Rodzina
Pilastrów szczyciła się tym, że na tym zadupiu, którym były Bździochy położone
na kresach Kresów Wschodnich, była w stanie wykształcić całą czwórkę potomstwa.
Kresy Kresów Wschodnich, a w szczególności Bździochowa Dolina, a w jeszcze
większej szczególności same Bździochy de
facto – za sprawą sprawnych rządów sołtysa Miętosia – zadupiem w rozumieniu
zapóźnienia w rozwoju, prymitywizmu, analfabetyzmu czy też hołdowaniu gusłom i
zabobonowi nie były. Co najwyżej ich odległe od stolicy położenie mogłoby
sugerować taką o nich opinię, ale – prawdę mówiąc – właśnie dzięki sołtysowi
Miętosiowi rozkwitły i rozwinęły się w fantastycznie nowoczesny region, przy
którym – jak to już zostało kiedyś powiedziane – stolica jawiła się jako
zaściankowa dziura.
Dzieci
Pilastrów rozjechały się po świecie, bliższym lub dalszym, na nauki lub do
pracy, a oni sami jakoś dawali sobie radę w gospodarstwie, którego głównym
źródłem utrzymania była produkcja i sprzedaż miodu. W okresie letnim, a więc w okresie
wakacyjnym i urlopowym, cała czwórka zjeżdżała do rodzinnego domu i wtedy było
wesoło. Zjeżdżali się kolejno i stan wesołości narastał wraz z przyjazdem
następnego z dzieci. W sumie już dorosłych panien i kawalerów.
Jednego
roku jako pierwszy w Bździochach pojawił się Benedykt, z wykształcenia inżynier
architekt, który miał swoją pracownię w sporym oddaleniu od Bździochów. No cóż,
nie będziemy ukrywać – w stolicy. Akurat w odwiedziny, a także po zakup miodu
przyszła jedna z najstarszych mieszkanek Bździochów, Stara Byrbynica, jak na
nią mówiono, przy czym słowo „Stara” zawsze wymawiano wielką literą i było ono niczym
pierwsze imię przyklejone do rzeczywistego imienia – Byrbynica. Tradycyjnie sąsiadka
została przez gospodynię, Miodzisławę Pilastrową, zaproszona na kawę. Przy
kawie, jak to przy kawie, omawiane były najbardziej frapujące bździochowskie nowinki,
w czasie których w pasiece Benedykt przygotował dla Starej Byrbynicy słoik
miodu. Gdy wrócił, przysiadł się do pań, a wtedy rozmowa zeszła na jego temat.
Stara
Byrbynica chwaliła chłopaka za jego domniemaną pracowitość, przydatność w
gospodarstwie, a nawet wyraziła przypuszczenie, że on właśnie przejmie schedę
po rodzicach. Bo to przecie i w koło uli zrobi, i naprawi, co się zepsuje w
domu, i w ogóle chłopak to chłopak, a może nawet jaką szkołę skończy. Gdy Stara
Byrbynica usłyszała z ust gospodyni, że Benedykt jest inżynierem, aż
podskoczyła z wrażenia i na moment zaniemówiła. Gdy już jej mowa wróciła, z
najwyższą atencją, graniczącą niemalże z czcią i nabożeństwem, powiedziała:
– My tu
sobie siedzimy i pijemy kawę jak gdyby nigdy nic, a tu PAN INŻYNIER siedzi.
Wychodziła
z domu Pilastrów bliska składania pokłonów, zapomniawszy o miodzie, który
zaniósł jej później Benedykt. Gdy w drzwiach odbierała od niego słoik, niemal
dostała apopleksji z wrażenia i z łaski, jaką uczynił jej PAN INŻYNIER.
cdn…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz