Niejaki Jan Ochlajbieda, w dzieciństwie
nazywany po prostu Jasiem, tym samym, o którym opowiadano tak wiele dowcipów wyśmiewających
jego głupotę i inne przywary tudzież wychwalających jego spryt, dowcipów mądrzejszych
bądź głupszych, był takim samym chłopcem jak jego rówieśnicy. Chyba tylko
czyjaś złośliwość lub chęć wywołania u słuchaczy głupawego i z reguły
krótkotrwałego śmiechu powodowała, że wspomniane dowcipy, z najsłynniejszym o
matce, która jest tylko jedna, krążyły po świecie i – można by rzec – żyły
własnym życiem.
Jaś, wcale nie inaczej niż inne dzieci,
miał swoją własną filozofię i postępował według niej. Może tylko wyobraźnię i
ogląd rzeczywistości miał nieco bardziej wyostrzone. Lecz za to powinien być
raczej chwalony. Cóż, kiedy działała i dobrze się miała stara zasada, że
wszystkie dzieci są genialne… A potem idą do szkoły. W przypadku Jasia
Ochlajbiedy było nieco inaczej. W szkole również pozostał wierny swojej
filozofii.
Zdarzyło się więc, że wychowawczyni
zadała dzieciom pytanie, kim chciałyby zostać, gdy dorosną. W odpowiedzi
posypały się deklaracje: lekarzem, spawaczem, dentystą, mechanikiem
samochodowym, pisarzem i tak dalej. Padły nawet zdania o chęci zostania
księdzem czy dyrektorem. Tylko Jasiu oświadczył, że chciałby zostać menelem. Na
zdziwienie nauczycielki odpowiedział:
– Wyjadałbym resztki ze śmietnika lub
jadł to, co by mi podarowali dobrzy ludzie, spałbym pod mostem, żebrałbym. Ale
byłbym wolnym człowiekiem.
Odpuśćmy sobie komentarze i rozbawienie
klasy oraz samej pani wychowawczyni.
Od czasu tej lekcji minęło mniej więcej
trzydzieści lat. Jan Ochlajbieda, niemal bez przerwy wiszący na komórkach,
zagoniony od świtu do nocy, nadal kawaler, bo decyzja o założeniu rodziny była
odwlekana z roku na rok, siedział zadumany na tarasie swojego, jednego z
najwyższych wieżowców we wsi, skąd roztaczał się wspaniały widok na całą
Bździochową Dolinę. Można było dojrzeć wszystkie znaczące budowle i miejsca,
jakie powstały za mądrych rządów sołtysa Miętosia. Miejsca, których ze względu
na ich mnogość nie sposób wymienić na raz. U swych stóp miał piękny gmach
bździochowskiego uniwersytetu, dworzec kolejowy Bździochy Główne, siedziby New
Bździoch Timesa i Super
Bździochpressu, rezydencję prezesa Zaskurniaka wraz z jego pięcioma
mercedesami, w oddali widniały przeszklone biurowce najbardziej znanych
zakładów przemysłowych – Zjednoczonych Zakładów Naciągania Lateksu, Fabryki
Sztućców Dwukrotnego Użytku, Przedsiębiorstwa Produkcji Rzeczy Pożądanych,
Bździochowskiego Przedsiębiorstwa Robót Suchych i Mokrych czy Zakładu
Udoskonalania Robót Wszelkich, by wymienić tylko kilka z nich. Niedaleko
wznosił się też wieżowiec, nieco niższy od Jasiowego, gdzie na najwyższym
piętrze wraz z tarasem zamieszkiwał Pius hrabia Bździochowski. Jednym słowem
Jan Ochlajbieda miał ze swej siedziby wgląd na całe Bździochy i okolice.
Ochlajbiedowy wieżowiec okalały
wspaniale zadbane skwery z doskonale utrzymanymi trawnikami, fontannami,
rozkwieconymi gazonami, ławeczkami, alejkami spacerowymi i różnymi innymi
urozmaiceniami cieszącymi oko i duszę. Jan tymczasem siedział na podniebnym
tarasie i dumał. Widać było, że jest czymś mocno zaabsorbowany. Po dłuższej
chwili rozmyślań wezwał sekretarkę i spytał się o stan kont bankowych. Nieco
przestraszona, wezwana tak nagle panna Basia nadeszła pełna obaw, a wręczywszy
swemu pracodawcy raport finansowy i widząc jego zatroskaną minę, stanęła z boku
i tych obaw nabawiła się jeszcze więcej. W końcu zdobyła się na odwagę i
zapytała:
– Panie prezesie, czy coś z finansami
jest nie w porządku?
Na to, jakby nieobecny myślami Jan
Ochlajbieda, patrząc na liczby z imponującą ilością zer na końcu i przywołując
z pamięci swe dziecięce marzenia, z pewnym roztargnieniem prawie szeptem
powiedział:
– Ciekawe, w którym miejscu popełniłem
błąd.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz