Wiedzuń Poczytajko lubił sobie
poczytać. Czasem ot tak, dla własnej przyjemności, czasem, aby zdobyć wiedzę,
czasem zaś zwyczajnie dla zabicia czasu.
Czytanie weszło mu w krew, od kiedy
tylko zaczął poznawać litery alfabetu. W niesamowity sposób otwierał się przed
nim świat, gdy znaki na szyldach, wywieszki na sklepowych wejściach, wizytówki
na drzwiach mieszkań, plakaty na słupach ogłoszeniowych, czy gazetach i
książeczkach z bajkami przestały być tylko nic konkretnego nieprzedstawiającymi
obrazkami, a zawierały znaczące treści. Fascynowały go wszelkie napotkane na
spacerze – chociażby w wymienionych wyżej formach – zapiski, tak że codzienne spacery
trwały długo, choć niekoniecznie musiały sięgać odległych rewirów. Nawet
spacerujący z nim rodzice dopiero wtedy zauważali, jak wiele informacji jest na
każdym kroku.
A jeszcze nie tak dawno, gdy owe
znaczki były dla niego tylko znaczkami, czytanie wyglądało w dość zabawny
sposób. Zoczywszy na stole gazetę, przeciągał swym dziecięcym paluszkiem wzdłuż
linijek i powtarzał:
– Dyr dyr dyr dyr, dyr dyr dyr dyr, dyr
dyr dyr dyr… – i tak dalej, przez kilka czy nawet kilkanaście minut, aż do
końca całego długiego artykułu. Kiedyś natomiast zauważył przysłaną przez kogoś
kartkę pocztową.
– Dyr dyr dyr – przeczytał. I tyle. Pozdrowienia
były krótkie.
Kiedy Wiedzuń podrósł i odkrył świat przygód
książkowych bohaterów, zaczęła się era nocnego czytania podkocowego. Jednego
razu, gdy wyczerpała mu się bateria w latarce, zapalił pod kocem świeczkę, co o
mało nie spowodowało pożaru. Na drugi dzień tłumaczył rodzicom z rozbrajającą
miną, że nie ma pojęcia, skąd się wzięła w kocu wypalona dziura. Musiała tam
być od zawsze.
Wiek poborowy docenił Wiedzunia
powołaniem do wojska. Ale i tam nawet dowódca musiał się przyzwyczaić do wiecznego
czytania swojego niesfornego żołnierza, gdyż nie pomagały żadne perswazje ani
kary. Kanonier Poczytajko czytał zawsze i wszędzie. Czytał na poligonie,
siedząc w okopie w masce przeciwgazowej, czytał, odpalając działo, czytał
wreszcie, gdy jadąc po wertepach na pace ciężarówki, kiedy kurz niczym gęsta
mgła przesłaniał wszelki widok. Wiedzuniowi nie przesłaniał.
Prawdziwe
schody z powodu zamiłowania do czytelnictwa zaczęły się jednak dopiero po
ślubie. Małżonka Wiedzunia była osóbką bardzo energiczną i – co tu kryć –
niecierpliwą. Czytania nie uważała za „artykuł” pierwszej potrzeby. Tak że
Wiedzuń niekiedy musiał się kryć ze swoją pasją.
Ale była w domu Poczytajków jedna
twierdza nie do zdobycia przez połowicę. Toaleta. Tak, tam Wiedzuń czuł się
najlepiej, a zasoby książek zakamuflowanych w szafce z ręcznikami pozwoliłyby przetrwać
niemało miesięcy bez przerwy. Na nic zdało się ciosanie mu kołków na głowie
przez zamknięte drzwi. Bezskuteczne było także utyskiwanie Słowinki (tak
przewrotnie nazywał ją mąż), że Wiedzuń zawsze siedzi w toalecie co najmniej
dwie godziny, jakby miał zatwardzenie, a obiad stygnie. Ale i na ten argument
Wiedzuń miał swoją teorię, wobec której Słowinka była bezradna.
– No, bo – tłumaczył jej – zjeść to
można nawet w biegu. Ale spróbuj się w biegu załatwić.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz