Zdarzyło
się, że Dącia Podmuchaja zmogła choroba. Zmogła go na dłużej.
A nie ruszając się z łóżka, nie ruszał też tuby, na której
grał w orkiestrze strażackiej. I to jak grał!
Gdy Dąć
Podmuchaj zadął w tubę, to cała przyroda w Bździochowej Dolinie
oniemywała z wrażenia. Prostowały się domki ślimaków, myszy
wzorem kameleonów zmieniały kolor na wszystkie barwy tęczy, kotki
dostawały ponadplanowej rui, kwiaty dzwonków polnych rozbrzmiewały
donośnym dźwiękiem niczym dzwon kościelny, przy którym nawet
wawelski Zygmunt przycichał skonfundowany, a gdy rzecz się miała
jesienią, zwiędłe liście zieleniały z zazdrości. To był istny
festiwal ducia w trąbę. Lecz, niestety, gdy Dąć zaległ w
chorobie, wszystko to ucichło i świat zrobił się smutniejszy.
Po okresie
rekonwalescencji, pierwszą rzeczą, jaką uczynił powracający do
sił Dąć, było sięgnięcie po tubę. Lecz choć zadął ze
wszystkich tych powróconych sił, tuba miast huknąć swym mocnym
dźwiękiem, wydała zaledwie cieniutki pisk, a raczej bulgot.
– Jaka
cholera? – zdziwił się Dąć – i zaraz wzmógł się praktyczną
radą. – Podmuchaj, podmuchaj w tubę porządnie, tak jak kiedyś.
I Podmuchaj
posłuchał swej rady i dmuchnął w tubę tak mocno, że aż mu
uszy załopotały. A tuba nic. Tylko to swoje: bul, bul, bul.
Czyżbym
stracił siły i umiejętności? – zapytał sam siebie posmutniały
Dąć. Odstawił tubę i postanowił jeszcze trochę się
rekonwalescencjonować. Po czym znów sięgnął po tubę i zadął
mocno jak niegdyś. Ale tuba tylko zabulgotała i było po wszystkim.
Tym razem jednak Dąć postanowił się nie poddawać. Dął, dął i
dął, aż cały zaczął łopotać, a uszy nabrały wibracji
skrzydeł trzmiela. I taki też wydawały odgłos. A tuba nadal nic,
prócz tego swojego bul, bul, bul i bul, bul, bul.
Na takie
dictum Dąć Podmuchaj, przyjrzał się tubie uważnie.
Przecież to niemożliwe, żeby tuba straciła głos, zadał sobie
całkiem logiczne pytanie. Przypomniał sobie nawet opowiadanie
dziadka o baronie Münhausenie,
któremu w trąbce zamarzł dźwięk i wydostał się stamtąd,
czysty i donośny, dopiero gdy trąbka odtajała w ciepłym
pomieszczeniu. Ale, do licha, dumał, przecież tuba nie zamarzła,
cały czas miała ciepło. O co tu chodzi? – pytał sam siebie?
Lecz odpowiedzieć sobie nie potrafił.
Tuba
tymczasem stała w kącie i nic sobie nie robiła ze zdziwionego,
wyczekującego, a czasem nawet groźnego wzroku Dącia. Aż do
pewnego wieczoru, kiedy to sama z siebie wydała znany już,
charakterystyczny bulgot. Dąć wlepił wzrok w tubę i nasłuchiwał.
Wprawdzie w półmroku widział zaledwie zarysy instrumentu, jednakże
miał przy tym wrażenie, że słyszy jakiś cichutki śpiew
wydostający się z wnętrza tuby. Zastygł w bezruchu i czekał. No
i się doczekał. Lecz to co ujrzał (oraz usłyszał) wprawiło go w
tak niebotyczne zdumienie, że o mało nie wyrżnął głową o
powałę.
Z czary
głosowej wyszedł jakiś zwierz, potruchtał do kącika czystości,
chwycił niewielki garnek, zaczerpnął nim wodę z wiadra, po czym
wrócił do trąby i wlał w nią zawartość garnka.
I wtedy Dąć
Podmuchaj doznał olśnienia. Przypomniał sobie, że przecież
znalazł kiedyś w lesie, jeszcze przed chorobą, malutkiego szopa
pracza i przyniósł go do domu. Nazwał go Pryszczem.
Jak widać,
Pryszcz okazał się zwierzęciem zaradnym i w czasie choroby Dącia,
kiedy nikomu nie przyszło do głowy się nim zająć, sam sobie
zorganizował życie.
Ale niech
nikt nie myśli, że Pryszcz dał się wysiudać ze swojego lokum.
Co to, to nie. Aby dalej grać w orkiestrze strażackiej, Dąć
musiał sobie sprawić nową tubę.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz