. Ksiądz se tam popija z kielicha, myślał, a reszta musi siedzieć o suchym pysku. Coś tam sobie każą przekazywać, jakiś znak pokoju, w górę serca, czy pijcie z tego wszyscy, no to jak wszyscy to wszyscy. Jak tu sobie przekazywać znak pokoju bez szklanicy wina w ręce.
           Takie myśli, tylko nieco bardziej rozwinięte przekazał małżonce. Był pewien, że siła jego argumentów zwycięży z rozczochranymi myślami Wywrzeszczy. Lecz tu się pomylił. Ślubna tak wjechała na niego, że tylko stulił uszy po sobie i chyłkiem opuścił chałupę. Śmiał się w duchu, bo udało mu się przemycić za pazuchą piersióweczkę.
           A Wywrzeszcza dalej wjeżdżała na niego, nie oglądając się dokładnie, na co wjeżdża. Ale przy tym wszystkim udało jej się chyba wjechać mężowi na ambicję, bo po ujadaniu, które niechybnie było słychać w całej Bździochowej Dolinie, tak że uciekanie z chałupy nic nie dało, Hryćkę ruszyło sumienie i w najbliższą niedzielę udał się do kościoła.
           Na kazaniu miał wrażenie, że ksiądz tylko do niego mówi, bo było coś o piciu i tak dalej. Same bzdury, według osądu Hryćki. Natomiast zaintrygował go kościelny, który zaraz po tych nudnych wywodach księdza ruszył z koszyczkiem po kościele. Nie ominął żadnej ławki, obszedł wszystkie nawy i zakamarki, wyszedł nawet na zewnątrz, do tych, co się nie zmieścili do środka. Ludzie różnie wrzucali, brzęczące monety i cichutkie papierki. Hryćko nie wiedział, jaka jest taksa, wrzucił więc na wszelki wypadek papierkowy nominał. Nie za duży, bo by mu nie starczyło na następną Białą Turnię.
           Wywrzeszcza obserwowała go z tylnej ławki i nawet czuła coś w rodzaju dumy, gdy sąsiadki wymownie na nią spoglądały. Widzicie, myślała, a satysfakcja odbijała się na jej obliczu, mojego udało mi się przekonać, a z waszych to nie widzę tu ani jednego. Tak porosła w dumę, że dopiero po chwili zauważyła dziwne zachowanie Hryćki.
           A Hryćko chodził po całym kościele i zaglądał we wszystkie kąty. Najwyraźniej czegoś szukał. Zajrzał nawet za ołtarz. Wywrzeszczy udało się go zatrzymać, gdy już miał wchodzić do zakrystii.
           – Coś ty, zwariował, kurce dziod? – naskoczyła na niego głośnym szeptem, żeby zagłuszyć organy. – Gdzie ty idziesz? Jak już chcesz wyjść, to wyjście jest z drugiej strony kościoła. Kurce dziod.
           – Cichaj, babo – odrzekł Hrtyćko. – Szukam tego, co zbierał pieniądze, bo ja się tam też dołożyłem.
           – No, to dobrze zrobiłeś.
           – Ale gdzie oni są?
           – Jacy oni?
           – No, jak była ściepka, to gdzieś przecież musieli usiąść, żeby to wypić. Przecież nie będą pić tak przy wszystkich, oficjalnie. – To rzekłszy, Hryćko nacisnął klamkę zakrystii, pozostawiając oniemiałą Wywrzeszczę jak wrośniętą w ziemię. Była to bodaj jedyna sytuacja w życiu, kiedy Wywrzeszcza zaniemówiła.

           cdn…

sobota, 20 lipca 2019

277. O dęciu Dącia

           Zdarzyło się, że Dącia Podmuchaja zmogła choroba. Zmogła go na dłużej. A nie ruszając się z łóżka, nie ruszał też tuby, na której grał w orkiestrze strażackiej. I to jak grał!

           Gdy Dąć Podmuchaj zadął w tubę, to cała przyroda w Bździochowej Dolinie oniemywała z wrażenia. Prostowały się domki ślimaków, myszy wzorem kameleonów zmieniały kolor na wszystkie barwy tęczy, kotki dostawały ponadplanowej rui, kwiaty dzwonków polnych rozbrzmiewały donośnym dźwiękiem niczym dzwon kościelny, przy którym nawet wawelski Zygmunt przycichał skonfundowany, a gdy rzecz się miała jesienią, zwiędłe liście zieleniały z zazdrości. To był istny festiwal ducia w trąbę. Lecz, niestety, gdy Dąć zaległ w chorobie, wszystko to ucichło i świat zrobił się smutniejszy.

