Niejaki
Wajchosław Zgrzyt, były pracownik komunikacji miejskiej, a
dokładniej – tramwajowej, a jeszcze dokładniej – motorniczy,
swoją tramwajową pasję odkrył jeszcze (albo już) w szkole
powszechnej. W czasie pobierania przez niego podstawowej edukacji po
Bździochach jeździły wehikuły, które dziś byłyby eksponatami
muzealnymi. Niektórym egzemplarzom w rzeczy samej udało się
uniknąć złomowiska i jako zabytkowe wożą po wsi znudzonych
turystów. Mają one to do siebie – tramwaje oczywiście, nie
turyści – że na zakrętach przeraźliwie zgrzytają. Stąd pewnie
wzięło się ulubione powiedzonko Wajchosława parafrazujące jego
nazwisko: „Tramwaj zgrzypi, bo zakręcowywuje. A zakręcowywuje, bo
mu się szyny wygły”.
Pierwszy
sprawdzian tramwajowej fascynacji Wajchosław zaliczył w wieku
dziesięciu lat. Wypada tu dodać, że ten sprawdzian był możliwy
tylko dlatego, że ówczesne tramwaje miały drzwi po obu stronach i
drzwi te były otwierane ręcznie. Zdarzało się więc, szczególnie
w lecie, że tramwaje jeździły z otwartymi drzwiami. Wajchosław
długo czekał na swoją szansę przetestowania w praktyce
komunikacyjnej, a ściślej tramwajowej miłości. Ale w końcu się
doczekał. Stojąc przy motorniczym, ujrzał już z daleka, że w
tramwaju jadącym z naprzeciwka, a właściwie stojącym właśnie w
miejscu mijanki, są rozsunięte drzwi. W wozie, w którym jechał,
też były rozsunięte drzwi. Wajchosław wyczekał na odpowiedni
moment, a był nim moment zrównania się obu tramwajów, a w
szczególności zrównania się obu otwartych drzwi, po czym wykonał
przeskok z jednego tramwaju do drugiego. Skakał stylem tygrysa.
Skok się w
zasadzie udał, tyle tylko, że Wajchosław wylądował pod nogami
konduktora. Zanim więc doszło do podjęcia decyzji co do
zatrudnienia w przyszłości, miał przeprawę z konduktorem. Mandatu
nie dostał, bo ówczesny regulamin korzystania z tramwajów nie
przewidywał tygrysich skoków. A bilet Wajchosław miał miesięczny
i siedząc jeszcze na podłodze, z satysfakcją okazał go
konduktorowi.
Wajchosław
Zgrzyt zanim został zatrudniony w przedsiębiorstwie tramwajowym,
jeszcze kilka razy w szczególny sposób okazywał swoją miłość
do tramwajów. Warto tu wspomnieć o dwóch przypadkach. Pierwszy
miał miejsce, gdy Wajchosław gonił swój tramwaj i prawie go
dogonił. Gdy zziajany dopadł przystanku, tramwaj właśnie ruszał,
a drzwi jak na nieszczęście były zasunięte. Przyszły motorniczy
szarpnął za klamkę i… został z nią na przystanku.
Drugi
przypadek był bardziej spektakularny, mimo że tym razem drzwi były
rozsunięte. Powiało grozą. Wajchosław wykonał skok do tramwaju,
trzymając w ręce siatkę z jajkami, które był właśnie zakupił
na targowisku. Nie przewidział, że może się zachwiać. I się
zachwiał, a siatka z jajkami uderzyła w szybę tramwaju po
zewnętrznej stronie. Hałas, jaki przy tym zrobiła, spowodował
zainteresowanie przechodniów i gwałtowną reakcję motorniczego.
Tramwaj stanął niemal w miejscu. Choć spływające po ścianie
tramwaju żółtka wyglądały efektownie, ten przypadkowo osiągnięty
artyzm, który można by okrzyknąć mianem happeningu lub
performansu, nie przypadł do gustu zwłaszcza milicjantowi,
przypadkiem znajdującemu się wśród gapiów.
Cóż tu
dodać. Nawet ten i kolejnych kilka mandatów nie odwiodły
Wajchosława Zgrzyta od miłości do tramwajów i chęci przyszłej
pracy jako motorniczy. Żył więc długo i szczęśliwie w tym
związku aż do zasłużonej emerytury. A wnukom, które jeździły
już nowoczesnym taborem, gdzie drzwi zamykały się automatycznie,
opowiadał romantyczne historie związane ze starymi tramwajami. Z
łezką w oku przyglądał się z pietyzmem odrestaurowanym
zabytkowym egzemplarzom wożącym po Bździochach turystów.
cdn…