Szkoła Podstawowa nr 1 w Bździochach
była placówką edukacyjno-wychowawczą jak się patrzy. Jak się nie patrzy, też.
Całą duszą (o ciele trudno byłoby mówić w tym wypadku) wspierała zabieganych w
gonitwie za biznesem rodziców. Poczuła taką misję i wypełniała ją całym sercem
(jednak jest coś o ciele).
Oczywiście dawno minęły już czasy, gdy
higienistka wpadała znienacka do klasy w czasie lekcji i sprawdzała czystość
szyi, uszu czy paznokci. Przy okazji też przepatrzyła włosy uczniowskiej dziatwy
w poszukiwaniu wszy. Takie rzeczy miały miejsce w czasie transformacji, wtedy,
gdy wybierano Miętosia na sołtysa, gdy Bździochy dopiero zaczynały krzepnąć
jako społeczność i ruszały w swoją drogę ku rozwojowi i nowoczesności. Raptem
więc dzieciarnia, miast w wolnym czasie uganiać się po ugorach za nie wiadomo
czym lub po prostu tyrać w gospodarstwie, paść krowy i te pe, została usadzona
w szkolnych ławkach i rozpoczęła naukę. Ten czas oczywiście nie należał do
łatwych, bo brzdące nie miały pojęcia jak się należy zachowywać w szkole, co
trafnie opisał swego czasu Bolesław Prus w nowelce „Antek”. Inna sprawa, że tamta,
Antkowa szkoła, niespecjalnie sobie radziła z nauczaniem. Ale i ona z czasem
miała się zmienić.
Gdy więc minęły prymitywne, siermiężne,
a później transformacyjne i potransformacyjne
czasy, funkcja pozaedukacyjna szkoły zaczęła się zmieniać. Kuźnia wiedzy – by
tak rzec poetycko – przejęła co nieco z roli wychowawczej, by wspierać
uganiających się za pieniędzmi rodziców. Rzecz, która się wydarzyła w czwartym
oddziale szkoły powszechnej, czyli w czwartej klasie szkoły podstawowej, miała
właśnie taki wydźwięk.
Zdarzyło się więc, że któreś z dzieci
na przerwie tłumacząc coś drugiemu dziecku, poparło swoje argumenty, rysując
stosowny obrazek kredą na tablicy. Nieduży rysunek w kąciku tablicy. Po czym dzieci
odeszły, a rysunek pozostał. Nie był to nieprzyzwoity rysunek. Niby więc
drobiazg, ale od niego się zaczęło.
Nauczycielka, która weszła do klasy,
zobaczywszy rysunek, rozejrzała się po klasie i zapytała, kto to zrobił. Miała
przy tym taką minę, że tylko głupi by się przyznał. Pani dała sprawcy chwilę
czasu do namysłu, po czym zagroziła, że jeśli delikwent się nie zgłosi
dobrowolnie, sprawa powędruje wyżej. Zapadła cisza. Zawezwana wychowawczyni przyfrunęła
jak na skrzydłach, po czym te skrzydła jej opadły i uzyskała tyle samo, co
poprzedniczka. Sprawa poszła wyżej i oparła się o dyrektora, a nawet kuratora. Do
ministra nie miała po co iść. Wiadomo, absolwenci ówczesnych pierwszych klas
doczekaliby się emerytury zanim przyszłaby odpowiedź.
Tymczasem sprawa nabierała rozpędu,
rozmachu, rozdmuchu i parę jeszcze innych rozów, a winowajcy jak nie było, tak
nie było. Najbliższą wywiadówkę zdominowała tylko ta jedna jedyna sprawa.
Wychowawczyni zapowiedziała rodzicom, że wie, kto to zrobił, ale czeka na
dobrowolne przyznanie się sprawcy, dając ty samym do zrozumienia, że rodzice
powinni przejąć pałeczkę i wydobyć prawdę od dzieci.
Ale widać, dzieci wcale głupie nie są,
bo wychowawczyni do dziś czeka na skruszonego winowajcę, choć od tamtej pory
minęło tyle lat, że w szkolnych ławach zasiadają już dzieci tamtych dzieci. Po
prostu powstał pat na wiele lat. A wystarczyło tylko powiedzieć dyżurnemu, żeby
starł tablicę.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz