Przez jakiś
czas panował w Bździochowej Dolinie zwyczaj, że aby otrzymać
dyplom ukończenia studiów na uniwersytecie, absolwent (aby zostać
stuprocentowym absolwentem) musiał podpisać umowę przedwstępną z
jakimś zakładem pracy (cokolwiek się za tym kryje) i odebrać
bilet do wojska. O ile podpisanie umowy przedwstępnej nie
nastręczało szczególnej trudności, o tyle z wojskiem było nieco
inaczej. Powiedzmy sobie szczerze – zabawniej.
Miał się
o tym przekonać świeżo upieczony, a raczej świeżo ugotowany
magister, Portek Niefartek. Jak pamiętamy, był to ten sam młodzian,
który tuż przed transformacją ustrojową stracił szkolnego
kumpla, Chrisia Chodaczka, a gdy ta nastała, przedziwnym trafem go
odzyskał. Następnie kumpel ów, dzięki układom, wszedłszy w
cudowny sposób w posiadanie cudownego źródełka, spieniężył je
i zniknął. Ale póki co obaj – Portek i Chrisio – studiowali na
bździochowskim uniwersytecie, siedząc ławka w ławkę. Przed
którymś z wykładów na sali pojawił się przedstawiciel
funkcjonującego wtenczas przy uczelni studium wojskowego, pułkownik
Jakiśtam. Prawdopodobnie tak miał na nazwisko.
Pułkownik
Jakiśtam wypisał na tablicy terminy oraz miejscowości, z
mieszczącymi się w nich jednostkami wojskowymi, po czy uprzejmie
pozwolił wszystkim, na których nieuchronnie i pożądliwie czekały
koszary, wybrać sobie jedne i drugie, to znaczy terminy i
miejscowości, według upodobania. Portek wybrał sobie termin letni
w A (nazwa objęta tajemnicą wojskową, chociaż wtedy jeszcze nie
obowiązywało RODO, a ewentualny wróg już dano wszystko wiedział
dzięki satelitom szpiegowskim), a pojechał wiosną do B. Był to
taki mały dowcip wojskowy, pozwalający ulokować eksstudentów jak
najdalej od domu. No bo student, nawet były, to wiadomo co. Element
i tyle. Element, któremu zawsze chodzą po głowie głupie myśli.
Chrisio dzięki układom, mignął się od tego wesołego obowiązku,
po czym zniknął na dobre.
A studenci,
czy też – jak mawiał pewien emeryt – śtudenty, rzeczywiście
miewali pomysły. Jednostka artyleryjska, do której trafił Portek,
jak każda inna zresztą, młodym, dopiero co oderwanym od bujnego
życia towarzyskiego chłopakom, sprzyjała folgowaniu wyobraźni.
Dla przykładu wyścigi z haubicami ciągniętymi ręcznie z
działowni na plac ćwiczeń skończyły się zderzeniem w bramie i
dokonaniem uszkodzeń, jakich nie potrafiła dokonać nawet wojna (bo
to leciwy sprzęt był i wojnę jeszcze pamiętał; co nie znaczy, że
był lichej jakości). Cichaczem za flachę załatwiona naprawa z
rusznikarzem uchroniła wesołych żołnierzy przed oskarżeniem o
sabotaż.
Innym
razem, tu też pomysłodawcą był Portek, postanowiono ustanowić
rekord Guinessa w ilości żołnierzy mieszczących się w
ocembrowanej studzience (betonowym dole), czy jak to tam nazwać, w
tak zwanym małpim gaju. Kto był w wojsku, ten wie, co to takiego.
Studzienka miał około metra średnicy. Zmieściło się w niej
trzynastu chłopa. Ostatniemu udało się wcisnąć dopiero wtedy,
gdy koledzy zrobili wydech. I w ten sposób zapewne pobili rekord,
którego notabene nikt Guinessowi nie zgłosił, ale wydostać
się z dołu już nie potrafili. Tkwiliby tam pewnie do dziś upchani
jak szprotki w puszce, gdyby nie przypadkowo przechodzący oficer. Na
szczęście nie był on pozbawiony poczucia humoru. Najpierw więc
się serdecznie uśmiał, potem wykonał odpowiedni szkic sytuacyjny,
w końcu pomógł jednemu wygramolić się z dołu.
Jak widać
rewanż za dowcip z terminem i miejscowością do wyboru wypadł
nieszczególnie, ale wszyscy biorący udział w eksperymencie
(oficer, który ich uwolnił pewnie też) są do dziś święcie
przekonani, że wtedy, w małpim gaju ustanowili nowy rekord
Guinessa.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz