sobota, 11 stycznia 2020

302. My tu sobie…


         Rodzina Pilastrów szczyciła się tym, że na tym zadupiu, którym były Bździochy położone na kresach Kresów Wschodnich, była w stanie wykształcić całą czwórkę potomstwa. Kresy Kresów Wschodnich, a w szczególności Bździochowa Dolina, a w jeszcze większej szczególności same Bździochy de facto – za sprawą sprawnych rządów sołtysa Miętosia – zadupiem w rozumieniu zapóźnienia w rozwoju, prymitywizmu, analfabetyzmu czy też hołdowaniu gusłom i zabobonowi nie były. Co najwyżej ich odległe od stolicy położenie mogłoby sugerować taką o nich opinię, ale – prawdę mówiąc – właśnie dzięki sołtysowi Miętosiowi rozkwitły i rozwinęły się w fantastycznie nowoczesny region, przy którym – jak to już zostało kiedyś powiedziane – stolica jawiła się jako zaściankowa dziura.
         Dzieci Pilastrów rozjechały się po świecie, bliższym lub dalszym, na nauki lub do pracy, a oni sami jakoś dawali sobie radę w gospodarstwie, którego głównym źródłem utrzymania była produkcja i sprzedaż miodu. W okresie letnim, a więc w okresie wakacyjnym i urlopowym, cała czwórka zjeżdżała do rodzinnego domu i wtedy było wesoło. Zjeżdżali się kolejno i stan wesołości narastał wraz z przyjazdem następnego z dzieci. W sumie już dorosłych panien i kawalerów.
         Jednego roku jako pierwszy w Bździochach pojawił się Benedykt, z wykształcenia inżynier architekt, który miał swoją pracownię w sporym oddaleniu od Bździochów. No cóż, nie będziemy ukrywać – w stolicy. Akurat w odwiedziny, a także po zakup miodu przyszła jedna z najstarszych mieszkanek Bździochów, Stara Byrbynica, jak na nią mówiono, przy czym słowo „Stara” zawsze wymawiano wielką literą i było ono niczym pierwsze imię przyklejone do rzeczywistego imienia – Byrbynica. Tradycyjnie sąsiadka została przez gospodynię, Miodzisławę Pilastrową, zaproszona na kawę. Przy kawie, jak to przy kawie, omawiane były najbardziej frapujące bździochowskie nowinki, w czasie których w pasiece Benedykt przygotował dla Starej Byrbynicy słoik miodu. Gdy wrócił, przysiadł się do pań, a wtedy rozmowa zeszła na jego temat.
         Stara Byrbynica chwaliła chłopaka za jego domniemaną pracowitość, przydatność w gospodarstwie, a nawet wyraziła przypuszczenie, że on właśnie przejmie schedę po rodzicach. Bo to przecie i w koło uli zrobi, i naprawi, co się zepsuje w domu, i w ogóle chłopak to chłopak, a może nawet jaką szkołę skończy. Gdy Stara Byrbynica usłyszała z ust gospodyni, że Benedykt jest inżynierem, aż podskoczyła z wrażenia i na moment zaniemówiła. Gdy już jej mowa wróciła, z najwyższą atencją, graniczącą niemalże z czcią i nabożeństwem, powiedziała:
         – My tu sobie siedzimy i pijemy kawę jak gdyby nigdy nic, a tu PAN INŻYNIER siedzi.
         Wychodziła z domu Pilastrów bliska składania pokłonów, zapomniawszy o miodzie, który zaniósł jej później Benedykt. Gdy w drzwiach odbierała od niego słoik, niemal dostała apopleksji z wrażenia i z łaski, jaką uczynił jej PAN INŻYNIER.

         cdn…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz