sobota, 28 grudnia 2019

300. Złodziej i pijak

           Jeden z największych bździochowskich młynarzy, Mączyduch Cep, właściciel młyna wodnego usytuowanego przy tamie na odnodze rzeczki Bździochówki, z charakteru miał wiele ze swego nazwiska. Wrzaski pełne niewybrednych epitetów nierzadko dolatywały aż do centrum wsi. Cep wybudował też obok młyna magazyn wielkości nielichej stodoły, w którym przechowywał i z którego sprzedawał wiele gatunków mąk.
          Sezonowo pracował u niego Portek Niefartek, zatrudniony na stałe w Przedsiębiorstwie Produkcji Rzeczy Pożądanych, wykorzystujący urlopy na dorabianie do pensji.
          Z czystej dbałości o szczegóły należałoby w tym miejscu przypomnieć o pewnej historii Niefartka z jego szkolnym kolegą, Chrisiem Chodaczkiem, z którym łączyły Portka zażyłe koleżeńskie stosunki. Otóż Chrisio, który korzystając z koneksji rodzinnych, awansował na asystenta dyrektora, natychmiast po awansie przestał poznawać Portka i odpowiadać na jego pozdrowienia. Trwało to krótko i po odwołaniu go z tej funkcji znowu, jak gdyby nigdy nic, powrócił do znajomości z Portkiem, a jego „Cześć, co słychać” słychać było już z daleka.
          Praca Niefartka w młynie była bardzo na rękę jego właścicielowi, Cepowi. Odpowiadało mu, że Portek nie uskarża się na warunki pracy, że ochoczo dźwiga ciężkie wory ze zbożem i z mąką. Dodatkowo Portek posiadający prawo jazdy na traktor rozwoził worki z mąką po okolicznych klientach, nie dbając o to, że czynność ta zajmowała mu sporo czasu, a za wiele przepracowanych nadgodzin nie żądał dodatkowej zapłaty. Pewnie dlatego Mączyduch Cep zatrudnionych pracowników traktował jak swoją własność i nie dziękował im za dodatkowy wysiłek, którego z czasem nie tylko zaczął wymagać, ale wręcz żądać. Dla niego zwyczajnie ludzie stanowili składnik jego majątku. A młyn – całe jego życie. W kantorze stała nawet kanapa, na której Mączyduch sypiał.
          Zdarzyło się pewnego dnia, że Niefartek miał niefart. Pomylił się w liczeniu i na przyczepę ciągnika załadował o jeden worek mąki więcej niż należało. Cep odkrył niezgodność z zamówieniem, po czym z nawyku, nie pytając o wytłumaczenie, zrobił Niefartkowi piekielną awanturę. Jego ulubione: „Czy ty, kurwa, rozumiesz, co ja do ciebie mówię?!” grzmiało niemal nad całą Bździochową Doliną. Następnie trzykrotnie powtórzył Niefartkowi, ze jest za głupi. Nie ulegało wątpliwości, że chodzi o to, iż Niefartek jest za głupi, aby – mówiąc delikatnie – wyprowadzić Cepa w pole, lub – mówiąc dosadnie – aby Cepa oszukać. W żaden sposób nie przyjmował do wiadomości pomyłki. Nie dał sobie wytłumaczyć, że nie zawsze rzeczywistość jest taka, jak by się to mogło wydawać, sądząc po widoku. Dla niego sytuacja była jednoznaczna. Skoro na przyczepie był jeden worek za dużo, to znaczy tylko tyle, że Portek chciał go orżnąć. Koniec i kropka.
          Dziwnym zrządzeniem losu niebawem miało miejsce pewne zdarzenie. Otóż na drugi dzień klientka opowiedziała Portkowi, co ją spotkało poprzedniego dnia, akurat pod nieobecność Portka.
          – Wchodzę – relacjonowała zdarzenie – i widzę na stole pustą butelkę po wódce, a właściciel młyna śpi na kanapie. Nic, tylko się upił, pomyślałam, więc nic nie załatwię. Dlatego wycofałam się i przyjechałam dzisiaj.
          Niefartka ogarnął śmiech. Cep często spał pod nieobecność klientów, był trzeźwy, a butelki po wódce od dawna używał do podlewania kwiatów.
          Gdy Portek opowiedział szefowi tę historię, ten nawet się nie uśmiechnął, tylko wyszedł z kantorka. Nie znał słowa „przepraszam”.
          Na podstawie tego, co ujrzały oczy, można by powiedzieć, że w młynie pracują złodziej z pijakiem.



           cdn…


sobota, 21 grudnia 2019

299. Koleżeńska przysługa


         Do pokoju, w którym urzędował komisarz Chwalimierz Ciutgrzmot, wszedł jego kolega z drogówki, Szybkolub Wiraż, również w stopniu komisarza, i namówił go na herbatę. To znaczy Chwalimierz miał go zaprosić na herbatę, czyli miał mu zrobić herbatę na miejscu. Gospodarz, z natury gościnny, zaparzył ulubioną herbatę marki Ulung z niewyczerpanych policyjnych zapasów, dla gościa (w kubku swojego podwładnego, Rympała Przypałki, chwilowo na interwencji, a więc nieobecnego) i dla siebie (w swoim ulubionym), po czym zasiadł za biurkiem i zamienił się w słuch.
         – Jesteś mi winien dużą wódkę – zagaił przybysz, a komisarz o mało nie zdębiał.
         – Jak to? Za co? – zapytał. Nie miało znaczenia, że wspólnie już zwiedzili bodaj wszystkie bździochowskie knajpy i niejedną dużą wódkę razem wypili, lecz wszystko było rozliczone i Ciutgrzmotowi wracanie do tak błahych tematów wydało się co najmniej niestosowne. A na pewno dziwne.
         – Doszły mnie słuchy – mówił dalej Wiraż, że masz na boku panienkę.
         Ciutgrzmot, zaskoczony jeszcze bardziej niż przed chwilą, ale też i zniesmaczony wtykaniem nosa w jego intymne sprawy, zaoponował:
         – Szybkuś (tak zdrobniale nazywał kolegę), co cię to obchodzi? To są moje prywatne sprawy.
         – Wiem, wiem – zapewnił komisarz Wiraż – ale we wsi już o tym gadają. Wiesz, jak to jest, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i nie zamierzają tego trzymać dla siebie. A ja właśnie uratowałem ci dupę.
          Jak ty możesz tak mówić o kobiecie?! – żachnął się Ciutgrzmot. – A w ogóle to jak ty ją niby uratowałeś? Przed czym?
         – Nie twoją dupę, tylko twoją dupę – upierał się gość. – Nie twoją kochankę, tylko to, na czym siedzisz.
         – Aaa – uspokoił się Ciutgrzmot, ale tylko na chwilę i tylko w tej kwestii, bo zaraz dodał:
         – Ale tak w ogóle to o co ci chodzi?
         – No to posłuchaj. Zatrzymałem wczoraj gościa w porsche. Facet grzał chyba ze dwie stówy. Nawet nie zdążyłem zmierzyć, jak mi śmignął przed oczami. Machnąłem lizakiem, ale on nawet nie zwolnił, tylko pognał dalej. Wystartowałem za nim moją służbową hondą, ale właściwie nie miałem nadziei, że go dogonię. Ot tak po prostu, chciałem się trochę rozruszać. Miałem farta, bo zapory na przejeździe kolejowym były zamknięte i musiał się zatrzymać. Podchodzę, sprawdzam prawko, jest w porządku, po nazwisku widzę, że to jeden z tych najbogatszych w Bździochach. Byłem pewien, że zacznie się stawiać i straszyć, więc jakby od niechcenia zagaduję. Mówię mu, że widocznie ma pecha, bo akurat jest piątek, trzynastego, nic się nie dzieje, a mnie się na służbie dłuży i nuży, nie chce mi się pisać raportów, bo nie cierpię papierkowej roboty, więc jeśli poda jakieś sensowne wytłumaczenie, to nie wlepię mu mandatu. Mówię ci, już słyszałem, jak to on mi pokaże, pan mnie jeszcze popamięta, pan nie wie, kim ja jestem, wiesz, jacy oni są, że mnie wywalą z pracy, że to już mój ostatni dzień w tej robocie, i tak dalej. A tymczasem on spokojnie i grzeczniutko wali taki tekst: „W zeszłym tygodniu moja żona zostawiła mnie dla jakiegoś policjanta. Myślałem, że chce mi pan ją oddać”.
         – O żesz – jęknął Ciutgrzmot.
         – Pożyczyłem mu miłego weekendu i puściłem wolno. Powiedz, czy to przypadkiem nie o ciebie chodziło?
         – Stary, masz u mnie dwie podwójne duże wódki – zakrzyknął ucieszony Ciutgrzmot, po czym obaj sięgnęli po kubki z herbatą i zasiorbnęli z rozkoszą aromatycznego naparu. Nie ma to jak koleżeńskość.

         cdn…

sobota, 14 grudnia 2019

298. Dyskurs o Ziemi


         Profesor Szymoteusz Pośrupek, fizyk, autor – jak zapewne pamiętamy – słów: „Sznujmy czas, a nie zegarki” oraz dowcipu z podkładaniem zegarka pod nogę etażerki, aby się nie chwiała, siedział sobie któregoś dnia w ogródku restauracji Pod Rogaczem i czytał zamieszczony w New Bździocherze przedruk artykułu z zagranicznej prasy o pomonikonach. Studiował, smakując arcyciekawy wątek o tym, jak to naukowcom udało się wyodrębnić i skroplić cyklonid. O ile bowiem DNA niczym różaniec odmierza żywot każdej istoty, pomonikony odpowiadają za ich cechy zewnętrzne, jedynym zaś wspólnym i identycznym dla wszystkich osobników składnikiem pomonikonów jest właśnie cyklonid. Fascynujące, ekscytował się treścią artykułu.
         Zagłębionemu w lekturze profesorowi w pierwszej chwili uleciały dobiegające od sąsiedniego stolika słowa, gdy zaś dotarły do jego świadomości, przerwał czytanie i począł wsłuchiwać się w toczącą się obok dyskusję. Trudno właściwie byłoby to nazwać dyskusją, gdyż każde wypowiedziane męskim głosem zdanie było entuzjastyczne aprobowane przez interlokutorkę. Tym bardziej zaciekawiło to profesora. Aby zobaczyć rozmówców, profesor wzorem niegdysiejszych detektywów zrobił w gazecie mały otworek. Niestety nie znał tych osób, a przynajmniej ich sobie nie przypominał. Natomiast głosy, a przynajmniej jeden, ten żeński, wydał mu się znajomy.
         Osobami zaś tak namiętnie dyskutującymi przy sąsiednim stoliku była Malwina Postronek, zwana Dydulką, oraz baca Stasek Gdybała, zwany Pućtem. Tematem, mówiąc oględnie, był wszechświat. Wszechświat ograniczony do planety Ziemia. Przy czym, jak się okazało, i to właśnie wzbudziło zainteresowanie profesora, kwestionowana była owa „planetość” Ziemi. Baca Pućtu dowodził, a Dydulka żywiołowo mu wtórowała, że grawitacja nie istnieje, a teoria kopernikowska to spisek wiadomych sił. Ziemia jest płaska i tyle.
         – Są na to dowody – perorował dalej Pućtu. – Wiele o tym czytałem. Na przykład pewien lotnik wziął ze sobą do samolotu poziomicę. Doleciał z nią do Australii, i mimo, że rzekomo Australia leży po drugiej stronie globu, bąbelek powietrza w poziomicy ani drgnął. A przecież powinien się wychylić w przelocie na drugą półkulę. Jest to wystarczający dowód na to, że Ziemia jest płaska. Ziemia to jakby plaster otoczony Arktyką i Antarktydą.
         Na takie dictum profesorskie zainteresowanie sąsiadami niepomiernie wzrosło. Powiększył otwór, aby lepiej widzieć twarze i wtedy rozpoznał w kobiecie uczestniczkę pamiętnej prelekcji o wszechświecie, którą onegdaj prowadził właśnie tutaj, w restauracji Pod Rogaczem. Z coraz większym skupieniem słuchał tych wywodów i ciekaw był ciągu dalszego, przypomniał sobie bowiem, jak Dydulka uzasadniała wtedy płaskość Ziemi. Nie musiał długo czekać, gdyż zgrzyt w rozmowie nastąpił bardzo szybko.
         – Tylko nie wiem, czy te wieloryby, co podtrzymujom Ziemnie, som wszystkie takie same, czy te większe som na dole, a mniejsze na górze, czy na odwrót. – Dydulka zadała to pytanie z autentycznie zafrasowaną miną.
         – Jakie wieloryby?! Jakie wieloryby?! – Baca aż podskoczył z wrażenia. – Przeca tam jest taki ogromny żółw, a na nim cztery słonie i dopiero na nich jest Ziemia. – Zupełnie zapomniał o tym, jak to kiedyś młodemu juhasowi tłumaczył, że Ziemia wspiera się na podmurówce.
         – Gówno! – Zaperzyła się Dydulka.
         – To twoje jest gówno – z kolei zaperzył się Pućtu.
         Ten naukowy dyskurs trwał jeszcze jakiś czas. Żadna ze stron nie chciała popuścić ani na jotę w swoich twierdzeniach. Zakończył się więc dość gwałtownie.
         – Z gupkami nie gadam – rozindyczyła się Dydulka na dobre. Szurnęła krzesłem, honorowo rzuciła na stolik trochę drobnych i odeszła z głową zadartą niemal pod chmury i ustami zaciśniętymi w kreskę.
         – Sama ześ gupia! – zawołał za nią baca, ale nie miał pewności, czy go usłyszała.
         Szkoda, pomyślał profesor Pośrupek, może byłaby z nich niezła para. Jak to pryncypia potrafią poróżnić ludzi. Pomyślawszy tak, wrócił do lektury artykułu w New Bździoch Timesie. Skoncentrowany na podsłuchiwaniu, nie zauważył, że do jego stolika ktoś się przysiadł. Uświadomił to sobie dopiero, gdy ten ktoś się odezwał. Była to piękna, niesamowicie elegancka i zadbana, wyglądająca na światową kobieta o miłym głosie i zalotnym spojrzeniu. Profesor, na co dzień zajęty pracą naukową i wykładami, nie wiedział, bo niby skąd miał wiedzieć, że jest to Maryśka Kozodojówna, od pewnego czasu bizneswoman, właścicielka dobrze prosperującej willi pod czerwoną latarenką, ciągle jeszcze niezamężna. Patrząc profesorowi głęboko w oczy, milusim głosikiem powiedziała:
         – No, patrz pan, mówią, że Ziemia jest okrągła, a ludzie się po kątach pier…
         Profesor, spłoszony jak nigdy dotąd, wysupławszy z portfela i rzuciwszy na stolik banknot, szybko pobiegł do swojej pracowni.

         cdn…
 

sobota, 7 grudnia 2019

297. Pingwin w oparach


         Bronsiu Wyżłop, niezastąpiony dobieracz barwników w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku, z pamiętnego urlopu w zakładowym ośrodku wypoczynkowym, zwanym przez pracowników „Cwajtym Gablemˮ niewiele pamiętał. A dokładnie – nic. Zawdzięczał to walizce wódki, którą taszczył ze sobą, której starannie pilnował przez całą podróż Osinobusem, a którą opróżnił rzetelnie na miejscu. To, czego mu zabrakło, dokupił za sprzedane butelki z zestawu podstawowego. W czasie jazdy unikał otwierania walizki, twierdząc, że zaciął się w niej zamek. Chętnie korzystał zaś z poczęstunku współpasażerów, czyli kolegów z pracy, którzy znali upodobania Bronsia, i częstowali go alkoholem z pełną świadomością, że na rewanż nie mają co liczyć.
         O małżonce Bronsia można powiedzieć jedynie tyle, że miała dwa tygodnie spokojnego opalania się.
         Bronsiu oczywiście, jak już było wspomniane, nic z pobytu nad morzem nie pamiętał i na pytanie o to, czy widział morze, odpowiadał: „Możeˮ. Stan, w jaki się wprawiał każdego dnia już od rana, można by nazwać mini delirką. Po powrocie z wczasów rzucał się w wir pracy i tak mu mijał kolejny rok, przez który marzył o następnym urlopie. Ale niech sobie nikt nie myśli, że ten rok oczekiwania był czasem abstynencji. Co to, to nie. Bronsiu, jak niemal każdy mieszkaniec Bździochów płci męskiej, brał czynny udział w niewylewaniu za kołnierz.
         Atoli w czasie pobytu małżeństwa Wyżłopów na nadmorskich wywczasach miał miejsce pewien epizod, którego nota bene Bronsiu i tak nie pamiętał. Dziś powiedziano by, że się resetował do gołego dysku, w tamtych czasach określano taki stan nawaleniem się jak autobus. W tym miejscu aż się prosi zadanie pytania, czy takie określenie nie miało, ba, nawet czy nie pochodziło od Osinobusa pełnego pijanych pracowników FSDU (Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku), a potem się upowszechniło i objęło swym zasięgiem nie tylko Bździochy i Bździochową Dolinę, lecz wyszło poza jej granice i rozlało się po całym kraju. W każdym razie tak się onegdaj stan upojenia alkoholowego określało.
         Wróćmy do wspomnianego epizodu, którego niechybnie Bronsiu nie pamiętał, za to świetnie zapamiętała go jego małżonka. Otóż któregoś mniej słonecznego dnia, mniej więcej pośrodku turnusu, w trakcie poobiedniej sjesty, czyli doprawiania się, ku ogromnemu zdziwieniu połowicy pozostającej na miejscu z powodu nikłej perspektywy na podciągnięcie opalenizny, Bronsiu odezwał się. Pomińmy szok, jaki wywołał u swojej małżonki tym nagłym i niespodziewanym odezwaniem się, a zajmijmy się jego treścią. Dodać należy jeszcze, że Bronsiu, który w zasadzie nie przeklinał, tym razem – świadomie, bądź nie, chyba jednak bardziej nie – użył w swej wypowiedzi nieprzyzwoitego słowa. Wyglądało to tak:
         – Malwino – zwrócił się Bronsiu do małżonki – Dzieje się tu coś dziwnego. Mam wrażenie, że świruję.
         – Czemu tak sądzisz? – zdziwiła się Malwina.
         – Czy widzisz tam w kącie, koło mojej walizki pingwina?
         – Nie, nie widzę.
         – Ja też nie widzę.
         – No i co w tym dziwnego?
         – Bo on tam, qła, jest!

         cdn…