Niejako samoistnym następcą Miętosia
pełniącym funkcję wiejskiego głupka, gdy ten został wybrany sołtysem, stał się
niejaki Waćpan. Właściwie nazywał się Stanisław Potwarz, ale nikt tak na niego
nie mówił, ba, mało kto w Bździochach i w całej Bździochowej Dolinie pamiętał,
jak stało w odpowiedniej rubryce w księdze urodzeń znajdującej się na plebanii.
Tak że wszyscy mówili i zwracali się do niego per Waćpan.
Było też tak jak w przypadku jego
poprzednika, Miętosia – dziewuchy idące w pole zaczepiały i śmiały się z niego,
docinały mu sprośnie, pominąwszy okazjonalne hulanki w remizie strażackiej był
wszakże bodaj jedyną rozrywką w monotonnym życiu zabitej dechami wsi na kresach
Kresów Wschodnich.
Waćpan zaś, pomny kariery, jaką zrobił
Miętoś, począł go naśladować. Kojarząc, skądinąd całkiem nieźle, że obecny
sołtys wybił się dzięki Dziwnemu, które przez długi czas hołubił, siedząc na
pokrywie studni w samym centrum Bździochów, on też postanowił pohołubić sobie
takie Dziwne. Zajął więc zwolnione przez poprzednika miejsce na pokrywie studni
i czekał. Ale Dziwne jakoś nie przychodziło. Albo poszło za Miętosiem, dumał
Waćpan, albo w ogóle sobie poszło nie wiadomo, gdzie. Gdy już całkiem stracił
nadzieję na pohołubienie Dziwnego, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Wszak,
jeśli mu się powiedzie, też w przyszłości, wzorem Miętosia, zrobi karierę i zostanie
sołtysem.
Skoro więc Dziwne nie chciało przyjść
samo, należało je sobie stworzyć. Do tego celu Waćpan użył starej, wysłużonej
miotły zrobionej przez jego rodzicielkę z wiklinowych gałązek, którą okutał w matczyną
chustę, nie mniej wysłużoną, co sama miotła, i tuląc ją i niańcząc przesiadywał
na studni od rana do wieczora, narażając się na docinki wiejskich dziewuch. A
te wcale nie były dla niego bardziej łaskawe niż dla Miętosia. Największą
frajdę miały, gdy wołały, żeby dał Dziwnemu cyca.
Ponieważ kariera Waćpana, przeciwnie do
losów Miętosia, nie chciała się rozwijać, Waćpan doszedł do wniosku, że trzeba
zrobić coś więcej. Dziś nazwalibyśmy to kreatywnością, ale wówczas słowo to w
ogóle nie było znane, a co za tym idzie, nie było wypełnione odpowiednią
treścią. To co zaczął robić Waćpan, obecnie nazwano by happeningiem, ale tego
słowa tym bardziej w Bździochach nie znano. Przynajmniej wtedy. Tak więc Waćpan,
podglądając nieco Miętosia, który już wtedy całkiem nieźle wypromował Bździochy
i w przedsiębiorczości nawet Warszawę zepchnął na margines, zaczął działać. Ale
zanim zaczął działać, pospacerował sobie po całkiem już nowoczesnej wsi, jaką
stały się Bździochy. Niebawem miały się pojawić efekty tych spacerów.
Przy skrzyżowaniu dwóch, jeszcze
polnych, jeszcze błotnistych, pełnych kolein dróg (niegdyś znajdujących się w
centrum Bździochów, blisko studni, obecnie zaś na peryferiach) powbijał drągi,
po jednym na każdym rogu, a do nich przymocował kolorowe papryki w kolejności
od góry: czerwoną, żółtą i na dole zieloną, wszystkie przesłonięte tekturkami.
Następnie tekturki połączył sznurkami w sposób, którego mógłby mu pozazdrościć
nawet Światłomysł Eureczko, bździochowski racjonalizator i wynalazca, po czym
pociągając za te sznurki, odsłaniał kolejno odpowiednie papryki. Nietrudno się
domyślić, że było to coś w rodzaju świateł na skrzyżowaniu. Rzeczywiście, gdy przy
jednej drodze było widać zielone papryki, na poprzecznej było widać czerwone. I
tak na zmianę. Trzeba przyznać, że jak na wiejskiego głupka, rozumował całkiem
logicznie.
W tego rodzaju przemyśleniach Waćpan
poszedł dalej. Następny jego pomysł był wynikiem przemyśleń dotyczących
Cudownego Źródełka i był już pomysłem komercyjnym. Postanowił zorganizować
ciepłą wodę dla wszystkich mieszkańców Bździochów. W tym celu rozpalił wokół pobliskiego
stawu kilkadziesiąt ognisk, które miały podgrzać wodę. W stawie oczywiście.
Następnie kto tylko tylko chciał, mógł za opłatą czerpać podgrzaną wodę i
korzystać z tego dobrodziejstwa w domu.
Tu jednak trochę się przeliczył. A
nawet więcej niż trochę. Po pierwsze, mieszkańcy wsi mieli już gorącą wodę w
kranach i nikomu się nawet nie śniło korzystać z Waćpanowego ułatwienia. Biznes
więc Waćpanowi nie wypalił. Ale za to wypaliło, i to dosłownie, coś innego, czyli to „po drugie”. Od rozpalonych
ognisk zajęło się siano na pobliskiej łące, a potem ogień dotarł do lasu,
przechodząc w regularny pożar.
Wszystko skończyło się dobrze, bo
strażacy ugasili płonący las. Waćpan zaś, uznany już wtedy za prawdziwego
głupka, powrócił do przesiadywania na wieku studni i hołubieniu Dziwnego.
Gdzieś tam w zawiłych zakamarkach jego w sumie prostej duszy tliło się
rozgoryczenie. Jak to czasem wyboista bywa droga do sukcesu, myślał.
cdn…