sobota, 28 września 2019

287. Sztywniak

           Różne były w Bździochowej Dolinie oblicza „niewylewania za kołnierz”. Jedni pili dystyngowanie, jak na przykład żona Piusa hrabiego Bźdzochowskiego na wieczorkach urządzanych dla przyjaciółek. Grono innych pań odwiedzało dyskretny pub o mylącej nazwie Gabinet Gin Ekologiczny. Wszelkiej konduity towarzystwo, jak hrabia wraz ze swoimi kompanami – Trycjanem Paszkwilką i Grzechosławwem Pyszczozorem pijało z humorem na regularnych sesjach Pod Upadłym Aniołem. Było picie rodzinne, jak u Wywrzeszczów. Byli i tacy, którzy pijali solo, jak chociażby Bronsiu Wyżłop. Ale ile by nie wymieniać i o jakich konfiguracjach w przyswajaniu napojów wyskokowych by nie wspominać, wszyscy oni stanowili zdrowy trzon bździochowskiej społeczności. Dla formalności, czy też dla uszanowania prawdy wypadałoby wspomnieć także o tych, którzy nie wylewali za kołnierz w ogóle. Ale był to tak drobny odsetek obywateli Bździochowej Doliny, że nie da się im poświęcić więcej miejsca niż to jedno zdanie.
           Wróćmy tedy do owego zdrowego trzonu. Gdzieś tam na szarym końcu tej wymienianki, jakże niepełnej przecież, znaleźli się ludkowie potocznie zwani żulami, lub bardziej światowo – kloszardami. Nie można o nich nie wspomnieć nie tylko ze względu na kurtuazję (funkcjonują gdzieś tam na spodach hierarchii społecznej, ale jednak funkcjonują) i rzetelność informacyjną (ich istnienia nie da się pominąć czy też zbagatelizować), lecz także z czysto ekonomicznego punktu widzenia (regularnie zasilali kasę wiejską), a także z powodu nieskazitelnej postawy obywatelskiej (ratując bździochowski budżet, zostawiali tam wszystkie zasoby finansowe, jakimi dysponowali). Choć najczęściej byli anonimowi i niektórzy pewnie nawet nie pamiętali swoich personaliów figurujących w dowodach osobistych, jeśli już wcześniej owych dowodów nie spieniężyli, im więc poświęcimy nieco miejsca.
          Zdarzyło się więc, że trzech nienajświeżej wyglądających dżentelmenów, ze względu na anonimowość nazwijmy ich panami A, B i C, raczyło się specjałami własnego wyrobu, czyli nie wiadomo skąd pochodzącymi. Robili to dostojnie, w gęstwinie krzewów wiejskiego parku, spoczywając na siedziskach z cegieł i w sposób dystyngowany waląc z gwinta. W pewnym momencie jeden z bankietowych towarzyszy, pan C, zaniemógł i padł. Pozostałe grono, panowie A i B, wcale się tym nie przejęli, a wręcz ucieszyli, że odpadła jedna morda (C) do picia, ergo dla pozostałych (A i B) będzie więcej. Robili więc swoje dalej, aż do nieuniknionego końca, czyli do osiągnięcia całkowitego pustostanu flaszki. Po libacji obaj dżentelmeni (A i B) opuścili gościnny lokal, zostawiając odpoczywającego kolegę (C). W końcu jest dorosły, więc nie ma potrzeby go niańczyć. Ostatecznie każdy z nich (A i B) już i tak dźwiga na barkach swoje brzemię, po co mieliby taszczyć kompana (C) i dokładać sobie dodatkowe kilogramy. Rozeszli się więc do swych domostw, czyli pod mosty.
           Tymczasem pozostawiony na pastwę losu trzeci alkoholowy wirtuoz (C) nie tylko padł, ale i zszedł. Zszedł na amen. I tak zastała go zima, otulając – jak górnolotnie określiliby to poeci – kołderką z białego puchu. Nikt się o niego nie upomniał, bo statystyki nie zajmują się jednostkami. Jednak po jakimś czasie, prawdopodobnie podczas przygotowań do kolejnego bankietu, a była już wiosna i śnieg stopniał, koledzy (A i B) przypomnieli sobie o swoim druhu. Zaczęły się poszukiwania. Pan B trafił do parku, w miejsce niegdysiejszego bankietowania i znalazł tam nadal śpiącego komilitona. Ponieważ próby obudzenia go okazały się nieudane – C sztywno nie tyle obstawał, co obleżał przy swoim, B postanowił go zabrać bądź co bądź z publicznego miejsca. Pożyczył więc gdzieś taczkę, załadował na nią kumpla i skierował się do siedliska swoich. W końcu tam jest jego miejsce, pomyślał logicznie.
           W drodze jednakże czekała go niespodzianka. Wcale nie dlatego, że sztywniak zsuwał mu się co chwila z taczki i musiał go poprawiać, lecz przytrafiło mu się spotkanie oko w oko z tak zwanymi stróżami porządku.
           Nie pomogło przekonywanie, że zrobił to z poszanowania dla kolegi, że zapewnił mu jeśli nie luksusowy, to jednak w miarę komfortowy transport, a ciągnięcie go po ziemi mogłoby być poczytane za uwłaczanie dobrym obyczajom i tak dalej. Wiele jeszcze rozsądnych i logicznych argumentów wytoczył B. Sąd nie dał jednak wiary jego wyjaśnieniom i za zbezczeszczenie zwłok wymierzył mu karę pomieszkania przez pewien czas w lokum wprawdzie nieco odosobnionym, ale przynajmniej pod pewnym dachem. B był zawiedziony, bo wyrok był w zawieszeniu i musiał wrócić pod most.

           cdn…

sobota, 21 września 2019

286. Tajemnicze parkowanie

           Pius hrabia Bździochowski nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, jak dalece rezolutna i zaradna jest jego małżonka. No cóż, hrabina musiała sobie jakoś dawać radę podczas częstych nieobecności męża, który – jak wiadomo – uczęszczał na spotkania w triumwiracie, by tam miło spędzać czas pośród męskich opowiastek, jego własnych i pozostałych członków triumwiratu, czyli Trycjana Paszkwilki – etatowego humorysty New Bździochera i Grzechosława Pyszczozora – lektora języków paraorientalnych bździochowskiego uniwersytetu.
           O pewnych przygodach hrabiny i historiach, jakie jej się przydarzyły, hrabia Pius dowiedział się bezpośrednio od niej, ale dopiero wtedy, gdy po wspólnym „czytaniu” Pana Tadeusza (czyli opróżnieniu butelki z wódką o takiej nazwie – to informacja dla niewtajemniczonych lub wtajemniczonych tylko częściowo w kwitnące życie towarzyskie Bździochowej Doliny), hrabina odkryła uroki niewylewania za kołnierz i zainicjowała regularne spotkania czytelnicze z przyjaciółkami. Odbywały się one zawsze w czasie, w którym hrabia bawił Pod Upadłym Aniołem w swym męskim towarzystwie.
           Gdyby nie wizyta policjanta w osobie Rympała Przypałki, hrabia do dziś byłby przekonany, że skrzywiona latarnia obok domu to jego dzieło. Ale skoro sprawa wyszła na jaw i sprawczyni została zdemaskowana, hrabiemu udało się wziąć małżonkę na spytki i, po odpowiednim nasyceniu jej alkoholem (o nim samym nie wspominając) dowiedział się o całkiem licznych jej przygodach.
           Jedną z takich odkrytych przed hrabią Piusem tajemnic były okoliczności związane z jej niedawnym zagranicznym wyjazdem. Przed samym wyjazdem hrabina udała się do banku po pożyczkę.
           – Po co? – zdziwił się hrabia. – Przecież na koncie w tym czasie były pieniądze.
           – Wiem – odrzekła hrabina. – Ale to był element mojego planu.
           Po czym opowiedziała mężowi całą historię.
           – Wiesz, skorzystałam z promocyjnej pożyczki, którą oferował bank. Gwarantowali decyzję w piętnaście minut. Jako zabezpieczenie pożyczki dałam tego, jak ty go nazywasz, wypasionego merola. Pracownik sprawdził papiery, wszystko się zgadzało, więc odprowadził auto do bankowego garażu. Po powrocie, po dwóch tygodniach… Ach, kochanie, pewnie nawet nie zauważyłeś, że mnie nie było… – tu hrabina uśmiechnęła się figlarnie, wszak znała upodobanie męża do niewylewania za kołnierz, z którego pewnie skrzętnie korzystał podczas jej nieobecności. – No więc po powrocie poszłam do banku, oddałam pożyczkę wraz z odsetkami i odebrałam auto. Ten pracownik miał jakąś niewyraźną minę, jasne było, że coś go męczyło. W końcu nie wytrzymał i powiedział:
           – Przepraszam, to w zasadzie nie moja sprawa i być może nie powinienem o to pytać, ale podczas pani nieobecności, sprawdziliśmy pani wiarygodność finansową i jest dla nas zupełnie niezrozumiałe, dlaczego przy tak dobrej pani kondycji finansowej wzięła pani kredyt? Że nie wspomnę o jego symbolicznej w tym wypadku wysokości.
           A wtedy ja uroczo się do niego uśmiechnęłam i odparłam:
           – Odsetki wyniosły niecałe trzydzieści złotych. Gdzie ja w Bździochach znalazłabym za tak niską sumę parking na dwa tygodnie, i to w strzeżonym garażu?
           Hrabiemu dech zaparło.

           cdn…

sobota, 14 września 2019

285. Zatwardziały czytelnik


         Wiedzuń Poczytajko lubił sobie poczytać. Czasem ot tak, dla własnej przyjemności, czasem, aby zdobyć wiedzę, czasem zaś zwyczajnie dla zabicia czasu.
         Czytanie weszło mu w krew, od kiedy tylko zaczął poznawać litery alfabetu. W niesamowity sposób otwierał się przed nim świat, gdy znaki na szyldach, wywieszki na sklepowych wejściach, wizytówki na drzwiach mieszkań, plakaty na słupach ogłoszeniowych, czy gazetach i książeczkach z bajkami przestały być tylko nic konkretnego nieprzedstawiającymi obrazkami, a zawierały znaczące treści. Fascynowały go wszelkie napotkane na spacerze – chociażby w wymienionych wyżej formach – zapiski, tak że codzienne spacery trwały długo, choć niekoniecznie musiały sięgać odległych rewirów. Nawet spacerujący z nim rodzice dopiero wtedy zauważali, jak wiele informacji jest na każdym kroku.
         A jeszcze nie tak dawno, gdy owe znaczki były dla niego tylko znaczkami, czytanie wyglądało w dość zabawny sposób. Zoczywszy na stole gazetę, przeciągał swym dziecięcym paluszkiem wzdłuż linijek i powtarzał:
         – Dyr dyr dyr dyr, dyr dyr dyr dyr, dyr dyr dyr dyr… – i tak dalej, przez kilka czy nawet kilkanaście minut, aż do końca całego długiego artykułu. Kiedyś natomiast zauważył przysłaną przez kogoś kartkę pocztową.
         – Dyr dyr dyr – przeczytał. I tyle. Pozdrowienia były krótkie.
         Kiedy Wiedzuń podrósł i odkrył świat przygód książkowych bohaterów, zaczęła się era nocnego czytania podkocowego. Jednego razu, gdy wyczerpała mu się bateria w latarce, zapalił pod kocem świeczkę, co o mało nie spowodowało pożaru. Na drugi dzień tłumaczył rodzicom z rozbrajającą miną, że nie ma pojęcia, skąd się wzięła w kocu wypalona dziura. Musiała tam być od zawsze.
         Wiek poborowy docenił Wiedzunia powołaniem do wojska. Ale i tam nawet dowódca musiał się przyzwyczaić do wiecznego czytania swojego niesfornego żołnierza, gdyż nie pomagały żadne perswazje ani kary. Kanonier Poczytajko czytał zawsze i wszędzie. Czytał na poligonie, siedząc w okopie w masce przeciwgazowej, czytał, odpalając działo, czytał wreszcie, gdy jadąc po wertepach na pace ciężarówki, kiedy kurz niczym gęsta mgła przesłaniał wszelki widok. Wiedzuniowi nie przesłaniał.
          Prawdziwe schody z powodu zamiłowania do czytelnictwa zaczęły się jednak dopiero po ślubie. Małżonka Wiedzunia była osóbką bardzo energiczną i – co tu kryć – niecierpliwą. Czytania nie uważała za „artykuł” pierwszej potrzeby. Tak że Wiedzuń niekiedy musiał się kryć ze swoją pasją.
         Ale była w domu Poczytajków jedna twierdza nie do zdobycia przez połowicę. Toaleta. Tak, tam Wiedzuń czuł się najlepiej, a zasoby książek zakamuflowanych w szafce z ręcznikami pozwoliłyby przetrwać niemało miesięcy bez przerwy. Na nic zdało się ciosanie mu kołków na głowie przez zamknięte drzwi. Bezskuteczne było także utyskiwanie Słowinki (tak przewrotnie nazywał ją mąż), że Wiedzuń zawsze siedzi w toalecie co najmniej dwie godziny, jakby miał zatwardzenie, a obiad stygnie. Ale i na ten argument Wiedzuń miał swoją teorię, wobec której Słowinka była bezradna.
         – No, bo – tłumaczył jej – zjeść to można nawet w biegu. Ale spróbuj się w biegu załatwić.
        
         cdn…

sobota, 7 września 2019

284. Synowska pomoc

           Kiedy Inżynier Kopajłło po niefortunnej wpadce z przekopem mierzei został wykopany ze stanowiska Głównego Organizatora Wykonawczego w Bździochowskim Przedsiębiorstwie Robót Suchych i Mokrych, nie został wykopany ot tak sobie. Odbył się proces, w którym zarzucono mu sprawstwo, marnotrawstwo i wszelkie inne trawstwa, jako że naraził skołatany wojną kraj na niewyobrażalne straty. Tym sposobem proces się upolitycznił i zostało mu zasądzone wiele lat odsiadki. I tak nieźle, bo w tamtym czasie za sabotaż zwykle oddawało się głowę.
           Inżynier Kopajłło jaki był, taki był, ale łeb miał nie od parady. Cieszył się, że w czasie przedprocesowego śledztwa nie wykryto pewnej okoliczności. Otóż w wioszczynie, która miała być zalana, a mieszkańcy ewakuowani do nowych, eleganckich gospodarstw, mieszkał i gospodarował na sporym areale jego ojciec. Nie wiadomo, a raczej wiadomo, czym by się zakończyła sprawa, gdyby odkryto koligację istniejącą między tymi obywatelami.
           Ale jako się rzekło, Inżynier Kopajłło (od niepamiętnych czasów funkcjonował pod takim nazwaniem, gdyż chyba on sam nie pamiętał swojego imienia) miał głowę na karku. Przez cały czas spędzany na więziennych rozrywkach między nim i ojcem odbywała się wymiana tajnej korespondencji, czyli grypsera. Przyszedł jednakże dzień, gdy Inżynier Kopajłło otrzymał wiadomość, że jego stary już ojciec nie ma siły pracować w polu, a tu akurat nadchodzi czas sadzenia buraków cukrowych, a buraki właśnie są głównym źródłem jego utrzymania. Że gdyby Inżynier Kopajłło był w domu, to na pewno by mu pomógł.
           Wtedy to oficjalną drogą, czyli pocztą, nadszedł list z więzienia. Był to krótki list, w którym Inżynier Kopajłło dawał ojcu kilka rad. „Tato, pisał, broń Boże nie kop nigdzie na polu, bo tam ukryłem te karabiny, co to wiesz, te co to zostały od wojny. Też dynamit i granaty. Na pewno pamiętasz, te, które wcześniej trzymałem w skrytce pod schodami i w wychodku.”
           Po niespełna tygodniu Inżynier Kopajłło otrzymał gryps z domu z opisem całej dramatycznej sytuacji, jak to kilkudziesięciu jakichś obcych ludzi ze szpadlami i łopatami wkroczyło na pole i systematycznie je ryło. Nic nie znaleźli z tych rzeczy, o których pisał i nawet nie przeprosili za wtargnięcie na jego własność. Odpowiedź, jaka wkrótce nadeszła od syna, spowodowała taki atak śmiech starego Kopajłły, że długo nie mógł się uspokoić. Co przeczytał karteczkę, wybuchał śmiechem na nowo. „Tato, czytał, zważywszy na okoliczności, tylko tyle mogłem zrobić. Mam nadzieję, że teraz już sobie poradzisz z sadzeniem buraków.”

           cdn…