– Kurce
dziod – rozpoczęła Wywrzeszcza Wtedyrdowa kolejną tyradę do
swojego męża, Hryćki. – Poszedłbyś kiedyś do kościoła
przeprosić Najwyższego za te twoje pijaństwa. Nic tylko byś na
okrągło chlał i chlał. O koleśnicy zapomniałeś, jak jechałeś
w pole orać, ale o butelce Białej Turni to nie. Zobaczysz,
Pan Bóg cię nie wpuści do nieba. Nawet ten stary pijaczyna –
utyskiwała dalej – Dziegieć, co mu się ręce kleją do
wszystkiego, poszedł do spowiedzi. On chyba czuje, że już się
zbliża koniec jego czasu na ziemi. Weź chociażby z niego przykład
i idź na mszę. Kurce dziod.
Hryćko dla
świętego spokoju nie sprzeciwił się żonie, ale kościół
postanowił jeszcze przez jakiś czas omijać. Ksiądz se tam popija
z kielicha, myślał, a reszta musi siedzieć o suchym pysku. Coś
tam sobie każą przekazywać, jakiś znak pokoju, w górę serca,
czy pijcie z tego wszyscy, no to jak wszyscy to wszyscy. Jak tu sobie
przekazywać znak pokoju bez szklanicy wina w ręce.
Takie
myśli, tylko nieco bardziej rozwinięte przekazał małżonce. Był
pewien, że siła jego argumentów zwycięży z rozczochranymi
myślami Wywrzeszczy. Lecz tu się pomylił. Ślubna tak wjechała na
niego, że tylko stulił uszy po sobie i chyłkiem opuścił chałupę.
Śmiał się w duchu, bo udało mu się przemycić za pazuchą
piersióweczkę.
A
Wywrzeszcza dalej wjeżdżała na niego, nie oglądając się
dokładnie, na co wjeżdża. Ale przy tym wszystkim udało jej się
chyba wjechać mężowi na ambicję, bo po ujadaniu, które
niechybnie było słychać w całej Bździochowej Dolinie, tak że
uciekanie z chałupy nic nie dało, Hryćkę ruszyło sumienie i w
najbliższą niedzielę udał się do kościoła.
Na kazaniu
miał wrażenie, że ksiądz tylko do niego mówi, bo było coś o
piciu i tak dalej. Same bzdury, według osądu Hryćki. Natomiast
zaintrygował go kościelny, który zaraz po tych nudnych wywodach
księdza ruszył z koszyczkiem po kościele. Nie ominął żadnej
ławki, obszedł wszystkie nawy i zakamarki, wyszedł nawet na
zewnątrz, do tych, co się nie zmieścili do środka. Ludzie różnie
wrzucali, brzęczące monety i cichutkie papierki. Hryćko nie
wiedział, jaka jest taksa, wrzucił więc na wszelki wypadek
papierkowy nominał. Nie za duży, bo by mu nie starczyło na
następną Białą Turnię.
Wywrzeszcza
obserwowała go z tylnej ławki i nawet czuła coś w rodzaju dumy,
gdy sąsiadki wymownie na nią spoglądały. Widzicie, myślała, a
satysfakcja odbijała się na jej obliczu, mojego udało mi się
przekonać, a z waszych to nie widzę tu ani jednego. Tak porosła w
dumę, że dopiero po chwili zauważyła dziwne zachowanie Hryćki.
A Hryćko
chodził po całym kościele i zaglądał we wszystkie kąty.
Najwyraźniej czegoś szukał. Zajrzał nawet za ołtarz. Wywrzeszczy
udało się go zatrzymać, gdy już miał wchodzić do zakrystii.
– Coś
ty, zwariował, kurce dziod? – naskoczyła na niego głośnym
szeptem, żeby zagłuszyć organy. – Gdzie ty idziesz? Jak już
chcesz wyjść, to wyjście jest z drugiej strony kościoła. Kurce
dziod.
– Cichaj,
babo – odrzekł Hrtyćko. – Szukam tego, co zbierał pieniądze,
bo ja się tam też dołożyłem.
– No, to
dobrze zrobiłeś.
– Ale
gdzie oni są?
– Jacy
oni?
– No, jak
była ściepka, to gdzieś przecież musieli usiąść, żeby to
wypić. Przecież nie będą pić tak przy wszystkich, oficjalnie. –
To rzekłszy, Hryćko nacisnął klamkę zakrystii, pozostawiając
oniemiałą Wywrzeszczę jak wrośniętą w ziemię. Była to bodaj
jedyna sytuacja w życiu, kiedy Wywrzeszcza zaniemówiła.
cdn…