sobota, 26 października 2019

291. Waćpan


         Niejako samoistnym następcą Miętosia pełniącym funkcję wiejskiego głupka, gdy ten został wybrany sołtysem, stał się niejaki Waćpan. Właściwie nazywał się Stanisław Potwarz, ale nikt tak na niego nie mówił, ba, mało kto w Bździochach i w całej Bździochowej Dolinie pamiętał, jak stało w odpowiedniej rubryce w księdze urodzeń znajdującej się na plebanii. Tak że wszyscy mówili i zwracali się do niego per Waćpan.
         Było też tak jak w przypadku jego poprzednika, Miętosia – dziewuchy idące w pole zaczepiały i śmiały się z niego, docinały mu sprośnie, pominąwszy okazjonalne hulanki w remizie strażackiej był wszakże bodaj jedyną rozrywką w monotonnym życiu zabitej dechami wsi na kresach Kresów Wschodnich.
         Waćpan zaś, pomny kariery, jaką zrobił Miętoś, począł go naśladować. Kojarząc, skądinąd całkiem nieźle, że obecny sołtys wybił się dzięki Dziwnemu, które przez długi czas hołubił, siedząc na pokrywie studni w samym centrum Bździochów, on też postanowił pohołubić sobie takie Dziwne. Zajął więc zwolnione przez poprzednika miejsce na pokrywie studni i czekał. Ale Dziwne jakoś nie przychodziło. Albo poszło za Miętosiem, dumał Waćpan, albo w ogóle sobie poszło nie wiadomo, gdzie. Gdy już całkiem stracił nadzieję na pohołubienie Dziwnego, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Wszak, jeśli mu się powiedzie, też w przyszłości, wzorem Miętosia, zrobi karierę i zostanie sołtysem.
         Skoro więc Dziwne nie chciało przyjść samo, należało je sobie stworzyć. Do tego celu Waćpan użył starej, wysłużonej miotły zrobionej przez jego rodzicielkę z wiklinowych gałązek, którą okutał w matczyną chustę, nie mniej wysłużoną, co sama miotła, i tuląc ją i niańcząc przesiadywał na studni od rana do wieczora, narażając się na docinki wiejskich dziewuch. A te wcale nie były dla niego bardziej łaskawe niż dla Miętosia. Największą frajdę miały, gdy wołały, żeby dał Dziwnemu cyca.
         Ponieważ kariera Waćpana, przeciwnie do losów Miętosia, nie chciała się rozwijać, Waćpan doszedł do wniosku, że trzeba zrobić coś więcej. Dziś nazwalibyśmy to kreatywnością, ale wówczas słowo to w ogóle nie było znane, a co za tym idzie, nie było wypełnione odpowiednią treścią. To co zaczął robić Waćpan, obecnie nazwano by happeningiem, ale tego słowa tym bardziej w Bździochach nie znano. Przynajmniej wtedy. Tak więc Waćpan, podglądając nieco Miętosia, który już wtedy całkiem nieźle wypromował Bździochy i w przedsiębiorczości nawet Warszawę zepchnął na margines, zaczął działać. Ale zanim zaczął działać, pospacerował sobie po całkiem już nowoczesnej wsi, jaką stały się Bździochy. Niebawem miały się pojawić efekty tych spacerów.  
         Przy skrzyżowaniu dwóch, jeszcze polnych, jeszcze błotnistych, pełnych kolein dróg (niegdyś znajdujących się w centrum Bździochów, blisko studni, obecnie zaś na peryferiach) powbijał drągi, po jednym na każdym rogu, a do nich przymocował kolorowe papryki w kolejności od góry: czerwoną, żółtą i na dole zieloną, wszystkie przesłonięte tekturkami. Następnie tekturki połączył sznurkami w sposób, którego mógłby mu pozazdrościć nawet Światłomysł Eureczko, bździochowski racjonalizator i wynalazca, po czym pociągając za te sznurki, odsłaniał kolejno odpowiednie papryki. Nietrudno się domyślić, że było to coś w rodzaju świateł na skrzyżowaniu. Rzeczywiście, gdy przy jednej drodze było widać zielone papryki, na poprzecznej było widać czerwone. I tak na zmianę. Trzeba przyznać, że jak na wiejskiego głupka, rozumował całkiem logicznie.
         W tego rodzaju przemyśleniach Waćpan poszedł dalej. Następny jego pomysł był wynikiem przemyśleń dotyczących Cudownego Źródełka i był już pomysłem komercyjnym. Postanowił zorganizować ciepłą wodę dla wszystkich mieszkańców Bździochów. W tym celu rozpalił wokół pobliskiego stawu kilkadziesiąt ognisk, które miały podgrzać wodę. W stawie oczywiście. Następnie kto tylko tylko chciał, mógł za opłatą czerpać podgrzaną wodę i korzystać z tego dobrodziejstwa w domu.
         Tu jednak trochę się przeliczył. A nawet więcej niż trochę. Po pierwsze, mieszkańcy wsi mieli już gorącą wodę w kranach i nikomu się nawet nie śniło korzystać z Waćpanowego ułatwienia. Biznes więc Waćpanowi nie wypalił. Ale za to wypaliło, i to dosłownie, coś innego, czyli to „po drugie”. Od rozpalonych ognisk zajęło się siano na pobliskiej łące, a potem ogień dotarł do lasu, przechodząc w regularny pożar.
         Wszystko skończyło się dobrze, bo strażacy ugasili płonący las. Waćpan zaś, uznany już wtedy za prawdziwego głupka, powrócił do przesiadywania na wieku studni i hołubieniu Dziwnego. Gdzieś tam w zawiłych zakamarkach jego w sumie prostej duszy tliło się rozgoryczenie. Jak to czasem wyboista bywa droga do sukcesu, myślał.