           Po okresie rekonwalescencji, pierwszą rzeczą, jaką uczynił powracający do sił Dąć, było sięgnięcie po tubę. Lecz choć zadął ze wszystkich tych powróconych sił, tuba miast huknąć swym mocnym dźwiękiem, wydała zaledwie cieniutki pisk, a raczej bulgot.

           – Jaka cholera? – zdziwił się Dąć – i zaraz wzmógł się praktyczną radą. – Podmuchaj, podmuchaj w tubę porządnie, tak jak kiedyś.

           I Podmuchaj posłuchał swej rady i dmuchnął w tubę tak mocno, że aż mu uszy załopotały. A tuba nic. Tylko to swoje: bul, bul, bul.

           Czyżbym stracił siły i umiejętności? – zapytał sam siebie posmutniały Dąć. Odstawił tubę i postanowił jeszcze trochę się rekonwalescencjonować. Po czym znów sięgnął po tubę i zadął mocno jak niegdyś. Ale tuba tylko zabulgotała i było po wszystkim. Tym razem jednak Dąć postanowił się nie poddawać. Dął, dął i dął, aż cały zaczął łopotać, a uszy nabrały wibracji skrzydeł trzmiela. I taki też wydawały odgłos. A tuba nadal nic, prócz tego swojego bul, bul, bul i bul, bul, bul.

           Na takie dictum Dąć Podmuchaj, przyjrzał się tubie uważnie. Przecież to niemożliwe, żeby tuba straciła głos, zadał sobie całkiem logiczne pytanie. Przypomniał sobie nawet opowiadanie dziadka o baronie Münhausenie, któremu w trąbce zamarzł dźwięk i wydostał się stamtąd, czysty i donośny, dopiero gdy trąbka odtajała w ciepłym pomieszczeniu. Ale, do licha, dumał, przecież tuba nie zamarzła, cały czas miała ciepło. O co tu chodzi? – pytał sam siebie? Lecz odpowiedzieć sobie nie potrafił.

           Tuba tymczasem stała w kącie i nic sobie nie robiła ze zdziwionego, wyczekującego, a czasem nawet groźnego wzroku Dącia. Aż do pewnego wieczoru, kiedy to sama z siebie wydała znany już, charakterystyczny bulgot. Dąć wlepił wzrok w tubę i nasłuchiwał. Wprawdzie w półmroku widział zaledwie zarysy instrumentu, jednakże miał przy tym wrażenie, że słyszy jakiś cichutki śpiew wydostający się z wnętrza tuby. Zastygł w bezruchu i czekał. No i się doczekał. Lecz to co ujrzał (oraz usłyszał) wprawiło go w tak niebotyczne zdumienie, że o mało nie wyrżnął głową o powałę.

           Z czary głosowej wyszedł jakiś zwierz, potruchtał do kącika czystości, chwycił niewielki garnek, zaczerpnął nim wodę z wiadra, po czym wrócił do trąby i wlał w nią zawartość garnka.

           I wtedy Dąć Podmuchaj doznał olśnienia. Przypomniał sobie, że przecież znalazł kiedyś w lesie, jeszcze przed chorobą, malutkiego szopa pracza i przyniósł go do domu. Nazwał go Pryszczem.

           Jak widać, Pryszcz okazał się zwierzęciem zaradnym i w czasie choroby Dącia, kiedy nikomu nie przyszło do głowy się nim zająć, sam sobie zorganizował życie.

           Ale niech nikt nie myśli, że Pryszcz dał się wysiudać ze swojego lokum. Co to, to nie. Aby dalej grać w orkiestrze strażackiej, Dąć musiał sobie sprawić nową tubę.



           cdn…


sobota, 13 lipca 2019

276. Rozmowy niekontrolowane


         Trycjanowi Paszkwilce, z zawodu humoryście zatrudnionemu w New Bździocherze, prywatnie zaś zawodowemu prześmiewcy, „zagiętemu” onegdaj – jak pamiętamy – przez przypadkowego plażowicza, w domu raczej takie zagięcia się nie zdarzały.
         Ponieważ dotąd nie było jeszcze nic wspomniane o małżonce Trycjana, dwa słowa na jej temat. Jako przedmężatka było to radosne i swawolne dziewczęcie i prawdopodobnie dlatego tryskającą humorem pannę los wepchnął w ramiona tryskającego humorem kawalera. Nadającą na tych samych falach parę los sparował na dłużej. Czy na stałe? O tym miał zadecydować czas. Tu figlarny los asekurancko zasłonił się czasem, w razie czego zrzucając na niego winę za ewentualne niepowodzenie związku. Lecz póki co, związek miał się dobrze, choć Szwendolina – tak miało na imię owo dziewczęcie, a obecnie żona Trycjana – mimo zapewnień męża, iżby nie uważał, że wyłącznie właściwym miejscem dla kobiet jest kuchnia, spędzała tam nolens volens sporo czasu.
         Zdarzało się też, że Trycjan, szukając towarzystwa (w przerwach między spotkaniami w triumwiracie), zaglądał do kuchni. I wtedy, w czasie wizytowania przestrzeni kuchennej przez pana domu wywiązywały się rozmowy, które można by zaliczyć do rozmów niekontrolowanych. Ot choćby taki dialog, jaki miał miejsce pewnej niedzieli.
         – Gorki, gorki, gorki – podśpiewywała rzewnie Szwendolina, grzebiąc w kuchennej szafce.
         – Maksym – rzucił w jej stronę Trycjan.
         – Co?
         – Taki pisarz.
         – Był kucharzem?
         – Nie, pisał powieści.
         – No to co mi tu głowę zawracasz, kiedy gotuję obiad.

         Innym razem rozmowa miała taki przebieg.
         – Robię to w kółko i w kółko – utyskiwała Szwendolina. Po raz kolejny oblatywała mopem zadeptaną podłogę, co podczas słotnych dni było raczej Syzyfową pracą.
         – A próbowałaś robić w kwadrat? – zapytał Trycjan, robiąc przy tym szelmowską minę.
         – Co? W jaki kwadrat? Dlaczego w kwadrat?
         – Bo trójkąta bym ci nie zaproponował.
         Szwendolina stanęła jak wryta i zastanawiała się czy dobrze usłyszała. Wtedy Trycjan dorzucił jeszcze:
         – Jeśli pomyślałaś o tym samym co ja, to jesteś straszna świntucha.
         Tu Szwendolina, lekko się czerwieniąc ruszyła na Trycjana, trzymając kij mopa jak lancę, niczym ułan podczas szarży na nieprzyjaciela.
         – Świnia, świnia, świnia – powtarzała, machając w stronę męża mokrymi frędzlami mopa.
         Trycjan, śmiejąc się w czasie rejterady, rzucał w stronę żony kolejne propozycje:
         – Można by jeszcze w inne wielokąty, albo nawet w gwiazdę…
         Gdyby nie czmychnął na balkon, pewnie frędzle mopa wylądowałyby na jego głowie.

         Jeszcze innym razem rozmowa małżeńska wyglądała tak.
         – Byłam u dentysty – powiedziała obolała Szwendolina, trzymając się za policzek. – Wyrwał mi zęba.
         – Dobrze że nie poszłaś do chirurga – odpowiedział jej Trycjan zza czytanej właśnie gazety. – Mógł ci urwać nogę.
         Paszkwilko nie doczekał się odpowiedzi. Wychylił głowę sponad gazety, a widząc cierpiącą żonę, dał spokój z przygaduszkami, a na rozładowanie sytuacji opowiedział jej historię, której był świadkiem. Oczywiście wcale nie niemym.
         – Wiesz, Szwenduniu, kiedy wracałem wczoraj z pracy, parę domów dalej miało miejsce takie zdarzenie. Policjant stał przy psie z przetrąconym kręgosłupem. Widać było, że tęgo oberwał. Oczywiście pies, a nie policjant. Właściciel psa tłumaczył, że się przewrócił. Pech chciał, że akurat przechodził tamtędy jego pies i on się przewrócił na niego. Ale, ale, zaoponował policjant. Obrażenia zwierzęcia wskazują, że użyto tępego narzędzia. Facet tylko wzruszył ramionami i stał jakby nie rozumiejąc tego, co do niego mówił policjant. Wtedy ja się wtrąciłem i powiedziałem: „Nie widzi pan, to właściciel psa jest tępy”.
         Biedna Szwendolina próbowała się roześmiać, ale nie pozwolił jej na to ból szczęki. Zganiła męża wzrokiem i poszła do kuchni. Tam, stwierdziła nie po raz pierwszy, przynajmniej gary mi nie dogadują.
         Tak to już w domu Paszkwilków było. W końcu nie na darmo Trycjan był humorystą.

         cdn…

          
        

sobota, 6 lipca 2019

275. Pat na wiele lat


         Szkoła Podstawowa nr 1 w Bździochach była placówką edukacyjno-wychowawczą jak się patrzy. Jak się nie patrzy, też. Całą duszą (o ciele trudno byłoby mówić w tym wypadku) wspierała zabieganych w gonitwie za biznesem rodziców. Poczuła taką misję i wypełniała ją całym sercem (jednak jest coś o ciele).
         Oczywiście dawno minęły już czasy, gdy higienistka wpadała znienacka do klasy w czasie lekcji i sprawdzała czystość szyi, uszu czy paznokci. Przy okazji też przepatrzyła włosy uczniowskiej dziatwy w poszukiwaniu wszy. Takie rzeczy miały miejsce w czasie transformacji, wtedy, gdy wybierano Miętosia na sołtysa, gdy Bździochy dopiero zaczynały krzepnąć jako społeczność i ruszały w swoją drogę ku rozwojowi i nowoczesności. Raptem więc dzieciarnia, miast w wolnym czasie uganiać się po ugorach za nie wiadomo czym lub po prostu tyrać w gospodarstwie, paść krowy i te pe, została usadzona w szkolnych ławkach i rozpoczęła naukę. Ten czas oczywiście nie należał do łatwych, bo brzdące nie miały pojęcia jak się należy zachowywać w szkole, co trafnie opisał swego czasu Bolesław Prus w nowelce „Antek”. Inna sprawa, że tamta, Antkowa szkoła, niespecjalnie sobie radziła z nauczaniem. Ale i ona z czasem miała się zmienić.
         Gdy więc minęły prymitywne, siermiężne, a później transformacyjne i potransformacyjne czasy, funkcja pozaedukacyjna szkoły zaczęła się zmieniać. Kuźnia wiedzy – by tak rzec poetycko – przejęła co nieco z roli wychowawczej, by wspierać uganiających się za pieniędzmi rodziców. Rzecz, która się wydarzyła w czwartym oddziale szkoły powszechnej, czyli w czwartej klasie szkoły podstawowej, miała właśnie taki wydźwięk.
         Zdarzyło się więc, że któreś z dzieci na przerwie tłumacząc coś drugiemu dziecku, poparło swoje argumenty, rysując stosowny obrazek kredą na tablicy. Nieduży rysunek w kąciku tablicy. Po czym dzieci odeszły, a rysunek pozostał. Nie był to nieprzyzwoity rysunek. Niby więc drobiazg, ale od niego się zaczęło.
         Nauczycielka, która weszła do klasy, zobaczywszy rysunek, rozejrzała się po klasie i zapytała, kto to zrobił. Miała przy tym taką minę, że tylko głupi by się przyznał. Pani dała sprawcy chwilę czasu do namysłu, po czym zagroziła, że jeśli delikwent się nie zgłosi dobrowolnie, sprawa powędruje wyżej. Zapadła cisza. Zawezwana wychowawczyni przyfrunęła jak na skrzydłach, po czym te skrzydła jej opadły i uzyskała tyle samo, co poprzedniczka. Sprawa poszła wyżej i oparła się o dyrektora, a nawet kuratora. Do ministra nie miała po co iść. Wiadomo, absolwenci ówczesnych pierwszych klas doczekaliby się emerytury zanim przyszłaby odpowiedź.
         Tymczasem sprawa nabierała rozpędu, rozmachu, rozdmuchu i parę jeszcze innych rozów, a winowajcy jak nie było, tak nie było. Najbliższą wywiadówkę zdominowała tylko ta jedna jedyna sprawa. Wychowawczyni zapowiedziała rodzicom, że wie, kto to zrobił, ale czeka na dobrowolne przyznanie się sprawcy, dając ty samym do zrozumienia, że rodzice powinni przejąć pałeczkę i wydobyć prawdę od dzieci.
         Ale widać, dzieci wcale głupie nie są, bo wychowawczyni do dziś czeka na skruszonego winowajcę, choć od tamtej pory minęło tyle lat, że w szkolnych ławach zasiadają już dzieci tamtych dzieci. Po prostu powstał pat na wiele lat. A wystarczyło tylko powiedzieć dyżurnemu, żeby starł tablicę.

         cdn…