sobota, 26 grudnia 2020

352. Wredny zamiatacz

 

Trzeba przyznać, że Szczotosław Wymiotko miał charakter. Wredny charakter. Przy nim prawdopodobnie niewyparzona gęba i tupet Ceduły Raptularz oraz nadawanie „Wolnej Europy”, czyli wcale nie ciche utyskiwanie Wywrzeszczy Wtedyrdowej, były całkiem niedokuczliwymi przypadłościami owych pań. Podejrzewano nawet, że Wymiotko czyni swe złośliwości całkowicie świadomie i z premedytacją, a nie z podświadomej potrzeby zadośćuczynienia charakterowi. Dość że był wredny i tyle. Do tego był fałszywy i kłótliwy. Na każdym kroku szukał zwady, chętnie też przyjmował postawę do bitki, choć jego postura wcale go do tego nie upoważniała. Nie dość, że był kłótliwy, to jeszcze zadzior. W konsekwencji nie był za bardzo lubiany, a konkretnie wcale. Przez nikogo.

Przykładów jego bezinteresownego postępowania było bez liku. Ot, choćby weźmy pierwszy przykład z brzegu. Gdy sąsiedzi chcieli założyć wieszaki na swoje rowery w części wspólnej korytarza w bloku, w którym mieszkali, zostali zobowiązani do uzyskania zgody wszystkich lokatorów. Szczotosław, a jakże, zgodził się, ale pod warunkiem, że zgodzą się pozostali lokatorzy. Gdy już wszystkie podpisy były na miejscu, wtedy Szczotosław zmienił zdanie. I nie pomogło żadne przekonywanie. Sąsiedzi musieli trzymać rowery na balkonie.

Ta zmiana zdania była dla niego charakterystyczna. Pewnego razu poproszony przez kolegę o zastępstwo, gdy ten miał jakąś pilną sprawę do załatwienia w godzinach pracy, Szczotosław chętnie się zgodził, po czym w ostatniej chwili przesłał koledze sms-a o treści: „Nie zastąpię cię. Nie odpisuj”. Kolega został na lodzie.

I tak to ze Szczotosławem Wymiotką było. Z czasem doszło do tego, że już nikt nic od niego nie chciał. Działało to też w drugą stronę. Szczotosławowi nikt w niczym nie chciał pomagać, bo mógł się spotkać tylko z niewdzięcznością z jego strony.

Szczotosław był zatrudniony na targowisku w charakterze sprzątacza. Już z daleka było słychać, jak toczy kontener na śmieci. Każdy starał się wtedy zejść mu z drogi, bo jeśli nie, to kłótnia było gotowa. A to przecież Wymiotko lubił najbardziej w swojej pracy. Ale raz się naciął. W jednej z alejek targowiska zauważył stojącego busa i pracowników firmy przygotowujących się do rozładunku. Od razu zwęszył coś rozrywkowego dla siebie. Dopóki bus nie tarasował przejazdu, Szczotosław stał przyczajony ze swoim kontenerem, palił papierosa, udawał, że jest czymś zajęty. Gdy tylko bus został ustawiony w pozycji wygodnej do rozładunku, Szczotosław ruszył do akcji. Od razu wszczął awanturę. Krzyczał, że zajechano mu drogę, a on ma przecież swoje obowiązki do wykonania. Twierdził, że celowo i złośliwie zajechano mu drogę. Zażądał natychmiastowego odblokowania przejazdu, bo jak nie, to zgłosi ochronie, że pracownicy tej firmy utrudniają, a wręcz uniemożliwiają mu pracę i że ochrona zadość uczyni jego żądaniom, a na firmę nałoży mandat. Spieniał się coraz bardziej i nie pomagało tłumaczenie, że zablokowanie przejazdu jest tylko chwilowe. Ostatecznie, wrzeszcząc, przywołał przez telefon pracownika ochrony.

Ochroniarz był bardzo rzeczowy. Rozumiał sytuację oraz argumenty Szczotosława, który już zacierał ręce. Racja musiała być po jego stronie. I nagle Wymiotkę zdumiały kolejne słowa ochroniarza:

– Mamy tu świeżo założone kamery. Zaraz sprawdzimy, jak to było i ustalimy, kto ma rację.

Na takie dictum Szczotosław, który kilkanaście minut czekał, aby zrobić drakę, niespodziewanie się zmył.

– Dobra – mruknął. – Niech wam będzie. Znajcie moje dobre serce.

I tyle go widziano. Ale oczywiście nie na zawsze, tylko do następnego razu.