         cdn…

sobota, 19 października 2019

290. Pechowy kibic

           Zarówno geneza powstania, jak i etymologia nazwy bździochowskiego klubu futbolowego Golarz wywodziły się z jednego źródła. Dawno, dawno temu pewien golibroda wpadł na pomysł, aby po pracy pobiegać za piłką. Piłę miał. Onegdaj zostawił ją w salonie fryzjerskim, który prowadził, jakiś roztargniony klient i się po nią nie zgłosił. Dobrze, że nie Cyrulik, mawiali o nazwie złośliwcy, chociaż i wśród nich znaleźli się później amatorzy kopanej. Wspomniani złośliwcy byli fanami innego, konkurencyjnego klubu, Piorun, oddanymi swym idolom duszą i ciałem. Uczciwie trzeba przyznać, że choć Golarz był kubem starszym, bardziej znany był Piorun.
           Właściwie o golibrodzie, który zapoczątkował tradycję piłki nożnej w Bździochach nie wypada mówić „pewien”, gdyż bardzo dobrze było wiadomo, kto zacz. Nazywał się Mścigniew Brzytwa. Warto wspomnieć o jego staropolskich personaliach. No, może tylko o imieniu, bo o nazwisku raczej nie. Chociaż podobno już prasłowianie ścinanie brody nazywali britwą. Jego małżonka też miała wdzięczne i dźwięczne imię, a nawet dwa imiona – Cirzpisława Wszechbora. Współcześni różnie to sobie tłumaczyli, nie wyłączając sprośnych określeń. Niemniej żona Mścigniewa zawsze dobrze się prowadziła, czy to przed, czy to po ślubie. Wszelkie dopatrywanie się jakichś podtekstów było zgoła bezpodstawne i krzywdzące. Ale my przecież nie o tym, więc wróćmy do futbolu.
           Zagorzałym kibicem Golarza był niejaki Harat Gała. Przy czym jeśli słowo „zagorzałym” kojarzy się z gorzałą, to nie jest to lapsus czy przypadek, a zupełnie właściwe skojarzenie, gdyż tak jak wszyscy kibice oraz cała męska populacja Bździochowej Doliny Harat Gała nie wylewał za kołnierz. O tym, że był zapalonym kibicem piłki nożnej i najszczerszą miłością darzył swój klub, mogłyby zaświadczyć też jego personalia, które sugerowały, że musi on być już nawet nie pasjonatem, a fascynatem tego sportu.
           Ale zdarzyło się, że Harat Gała nie miał dobrego dnia, a ten nienajlepszy dzień w jego życiorysie wypadł akurat wtedy, gdy Golarz rozgrywał ważny mecz. Tradycja i dobry obyczaj nakazywały być na stadionie, toteż Gała się na stadion wybrał. Gdyby to miały być derby, a przeciwnikiem Piorun, Prawdopodobnie na stadionie pojawiliby się wszyscy bździochowianie. No ale cóż, między drużynami była różnica klas, tak że w grę wchodziłby co najwyżej sparing. Tylko po co psuć nerwy? Więc go nie planowano.
           Haratowi Gale przytrafiła się całkiem podobna historia, jak humoryście New Bździoch Timesa, Trycjanowi Paszkwilce. Może tylko odrobinę mniej alkoholu miał we krwi, ale to nic nie zmienia. O ile Paszkwilko z powodu wzniosłego ducha praktycznie przespał niemal całą drogę na Śląsk oraz cały mecz, o tyle Gała po prostu utknął w korku i nie zdążył na stadion na rozpoczęcie zawodów. Gdy wszedł na trybunę, na tablicy widniał wynik 1:0. Na szczęście dla Golarza. Harat pluł sobie w brodę z powodu spóźnienia. Taki wynik utrzymał się niemal do końca meczu. Tuż przed ostatnim gwizdkiem sędziego Haratko spiesznie wyszedł ze stadionu i pognał do domu. W drodze powrotnej rzeczywiście udało mu się u niknąć stania w korkach.
          Włączył telewizor, aby wysłuchać komentarzy po meczu i wywiadów z zawodnikami. I wtedy o mało go szlag nie trafił, bo okazało się, że ostateczny wynik spotkania, 3:1, został ustalony w tych paru końcowych chwilach, które Haratko odpuścił sobie, wybierając bezkorkowy komfort podczas powrotu do domu.

           cdn…

sobota, 12 października 2019

289. Bździochy A i Bździochy B

           Wiejskie kółko Moherowych Muszek korzystając z poparcia przewodniczącego rady wiejskiej, Wąchosława Ptaśca, który już wcześniej próbował przeforsować całkowicie niedemokratyczne przepisy dla Bździochowej Doliny, znów pozwalało sobą manewrować. Odbywało się to z wykorzystaniem naiwności i całkowitej abnegacji politycznej moherowych kółkowiczów. Tajemnicą poliszynela było, że za sznurki pociąga, czyli steruje ukradkiem samozwańczy wygnaniec, były sołtys, Alojzy Pstryś, który nawet po tak długim czasie był w stanie uruchomić swoich wiernych akolitów i mieszać.
           Pstryś wiedział, że w Bździochowej Dolinie żadne rewolty nie mają szans powodzenia, bo obecny sołtys, Miętoś, był zbyt czujny i zbyt mądry, aby pod jego okiem mogły się odbywać jakieś antydemokratyczne ekscesy. Ale wiedział też, że na nieodległe wsie – Dresowo i Bejzbolówek, pełne jego oddanych wielbicieli – zawsze może liczyć.
           To co sobie obmyślił tym razem, miało w takich warunkach szansę powodzenia. Dlatego w całkowitej konspiracji, pod osłoną nocy przeprowadził referendum. Efekt był taki, jakiego się spodziewał. Jego poplecznicy zadeklarowali chęć utworzenia terytorium, na którym znaleźliby się tylko oni. Miętosiowcy zostaliby tam, gdzie są. Tym terytorium miały być stojące za nim wsie, a więc wymienione wyżej Bejzbolówek i Dresowo.
           Rozpoczął się masowy (oczywiście w skali kresowej) eksodus i tak Pstrysiowcy, czy też używając bardziej politykierskiego języka, Pstryziści zasiedlili wyznaczony przez byłego sołtysa rejon. Aby zrobić na złość Miętosiowi, Pstryś nazwał te ziemie Bździochami B. Miało to brzmieć znajomo, a przez to powodować pomyłki mogące być na rękę Pstrysiowi. Ale przede wszystkim miało zdenerwować Miętosia.
           Miętoś tymczasem wcale się tym nie przejął, a w zaciszu swojego biura nawet odetchnął z ulgą. W końcu pozbył się niepewnych ludzi. O niektórych dopiero teraz się dowiedział, że stanowili piątą kolumnę. I krzyż im na drogę, pomyślał.
           Jak się okazało, były to prorocze słowa, bowiem w Bździochach B pod rządami, teraz już całkiem jawnie tytułującego się wodzem, Alojzego Pstrysia, zapanowało zgoła odmienne prawo niż w Bździochach A (nazwa Bździochy A wynikła jakby samoistnie, co zresztą nie dziwi). Najistotniejszą praktyką stała się modlitwa. Modlono się o wszystko – od pogody i plonów poprzez naprawę kosiarek czy przejście przez jezdnię, do mycia zębów i otwierania kapsli od butelek z piwem. Pstryś dekretami uregulował całe życie Bździochów B. Nie było ono łatwe, dlatego bardzo rozpowszechniło się niewylewanie za kołnierz, którą to czynność bździochowianie, jak wiemy, mieli już i tak opanowaną do perfekcji. Niewątpliwie pomocna była tu odpowiednia modlitwa, jak chociażby ta do otwierania kapsli.
           Z innych istotnych rzeczy warto wspomnieć o religii, która zdominowała naukę w szkołach. Stała się punktem wyjścia do nauki wszystkich przedmiotów. Wiele przedmiotów odrzucono jako nieprzystających do patriotycznej edukacji. Patriotyczną edukację zaś ukształtowała historia Bździochów, którą napisano na nowo, a która miała się do rzeczywistej historii jak przysłowiowa pięść do nosa. W niej najważniejszą osobą był oczywiście Alojzy Pstryś, który między innymi brawurowo wygrał wszystkie wojny w ostatnim tysiącleciu. W rozrywce za jedyne do rozpowszechniania melodie uznano pieśni religijne i patriotyczne. Przy czym jeśli któreś słowa w tekście nie przypadły Pstrysiowi do gustu, bez zahamowań zmieniał je. Resztę załatwiała propaganda, która tłumaczyła także, dlaczego Pstryś musi mieć w domu złote klamki i kryształowe kible, a zwykli mieszkańcy mają się zadowolić drewnianymi wygódkami za stodołą. Reszta przywilejów dla władzy i „przywilejów” dla obywateli była w podobnym stylu. Szybko więc Bździochy B popadły w marazm, bidę i patologię. Krótko mówiąc, charakteryzowało je picie i modlitwa. Stały się średniowiecznym skansenem. Powoli z kolei rosła świadomość obywateli, lecz jeszcze dużo wody miało upłynąć w Bździochówce, która przepływała i przez tę część Bździochowej Doliny, zanim nastąpił odwrót.
          O Bździochach A w zasadzie nie ma co wspominać, bo nadal pod rządami Miętosia kwitły, a motorem postępu były zgoła inne wartości niż modlitwa. Parafrazując stare hasło, jedno z najbardziej znanych w minionej jedynie słusznej epoce, Bździochy A naprawdę rosły w siłę, a ludziom żyło się dostatniej.

           cdn…

sobota, 5 października 2019

288. Rekord Guinessa w małpim gaju

           Przez jakiś czas panował w Bździochowej Dolinie zwyczaj, że aby otrzymać dyplom ukończenia studiów na uniwersytecie, absolwent (aby zostać stuprocentowym absolwentem) musiał podpisać umowę przedwstępną z jakimś zakładem pracy (cokolwiek się za tym kryje) i odebrać bilet do wojska. O ile podpisanie umowy przedwstępnej nie nastręczało szczególnej trudności, o tyle z wojskiem było nieco inaczej. Powiedzmy sobie szczerze – zabawniej.
           Miał się o tym przekonać świeżo upieczony, a raczej świeżo ugotowany magister, Portek Niefartek. Jak pamiętamy, był to ten sam młodzian, który tuż przed transformacją ustrojową stracił szkolnego kumpla, Chrisia Chodaczka, a gdy ta nastała, przedziwnym trafem go odzyskał. Następnie kumpel ów, dzięki układom, wszedłszy w cudowny sposób w posiadanie cudownego źródełka, spieniężył je i zniknął. Ale póki co obaj – Portek i Chrisio – studiowali na bździochowskim uniwersytecie, siedząc ławka w ławkę. Przed którymś z wykładów na sali pojawił się przedstawiciel funkcjonującego wtenczas przy uczelni studium wojskowego, pułkownik Jakiśtam. Prawdopodobnie tak miał na nazwisko.
           Pułkownik Jakiśtam wypisał na tablicy terminy oraz miejscowości, z mieszczącymi się w nich jednostkami wojskowymi, po czy uprzejmie pozwolił wszystkim, na których nieuchronnie i pożądliwie czekały koszary, wybrać sobie jedne i drugie, to znaczy terminy i miejscowości, według upodobania. Portek wybrał sobie termin letni w A (nazwa objęta tajemnicą wojskową, chociaż wtedy jeszcze nie obowiązywało RODO, a ewentualny wróg już dano wszystko wiedział dzięki satelitom szpiegowskim), a pojechał wiosną do B. Był to taki mały dowcip wojskowy, pozwalający ulokować eksstudentów jak najdalej od domu. No bo student, nawet były, to wiadomo co. Element i tyle. Element, któremu zawsze chodzą po głowie głupie myśli. Chrisio dzięki układom, mignął się od tego wesołego obowiązku, po czym zniknął na dobre.
           A studenci, czy też – jak mawiał pewien emeryt – śtudenty, rzeczywiście miewali pomysły. Jednostka artyleryjska, do której trafił Portek, jak każda inna zresztą, młodym, dopiero co oderwanym od bujnego życia towarzyskiego chłopakom, sprzyjała folgowaniu wyobraźni. Dla przykładu wyścigi z haubicami ciągniętymi ręcznie z działowni na plac ćwiczeń skończyły się zderzeniem w bramie i dokonaniem uszkodzeń, jakich nie potrafiła dokonać nawet wojna (bo to leciwy sprzęt był i wojnę jeszcze pamiętał; co nie znaczy, że był lichej jakości). Cichaczem za flachę załatwiona naprawa z rusznikarzem uchroniła wesołych żołnierzy przed oskarżeniem o sabotaż.
           Innym razem, tu też pomysłodawcą był Portek, postanowiono ustanowić rekord Guinessa w ilości żołnierzy mieszczących się w ocembrowanej studzience (betonowym dole), czy jak to tam nazwać, w tak zwanym małpim gaju. Kto był w wojsku, ten wie, co to takiego. Studzienka miał około metra średnicy. Zmieściło się w niej trzynastu chłopa. Ostatniemu udało się wcisnąć dopiero wtedy, gdy koledzy zrobili wydech. I w ten sposób zapewne pobili rekord, którego notabene nikt Guinessowi nie zgłosił, ale wydostać się z dołu już nie potrafili. Tkwiliby tam pewnie do dziś upchani jak szprotki w puszce, gdyby nie przypadkowo przechodzący oficer. Na szczęście nie był on pozbawiony poczucia humoru. Najpierw więc się serdecznie uśmiał, potem wykonał odpowiedni szkic sytuacyjny, w końcu pomógł jednemu wygramolić się z dołu.
           Jak widać rewanż za dowcip z terminem i miejscowością do wyboru wypadł nieszczególnie, ale wszyscy biorący udział w eksperymencie (oficer, który ich uwolnił pewnie też) są do dziś święcie przekonani, że wtedy, w małpim gaju ustanowili nowy rekord Guinessa.

           cdn…