Różne
były w Bździochowej Dolinie oblicza „niewylewania za kołnierz”.
Jedni pili dystyngowanie, jak na przykład żona Piusa hrabiego
Bźdzochowskiego na wieczorkach urządzanych dla przyjaciółek.
Grono innych pań odwiedzało dyskretny pub o mylącej nazwie Gabinet
Gin Ekologiczny. Wszelkiej konduity towarzystwo, jak hrabia wraz
ze swoimi kompanami – Trycjanem Paszkwilką i Grzechosławwem
Pyszczozorem pijało z humorem na regularnych sesjach Pod Upadłym
Aniołem. Było picie rodzinne,
jak u Wywrzeszczów. Byli i tacy, którzy pijali solo, jak chociażby
Bronsiu Wyżłop. Ale ile by nie wymieniać i o jakich konfiguracjach
w przyswajaniu napojów wyskokowych by nie wspominać, wszyscy oni
stanowili zdrowy trzon bździochowskiej społeczności. Dla
formalności, czy też dla uszanowania prawdy wypadałoby wspomnieć
także o tych, którzy nie wylewali za kołnierz w ogóle. Ale był
to tak drobny odsetek obywateli Bździochowej Doliny, że nie da się
im poświęcić więcej miejsca niż to jedno zdanie.
Wróćmy
tedy do owego zdrowego trzonu. Gdzieś tam na szarym końcu tej
wymienianki, jakże niepełnej przecież, znaleźli się ludkowie
potocznie zwani żulami, lub bardziej światowo – kloszardami. Nie
można o nich nie wspomnieć nie tylko ze względu na kurtuazję
(funkcjonują gdzieś tam na spodach hierarchii społecznej, ale
jednak funkcjonują) i rzetelność informacyjną (ich istnienia nie
da się pominąć czy też zbagatelizować), lecz także z czysto
ekonomicznego punktu widzenia (regularnie zasilali kasę wiejską), a
także z powodu nieskazitelnej postawy obywatelskiej (ratując
bździochowski budżet, zostawiali tam wszystkie zasoby finansowe,
jakimi dysponowali). Choć najczęściej byli anonimowi i niektórzy
pewnie nawet nie pamiętali swoich personaliów figurujących w
dowodach osobistych, jeśli już wcześniej owych dowodów nie
spieniężyli, im więc poświęcimy nieco miejsca.
Zdarzyło
się więc, że trzech nienajświeżej wyglądających dżentelmenów,
ze względu na anonimowość nazwijmy ich panami A, B i C, raczyło
się specjałami własnego wyrobu, czyli nie wiadomo skąd
pochodzącymi. Robili to dostojnie, w gęstwinie krzewów wiejskiego
parku, spoczywając na siedziskach z cegieł i w sposób dystyngowany
waląc z gwinta. W pewnym momencie jeden z bankietowych towarzyszy,
pan C, zaniemógł i padł. Pozostałe grono, panowie A i B, wcale
się tym nie przejęli, a wręcz ucieszyli, że odpadła jedna morda
(C) do picia, ergo
dla pozostałych (A i B) będzie więcej. Robili więc swoje dalej,
aż do nieuniknionego końca, czyli do osiągnięcia całkowitego
pustostanu flaszki. Po libacji obaj dżentelmeni (A i B) opuścili
gościnny lokal, zostawiając odpoczywającego kolegę (C). W końcu
jest dorosły, więc nie ma potrzeby go niańczyć. Ostatecznie każdy
z nich (A i B) już i tak dźwiga na barkach swoje brzemię, po co
mieliby taszczyć kompana (C) i dokładać sobie dodatkowe kilogramy.
Rozeszli się więc do swych domostw, czyli pod mosty.
Tymczasem
pozostawiony na pastwę losu trzeci alkoholowy wirtuoz (C) nie tylko
padł, ale i zszedł. Zszedł na amen. I tak zastała go zima,
otulając – jak górnolotnie określiliby to poeci – kołderką z
białego puchu. Nikt się o niego nie upomniał, bo statystyki nie
zajmują się jednostkami. Jednak po jakimś czasie, prawdopodobnie
podczas przygotowań do kolejnego bankietu, a była już wiosna i
śnieg stopniał, koledzy (A i B) przypomnieli sobie o swoim druhu.
Zaczęły się poszukiwania. Pan B trafił do parku, w miejsce
niegdysiejszego bankietowania i znalazł tam nadal śpiącego
komilitona. Ponieważ próby obudzenia go okazały się nieudane –
C sztywno nie tyle obstawał, co obleżał przy swoim, B postanowił
go zabrać bądź co bądź z publicznego miejsca. Pożyczył więc
gdzieś taczkę, załadował na nią kumpla i skierował się do
siedliska swoich. W końcu tam jest jego miejsce, pomyślał
logicznie.
W
drodze jednakże czekała go niespodzianka. Wcale nie dlatego, że
sztywniak zsuwał mu się co chwila z taczki i musiał go poprawiać,
lecz przytrafiło mu się spotkanie oko w oko z tak zwanymi stróżami
porządku.
Nie
pomogło przekonywanie, że zrobił to z poszanowania dla kolegi, że
zapewnił mu jeśli nie luksusowy, to jednak w miarę komfortowy
transport, a ciągnięcie go po ziemi mogłoby być poczytane za
uwłaczanie dobrym obyczajom i tak dalej. Wiele jeszcze rozsądnych i
logicznych argumentów wytoczył B. Sąd nie dał jednak wiary jego
wyjaśnieniom i za zbezczeszczenie zwłok wymierzył mu karę pomieszkania przez pewien czas w
lokum wprawdzie nieco odosobnionym, ale przynajmniej pod pewnym
dachem. B był zawiedziony, bo wyrok był w zawieszeniu i musiał wrócić pod most.
cdn…