sobota, 25 stycznia 2020

304. Tramwajowe przypadki Wajchosława Zgrzyta

           Niejaki Wajchosław Zgrzyt, były pracownik komunikacji miejskiej, a dokładniej – tramwajowej, a jeszcze dokładniej – motorniczy, swoją tramwajową pasję odkrył jeszcze (albo już) w szkole powszechnej. W czasie pobierania przez niego podstawowej edukacji po Bździochach jeździły wehikuły, które dziś byłyby eksponatami muzealnymi. Niektórym egzemplarzom w rzeczy samej udało się uniknąć złomowiska i jako zabytkowe wożą po wsi znudzonych turystów. Mają one to do siebie – tramwaje oczywiście, nie turyści – że na zakrętach przeraźliwie zgrzytają. Stąd pewnie wzięło się ulubione powiedzonko Wajchosława parafrazujące jego nazwisko: „Tramwaj zgrzypi, bo zakręcowywuje. A zakręcowywuje, bo mu się szyny wygły”.
           Pierwszy sprawdzian tramwajowej fascynacji Wajchosław zaliczył w wieku dziesięciu lat. Wypada tu dodać, że ten sprawdzian był możliwy tylko dlatego, że ówczesne tramwaje miały drzwi po obu stronach i drzwi te były otwierane ręcznie. Zdarzało się więc, szczególnie w lecie, że tramwaje jeździły z otwartymi drzwiami. Wajchosław długo czekał na swoją szansę przetestowania w praktyce komunikacyjnej, a ściślej tramwajowej miłości. Ale w końcu się doczekał. Stojąc przy motorniczym, ujrzał już z daleka, że w tramwaju jadącym z naprzeciwka, a właściwie stojącym właśnie w miejscu mijanki, są rozsunięte drzwi. W wozie, w którym jechał, też były rozsunięte drzwi. Wajchosław wyczekał na odpowiedni moment, a był nim moment zrównania się obu tramwajów, a w szczególności zrównania się obu otwartych drzwi, po czym wykonał przeskok z jednego tramwaju do drugiego. Skakał stylem tygrysa.
           Skok się w zasadzie udał, tyle tylko, że Wajchosław wylądował pod nogami konduktora. Zanim więc doszło do podjęcia decyzji co do zatrudnienia w przyszłości, miał przeprawę z konduktorem. Mandatu nie dostał, bo ówczesny regulamin korzystania z tramwajów nie przewidywał tygrysich skoków. A bilet Wajchosław miał miesięczny i siedząc jeszcze na podłodze, z satysfakcją okazał go konduktorowi.
           Wajchosław Zgrzyt zanim został zatrudniony w przedsiębiorstwie tramwajowym, jeszcze kilka razy w szczególny sposób okazywał swoją miłość do tramwajów. Warto tu wspomnieć o dwóch przypadkach. Pierwszy miał miejsce, gdy Wajchosław gonił swój tramwaj i prawie go dogonił. Gdy zziajany dopadł przystanku, tramwaj właśnie ruszał, a drzwi jak na nieszczęście były zasunięte. Przyszły motorniczy szarpnął za klamkę i… został z nią na przystanku.
           Drugi przypadek był bardziej spektakularny, mimo że tym razem drzwi były rozsunięte. Powiało grozą. Wajchosław wykonał skok do tramwaju, trzymając w ręce siatkę z jajkami, które był właśnie zakupił na targowisku. Nie przewidział, że może się zachwiać. I się zachwiał, a siatka z jajkami uderzyła w szybę tramwaju po zewnętrznej stronie. Hałas, jaki przy tym zrobiła, spowodował zainteresowanie przechodniów i gwałtowną reakcję motorniczego. Tramwaj stanął niemal w miejscu. Choć spływające po ścianie tramwaju żółtka wyglądały efektownie, ten przypadkowo osiągnięty artyzm, który można by okrzyknąć mianem happeningu lub performansu, nie przypadł do gustu zwłaszcza milicjantowi, przypadkiem znajdującemu się wśród gapiów.
           Cóż tu dodać. Nawet ten i kolejnych kilka mandatów nie odwiodły Wajchosława Zgrzyta od miłości do tramwajów i chęci przyszłej pracy jako motorniczy. Żył więc długo i szczęśliwie w tym związku aż do zasłużonej emerytury. A wnukom, które jeździły już nowoczesnym taborem, gdzie drzwi zamykały się automatycznie, opowiadał romantyczne historie związane ze starymi tramwajami. Z łezką w oku przyglądał się z pietyzmem odrestaurowanym zabytkowym egzemplarzom wożącym po Bździochach turystów.

           cdn…

sobota, 18 stycznia 2020

303. Figlarny fortel Serdeczki


         Do „Domu imienia brata Adalberta” (dawniej: Alberta), jedynej takiej ostoi dojrzałości wiekowej i sprawnościowej, jak powszechnie mawiał personel tej placówki, trafił onegdaj zbankrutowany przedsiębiorca, niejaki Bryndzeusz Gruchot. Rzecz w tym, że przedsiębiorca ów, robiący dotychczas w tak zwanej samochodówce, był całkiem rześkim i energicznym, wcale nie starym mężczyzną. Zaszycie się u Adalberta było raczej unikiem nie tyle przed wierzycielami, co przed zawiedzionymi klientami, a ściślej klientkami, do których Bryndzeusz miał słabość i niemal z każdą wchodził w bliższe kontakty. Nic więc dziwnego, że klientki polecały go sobie.
         Swego czasu warsztat samochodowy „Gruchot”, wbrew nazwisku właściciela, słynął z dobrej roboty. Przewrotność nazwiska sprawiała, że niemal każdy nowy klient (nie mylić z klientkami) z obawą pozostawiał tam swoje auto do naprawy; później jednak wcześniejsza rezerwa zamieniała się w entuzjazm. Z czasem jednak, prawdopodobnie z przypływem coraz większego bogactwa, Bryndzeusz Gruchot zaczął rozglądać się za spódniczkami, co w końcu przeobraziło się w notoryczne uganianie się za kieckami. Rozglądanie się czy uganianie nie są siłą rzeczy – w tej sytuacji określeniami dość ścisłymi, bo właściwie Bryndzeusz nie musiał kiwać nawet palcem, a panie i tak w sporych ilościach odwiedzały jego warsztat. Z czasem Bryndzeusz tak się rozochocił w kontaktach damsko-towarzyskich, że poszły za tym jakieś rzucane ad hoc deklaracje dozgonnej miłości, małżeństwa i temu podobne. Oczywiście nie miały się one nigdy spełnić. Tak to sobie kombinował Bryndzeusz.
         Ale Bździochy to Bździochy. Wieś w końcu. I różne wieści po niej się rozchodzą. Zawiedzione kobiety najczęściej odpuszczały sobie dalsze adoracje Bryndzeusza i łopoty serc kierowały w stronę bardziej rzetelnych kandydatów do ożenku. Z wyjątkiem jednej jedynej panny, Róży Potulnej. Róża miała charakter nieadekwatny do nazwiska, bo wcale do potulnych nie należała. U niej, podobnie jak w przypadku Bryndzeusza, też występowała przewrotność. Można by więc rzec, że trafiła kosa na kamień. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że Róża szalała za Bryndzeuszem do tego stopnia, że gotowa była sforsować wszelkie przeszkody stojące na drodze do Adalberta. Z wiadomych względów nie było to możliwe, więc dla świętego spokoju zarządca przybytku udzielił Bryndzeuszowi dyspensy na jeden wieczór.
         I tu wkroczył do akcji notoryczny wolontariusz Sekstus Serdeczko. Wcale nie tak, żeby z własnej woli czy coś w tym guście. Nie. Serdeczko został oddelegowany jako przyzwoitka dla tej pary. A para wybrała się na raut. Gdy Sekstus (on też miał przewrotne nazwisko) ujrzał Różę, a ujrzał ją po raz pierwszy w życiu, zaniemówił. Bo Róża była niesłychanie piękną i ponętną kobietą. Na dodatek miała strój, który całkiem słusznie mógł uchodzić za nieprzyzwoity. Otóż obcisła sukienka, w której Róża wystąpiła na raucie, miała poprzeczne rozcięcie pod samym biustem, a nawet pobieżny tylko rzut oka przekonywał, że żadnej bielizny pod spodem nie było. Biust panny Róży oczywiście nie był widoczny, choć w widoczny sposób odpychał materiał. Rozcięcie więc de facto było sporą szczeliną falującą wraz z falowaniem biustu.
         Wolontariusz Serdeczko nieobyty dotychczas z damskim towarzystwem, i to z jakim towarzystwem!, poczuł dziwne mrowienie tu i ówdzie. Było ono niewątpliwie związane z widokiem panny Róży, a zwłaszcza z wyobrażonym sobie widokiem tego, co falowało pod szczeliną sukienki. I co zrobił nasz skromny dotychczas chłopak? Otóż postanowił tam zajrzeć. Nie wypadało oczywiście zrobić tego tak otwarcie. Trzeba by użyć jakiegoś fortelu, kombinował. Myślał, myślał i myślał nad sposobem. A jak człowiek bardzo chce, a na dodatek myśli, to w końcu wymyśli. No i wymyślił.
         Tak manewrował po sali, namawiając Różę i Bryndzeusza do przemieszczania się wraz z nim, aż dotarł do stolika ze słodyczami. Ale nie w słodyczach rzecz tylko w stoliku. Otóż stolik miał szklany blat i odbijał wszystko, co było nad nim. Kiedy więc Róża stanęła, a nawet pochyliła się nad stolikiem, Sekstus mógł wreszcie dojrzeć to, co go tak pociągało. A było co oglądać. Piersi falujące i podrygujące w rytm ruchów ich właścicielki przyciągały wzrok jak magnes.
         Sekstus wpatrywał się w blat stołu jak urzeczony. Panna róża zaś opuszczony wzrok Sekstusa brała za wyjątkową nieśmiałość. Nawet się nie domyślała fortelu.
         W taki oto sposób Sekstus Serdeczko doznał pierwszego w swym życiu doświadczenia natury intymnej. Nigdy wcześniej by nie przypuszczał, że stać go będzie na taką odwagę. Wszak stojący obok Bryndzeusz, gdyby spojrzał w dół, zobaczyłby niechybnie, co takiego na stole przyciąga wzrok młodzieńca.
         Można by jeszcze dodać, że po latach, gdy Róża nie była już panną Różą Potulną, tylko panią Różą Gruchotową, przypadkiem spotkała Sekstusa Serdeczkę. Powiedziała mu, że wtedy, na raucie spojrzała jednak w dół, na blat stołu i domyśliła się, w co z takim namaszczeniem wpatruje się Sekstus. Ba, dodała też, że wiedząc to, specjalnie długo nie odchodziła od stołu, bo spryt i atencja, z jaką Sekstus wpatrywał się w jej wdzięki, była dla niej komplementem czy nawet hołdem, i ona też wtedy poczuła szczególnego rodzaju dreszcze.

         cdn…

sobota, 11 stycznia 2020

302. My tu sobie…


         Rodzina Pilastrów szczyciła się tym, że na tym zadupiu, którym były Bździochy położone na kresach Kresów Wschodnich, była w stanie wykształcić całą czwórkę potomstwa. Kresy Kresów Wschodnich, a w szczególności Bździochowa Dolina, a w jeszcze większej szczególności same Bździochy de facto – za sprawą sprawnych rządów sołtysa Miętosia – zadupiem w rozumieniu zapóźnienia w rozwoju, prymitywizmu, analfabetyzmu czy też hołdowaniu gusłom i zabobonowi nie były. Co najwyżej ich odległe od stolicy położenie mogłoby sugerować taką o nich opinię, ale – prawdę mówiąc – właśnie dzięki sołtysowi Miętosiowi rozkwitły i rozwinęły się w fantastycznie nowoczesny region, przy którym – jak to już zostało kiedyś powiedziane – stolica jawiła się jako zaściankowa dziura.
         Dzieci Pilastrów rozjechały się po świecie, bliższym lub dalszym, na nauki lub do pracy, a oni sami jakoś dawali sobie radę w gospodarstwie, którego głównym źródłem utrzymania była produkcja i sprzedaż miodu. W okresie letnim, a więc w okresie wakacyjnym i urlopowym, cała czwórka zjeżdżała do rodzinnego domu i wtedy było wesoło. Zjeżdżali się kolejno i stan wesołości narastał wraz z przyjazdem następnego z dzieci. W sumie już dorosłych panien i kawalerów.
         Jednego roku jako pierwszy w Bździochach pojawił się Benedykt, z wykształcenia inżynier architekt, który miał swoją pracownię w sporym oddaleniu od Bździochów. No cóż, nie będziemy ukrywać – w stolicy. Akurat w odwiedziny, a także po zakup miodu przyszła jedna z najstarszych mieszkanek Bździochów, Stara Byrbynica, jak na nią mówiono, przy czym słowo „Stara” zawsze wymawiano wielką literą i było ono niczym pierwsze imię przyklejone do rzeczywistego imienia – Byrbynica. Tradycyjnie sąsiadka została przez gospodynię, Miodzisławę Pilastrową, zaproszona na kawę. Przy kawie, jak to przy kawie, omawiane były najbardziej frapujące bździochowskie nowinki, w czasie których w pasiece Benedykt przygotował dla Starej Byrbynicy słoik miodu. Gdy wrócił, przysiadł się do pań, a wtedy rozmowa zeszła na jego temat.
         Stara Byrbynica chwaliła chłopaka za jego domniemaną pracowitość, przydatność w gospodarstwie, a nawet wyraziła przypuszczenie, że on właśnie przejmie schedę po rodzicach. Bo to przecie i w koło uli zrobi, i naprawi, co się zepsuje w domu, i w ogóle chłopak to chłopak, a może nawet jaką szkołę skończy. Gdy Stara Byrbynica usłyszała z ust gospodyni, że Benedykt jest inżynierem, aż podskoczyła z wrażenia i na moment zaniemówiła. Gdy już jej mowa wróciła, z najwyższą atencją, graniczącą niemalże z czcią i nabożeństwem, powiedziała:
         – My tu sobie siedzimy i pijemy kawę jak gdyby nigdy nic, a tu PAN INŻYNIER siedzi.
         Wychodziła z domu Pilastrów bliska składania pokłonów, zapomniawszy o miodzie, który zaniósł jej później Benedykt. Gdy w drzwiach odbierała od niego słoik, niemal dostała apopleksji z wrażenia i z łaski, jaką uczynił jej PAN INŻYNIER.

         cdn…

sobota, 4 stycznia 2020

301. 4 x szyba


         Nieoficjalna część zjazdu absolwentów z okazji pięćdziesięciolecia istnienia Szkoły Podstawowej nr 1 w Bździochach, na którym humorysta New Bździochera Trycjan Paszkwilko wyraził pamiętną obawę o stan psychiczny swego niegdysiejszego „ławkowego” kolegi, a obecnie prezesa PZDŚ (Przedsiębiorstwa Zgrubnego Dokręcania Śrub) Zaskurniaka, przeniosła się do restauracji Pod Upadłym Aniołem. Towarzystwo zestawiło stoliki i bawiło się w najlepsze wspominkami z dawnych czasów, nie zapominając wszakże o stronie stricte duchowej owego spotkania po latach, czyli o niewylewaniu za kołnierz. Podochocone …sięciolatki wysupływały z pamięci coraz to zabawniejsze historie sprzed lat, a z kieszeni coraz bardziej sute napiwki.
         Nie obyło się oczywiście bez kolejnego zabrania głosu przez Trycjana Paszkwilkę, który – nawiasem mówiąc – z racji swojej „społecznej” funkcji rej wodził w tym gronie. Zdarzenie, które przywołał, także dotyczyło Zaskurniaka. Opowieść Paszkwilki brzmiała mniej więcej tak.
         „Pamiętacie, jak po wuefie rozprawialiśmy w szatni o podrygujących biustach naszych koleżanek ćwiczących w drugiej części boiska? Dyskusja była tak gorąca, a zarazem tak głośna, że wywabiła dyra z jego gabinetu, który znajdował się dokładnie nad szatnią. Dyro, surowy jak zwykle, stanął w drzwiach i rozegrał sprawę po swojemu. – Skoro nie potraficie ubierać się spokojnie, za karę… – Chyba nie był zbytnio przygotowany, bo dość długo się zastanawiał nad sposobem ukarania nas. A u niego kara zawsze wiązała się z wykonaniem jakichś prac na rzecz szkoły. Dyro stał w drzwiach, rozglądał się i kombinował, co by tu i jak by tu. No i zauważył pękniętą szybę w oknie. Z satysfakcją wskazał na okno i dokończył zdanie: – …wymienicie szybę. – Jak zwykle koszty go nie interesowały. Były po stronie ukaranych.
         Cóż było robić. Wymierzyliśmy szybę, zrobiliśmy zrzutkę i kilku chłopaków poszło do szklarza. Zanim przytargali nową szybę, pozostali przygotowali ramę. Wyrzuciliśmy pękniętą szybę (nie trzeba dodawać, że rozbiliśmy ją w drobny mak, a huku pewnie było więcej niż tego naszego hałasu), oczyściliśmy ramę ze starego kitu i… okazało się, że szyba nie pasuje. Czy pomiary nie były dość dokładne, czy rama była wypaczona, nie wiadomo. No i oczywiście przy wkładaniu, szyba pękła. Wyglądała jeszcze tragiczniej niż poprzednia. Znowu zdjęto wymiary, uwzględniając poprawkę na „krzywość” ramy, zrobiliśmy następną zrzutkę i „ekipa szybowa” ponownie udała się do szklarza. Druga szyba już pasowała, więc zadowoleni zabraliśmy się za kitowanie. Kiedy już zbliżaliśmy się do końca, Zaskurniak zauważył wystający gwóźdź. Odbierając obcęgi od któregoś z kolegów, upuścił je na szybę. Co było dalej, ci co wtedy byli, pamiętają. Ostatni, czwarty raz szyba się zbiła, gdy okno opadło (to było okno uchylne, otwierane nie na boki, tylko z góry na dół). Rama walnęła w parapet z lastrika, a szyba w drobnych kawałkach znalazła się na podłodze.
         Podejrzewaliśmy nawet zmowę dyra ze szklarzem. W tym wypadku nie sprawdziło się powiedzenie „Do trzech razy sztuka”. No, a teraz do dna, panie i panowie, a później opowiem o skoku goryla i… związanym z nim malowaniu kibli.

         cdn…