 

cdn…

 

sobota, 19 grudnia 2020

351. Lot we mgle

 

         Przedziwnie rozwijała się kariera sportowa skoczka narciarskiego dwojga imion i dwojga nazwisk Krąża Dąża Przelota Nielota. Dla niewtajemniczonych podaję objaśnienie tego zagadkowego zestawu słów, będących właśnie imionami i nazwiskami owego sportowca. Krąż i Dąż to imiona, a Przelot i Nielot to nazwiska. Sam właściciel owych imion i nazwisk tłumaczył to w taki sposób: „Żeby być jak Krąż Przelot, trzeba być jak Dąż Nielot”. Podobno tak wymyślono i wołano już od czasów piaskownicy. Złośliwcy oczywiście uzupełnili ten układ o kolejną konfigurację: „Żeby być jak Krąż Nielot, trzeba być jak Dąż Przelot”. Ekstremalni złośliwcy dodali jeszcze: „Żeby być jak Dąż Krąż, trzeba być jak Nielot Przelot”. Lecz jak by ludziska nie gadali, był to sportowiec najwyższych lotów. I najdłuższych.

         Bździochy leżały na niezbyt górzystym terenie, raczej pagórkowatym i uprawianie tej dyscypliny sportowej zakrawało na kpinę. Ekstremalni złośliwcy określali to jako ekstremalną kpinę. Ale co by się nie powiedziało, Krąż Dąż Przelot Nielot zaparł się w tym, co robił, i osiągał zadziwiające rezultaty. Był najlepszy w kraju, a przynajmniej w Bździochowej Dolinie, gdzie nie miał sobie równych. O mały włos nie uczestniczył w zimowej olimpiadzie, a nie wziął w niej udziału tylko dlatego, że organizatorzy za cholerę nie mogli znaleźć Bździochów na mapie i dlatego nie wysłali zaproszenia temu znakomitemu skoczkowi.

         Ale Krąż Dąż Przelot Nielot takimi niepowodzeniami się nie przejmował, a tym bardziej nie załamywał, zawzięcie trenował dalej i uczestniczył we wszystkich zawodach, jakie tylko były organizowane, licząc, że w końcu przyjdzie na niego pora i zdobędzie wszelkie pożądane w tej dyscyplinie trofea. Był perfekcjonistą. Był tak zdeterminowany, że nie przeszkadzały mu żadne, nawet najtrudniejsze warunki pogodowe. Wychodził ze słusznego skądinąd założenia, że jeśli osiągnie dobre wyniki w takich warunkach, to przy sprzyjającej aurze będzie mogło być tylko lepiej.

Zdarzyło się więc na jednym z turniejów, że mgła i silny wiatr uniemożliwiły skakanie. Tak przynajmniej zadecydowali organizatorzy. Krąż Dąż Przelot Nielot był jedynym, który odważył się wejść na krokiew i skoczyć, mimo logice i zdrowemu rozsądkowi. No i mimo zakazowi sędziów i perswazji trenera. Niestety nie docenili oni siły woli i umiejętności tego zawodnika. Ich decyzja była druzgocąca.

Według relacji samego zainteresowanego, jaka znalazła się na pierwszej stronie New Bździoch Timesa, w wywiadzie przeprowadzonym z nim przez znakomitego dziennikarza, nie tylko sportowego, W. Ś. Cibskiego, lot, który wtedy wykonał, przebiegał następująco:

„Wszedłem na najwyższy stopień krokwi i spojrzałem przed siebie, w kierunku zjazdu. Już jakiś metr w dół od progu skoczni rozciągał się biały ocean mgły. Nic tylko biel, biel i biel, jak okiem sięgnąć. Ale mnie to nie przeszkadzało. Wiedziałem, w jakim kierunku trzeba lecieć, więc poleciałem. Czułem, że wybicie z progu miałem fantastyczne. Leciałem nad tą nieogarnioną białą przestrzenią i myślałem tylko o jednym – żeby, jak już będę w fazie opadania i zatopię się we mgle, nie znalazł się przede mną jakiś inny, przypadkowy skoczek, który leciałby wolniej i na którego mógłbym nalecieć. Zderzenie w takich warunkach mogłoby oznaczać tylko jedno. Gwałtowny upadek i stratę szansy na świetny rezultat. Na szczęście nikogo przede mną nie było, więc sobie leciałem dalej. Gdy znalazłem się we mgle o konsystencji gęstego mleka albo rzadkiej śmietany, przestałem widzieć cokolwiek. Leciałem dalej. Po paru minutach lotu, wiedziałem już, że skoczę daleko i najpewniej pobiję rekord skoczni. Po parunastu minutach zacząłem się lekko niepokoić, ale leciałem dalej. Byłem już pewny sukcesu. Wylądowałem eleganckim telemarkiem, który miałem dopracowany do perfekcji, zakantowałem nartami i zatrzymałem się. Była absolutna cisza. Żadnych braw ani wiwatów, co mnie lekko zdeprymowało. Mgła zaczynała powoli opadać. Rozejrzałem się. Wokół była pustka. Nie było skoczni, nie było budynków, nie było nic. Jak okiem sięgnąć, tylko szczere pola pokryte śniegiem. No nic, pomyślałem, rekord mam w kieszeni. A oni, dranie, mnie zdyskwalifikowali. Na zawsze.”

Tak w zasadzie zakończyła się wspaniale zapowiadająca kariera niedocenionego super skoczka Krąża Dąża Przelota Nielota. Gminna wieść niesie, że widziano go w Hameryce, w knajpie na zmywaku. Ale to wymyślili pewnie ci złośliwcy.

Od siebie mogę dodać jeszcze tylko to, że wypowiedź zamieszczona w New Bździocherze została uładzona i nieco zbeletryzowana przez redaktora W. Ś. Cibskiego. On też w swoim fachu był perfekcjonistą.

        

         cdn…

sobota, 12 grudnia 2020

350. Kosmiczne zdarzenie za stodołą

            „To był jakiś kosmos.” Tak określił wesele jeden z jego uczestników, niejaki Przywaliusz Wampisz, pracownik biura prasowego Fabryki Sztućców Dwukrotnego Użytku o pospolitym przezwisku „Literatka”, które według zapisu miało brzmieć „Le Petit Literatour”, w całości zaś wyglądało tak: Przywaliusz „Le Petit Literatour” Wampisz. Miało ono za jednym zamachem być pseudonimem literackim, charakteryzować jego cięty język, tradycję niewylewania za kołnierz, czego symbolem jest szklaneczka zwana literatką, z sugestią jednoczesnego tournee po okolicznych bździochowskich barach oraz figlarne zaproszenie dla kobiet do mrocznych wyczynów o podłożu…

         Wampisz został zaproszony na owe wesele przez innego pracownika fabryki, zatrudnionego w laboratorium przy dziale konstrujcyjnym, Cyprka Szczypieżonka, który wydawał za mąż jedną ze swoich pięciu córek. Los pokazał, że nie zamierza się trzymać takiej logiki, aby zamążpuszczać córki w kolejności urodzeń, czyli od najstarszej do najmłodszej, lecz według całkiem logicznej logiki, aby najpierw wydać za mąż tę córkę, która jako pierwsza wdała się w ciążę. Trafiło akurat na średnią, Kalasantę, pisaną Calasanta, bo wszystkie córki Cyprka miały imiona na „C”. Żona nosiła imię Camilla.

         Wesele jak to wesele. Stoły ustawiono i zastawiono obficie w przydomowym ogrodzie, alkohol lał się szerokim strumieniem, młodzi co rusz musieli się całować na hasło „gorzko”, tańczono w takt przygrywającaj orkiestry z nieźle rozbudowaną sekcją dętą, pół na pół z akoredeonistami.

         Kosmos, o którym później z lekkim obłędem w oczach wspominał Wampisz, miał miejsce za stodołą, gdzie się udał za potrzebą po obfitym, tłustym jadle. Ponieważ już mu się dwoiło, a niekiedy też troiło w oczach, nie mógł się zdecydować, do której z dwóch, a niekiedy też z trzech wygódek wejść. Sytuacja była na tyle napięta, że nie można było dłużej zwlekać z roztrząsaniem tego dylematu, dlatego widząc leżącą na ziemi łopatę do zboża, tzw. sercówę, postanowił z niej skorzystać, a potem zawartość wrzucić do gnojownika. Tak też uczynił. A ściślej wykonał tylko część zamierzenia, gdyż…

         Chwilę później miał miejsce ów kosmos. Wampisz zakończywszy rzecz całą, uniósł się, naciągnął i zapiął spodnie, po czym sięgnął po łopatę, aby to, co się na niej znalazło, trafiło na gnój. Stanął jak oniemiały, ponieważ łopaty nie było. W pierwszym przebłysku świadomości, pomyślał, że mu się to śniło, ale przecież, nie, bo jednakowoż pozbył się zawartości jelit i to na pewno. Co więc się stało? Nie mogąc dociec przyczyny, powrócił do towarzystwa i starał się nie przegiąć z alkoholem. Krótko mówiąc, mał spieprzoną całą resztę wieczoru.

         W czasie, gdy Przywaliusz „Le Petit Literatour” Wampisz bił się z myślami, Cyprka wezwały zwykłe codzienne obowiązki. Poszedł do obory, aby oporządzić krowy. Przez niewielkie okienko do wyrzucania gnoju sięgnął po łopatę, po czym mocno się zdziwił, znajdując na niej ekskrement. No, ale nie będzie przecież medytował nad gównem. Tak sobie pomyślał i wziął się do roboty. Nawet mu przez myśl nie przemknęło, że właśnie sprowokował kolegę z pracy do podejrzeń o wylądowaniu za stodołą kosmitów. I oczywiście do zepsucia mu zabawy, bo cóż to za zabawa, gdy trzeba sobie powiedzieć na weselu: „Więcej nie piję”.

 

         cdn…