sobota, 20 lipca 2019

277. O dęciu Dącia

           Zdarzyło się, że Dącia Podmuchaja zmogła choroba. Zmogła go na dłużej. A nie ruszając się z łóżka, nie ruszał też tuby, na której grał w orkiestrze strażackiej. I to jak grał!

           Gdy Dąć Podmuchaj zadął w tubę, to cała przyroda w Bździochowej Dolinie oniemywała z wrażenia. Prostowały się domki ślimaków, myszy wzorem kameleonów zmieniały kolor na wszystkie barwy tęczy, kotki dostawały ponadplanowej rui, kwiaty dzwonków polnych rozbrzmiewały donośnym dźwiękiem niczym dzwon kościelny, przy którym nawet wawelski Zygmunt przycichał skonfundowany, a gdy rzecz się miała jesienią, zwiędłe liście zieleniały z zazdrości. To był istny festiwal ducia w trąbę. Lecz, niestety, gdy Dąć zaległ w chorobie, wszystko to ucichło i świat zrobił się smutniejszy.

           Po okresie rekonwalescencji, pierwszą rzeczą, jaką uczynił powracający do sił Dąć, było sięgnięcie po tubę. Lecz choć zadął ze wszystkich tych powróconych sił, tuba miast huknąć swym mocnym dźwiękiem, wydała zaledwie cieniutki pisk, a raczej bulgot.

           – Jaka cholera? – zdziwił się Dąć – i zaraz wzmógł się praktyczną radą. – Podmuchaj, podmuchaj w tubę porządnie, tak jak kiedyś.

           I Podmuchaj posłuchał swej rady i dmuchnął w tubę tak mocno, że aż mu uszy załopotały. A tuba nic. Tylko to swoje: bul, bul, bul.

           Czyżbym stracił siły i umiejętności? – zapytał sam siebie posmutniały Dąć. Odstawił tubę i postanowił jeszcze trochę się rekonwalescencjonować. Po czym znów sięgnął po tubę i zadął mocno jak niegdyś. Ale tuba tylko zabulgotała i było po wszystkim. Tym razem jednak Dąć postanowił się nie poddawać. Dął, dął i dął, aż cały zaczął łopotać, a uszy nabrały wibracji skrzydeł trzmiela. I taki też wydawały odgłos. A tuba nadal nic, prócz tego swojego bul, bul, bul i bul, bul, bul.

           Na takie dictum Dąć Podmuchaj, przyjrzał się tubie uważnie. Przecież to niemożliwe, żeby tuba straciła głos, zadał sobie całkiem logiczne pytanie. Przypomniał sobie nawet opowiadanie dziadka o baronie Münhausenie, któremu w trąbce zamarzł dźwięk i wydostał się stamtąd, czysty i donośny, dopiero gdy trąbka odtajała w ciepłym pomieszczeniu. Ale, do licha, dumał, przecież tuba nie zamarzła, cały czas miała ciepło. O co tu chodzi? – pytał sam siebie? Lecz odpowiedzieć sobie nie potrafił.

           Tuba tymczasem stała w kącie i nic sobie nie robiła ze zdziwionego, wyczekującego, a czasem nawet groźnego wzroku Dącia. Aż do pewnego wieczoru, kiedy to sama z siebie wydała znany już, charakterystyczny bulgot. Dąć wlepił wzrok w tubę i nasłuchiwał. Wprawdzie w półmroku widział zaledwie zarysy instrumentu, jednakże miał przy tym wrażenie, że słyszy jakiś cichutki śpiew wydostający się z wnętrza tuby. Zastygł w bezruchu i czekał. No i się doczekał. Lecz to co ujrzał (oraz usłyszał) wprawiło go w tak niebotyczne zdumienie, że o mało nie wyrżnął głową o powałę.

           Z czary głosowej wyszedł jakiś zwierz, potruchtał do kącika czystości, chwycił niewielki garnek, zaczerpnął nim wodę z wiadra, po czym wrócił do trąby i wlał w nią zawartość garnka.

           I wtedy Dąć Podmuchaj doznał olśnienia. Przypomniał sobie, że przecież znalazł kiedyś w lesie, jeszcze przed chorobą, malutkiego szopa pracza i przyniósł go do domu. Nazwał go Pryszczem.

           Jak widać, Pryszcz okazał się zwierzęciem zaradnym i w czasie choroby Dącia, kiedy nikomu nie przyszło do głowy się nim zająć, sam sobie zorganizował życie.

           Ale niech nikt nie myśli, że Pryszcz dał się wysiudać ze swojego lokum. Co to, to nie. Aby dalej grać w orkiestrze strażackiej, Dąć musiał sobie sprawić nową tubę.



           cdn…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz