sobota, 28 marca 2020

313. Apetyt kontra…

           Rywalizacja pomiędzy Łyskiem Kudełką i Falisławem Oczko o względy Lukrecji zakończona, jak pamiętamy, sukcesem Falisława, miała swoją dramaturgię. Łysek, który adorowanie, omotywanie i w końcu zdobywanie kobiet miał we krwi, z Lukrecją także nie postępował inaczej niż z pełną nonszalancją, z rutyną w tle. Podczas gdy Falisław przeżywał duchowe uniesienia, a nierzadko – pod wpływem podstępnej wyobraźni podszytej zazdrością – także katusze, Łysek bezpardonowo parł do przodu z całkowitym przekonaniem, że jego metody bezapelacyjnie doprowadzą adorowane dziewczę do łóżka. Jego łóżka.
          Kudełkowe metody osaczania upatrzonych duszyczek zawsze były skuteczne. Nie zdarzyło się jeszcze, aby tak adorowana duszyczka mu nie uległa. Chociaż nazywanie jego sposobów osaczaniem nie byłoby najwłaściwsze, wszak czynił to z najwyższą elegancją, kurtuazją, galanterią i czym tam jeszcze. Pierwszą i w zasadzie najważniejszą sprawą w dziele uwodzenia było solidne nakarmienie dziewczęcia. Jak dotąd żadne kina, romantyczne przechadzki czy inne tego rodzaju atrakcje w jego metodzie nie funkcjonowały. Tylko porządna restauracja, ewentualnie potańcówka i nie ma zmiłuj się – chop do łózia.
          Nie inaczej Łysek poczynał sobie z Lukrecją. Żadna knajpa typu Pod Upadłym Aniołem nie wchodziła w rachubę. Najbardziej luksusową restaurację w Bździochach prowadził Grand Hotel i tam właśnie Łysek któregoś wieczoru zamówił stolik, by porządnie ugościć wybrankę. Podczas gdy Falisław ciągle przeżywał duchowe udręki, Łysek był już na etapie raczenia Lukrecji frykasami. Podał dziewczynie kartę dań i zaznaczył, że może sobie wybrać, co tylko zechce.
          No i Lukrecja wybrała. Gdy kelner zastawił stół najwykwintniejszymi, a co za tym idzie – najdroższymi daniami, trochę Łyskowi mina zrzedła. Patrzył z niedowierzaniem na to, co dzieje się na stole. A działo się wiele. Ciągle jednak trzymał fason, z przekonaniem, że choć to nieco nadweręży jego kieszeń, toć przecież dziewczę, mimo wszystko, jest tego warte. W końcu sam jej zaproponował wybór dań.
          Niemniej trochę już go nadżerała ciekawość, jak to szczupłe przecież dziewczątko pomieści w sobie tyle jadła. Żartobliwie więc zagaił: 
          – Czy ty zawsze masz taki apetyt?
          Spodziewał się rozpoczęcia wesołego dialogu, który uspokoi jego sumienie i doprowadzi do skonsumowania znajomości. Tymczasem Lukrecja z rozbrajającą szczerością, choć niekoniecznie bezpośrednio, przedstawiła plan na resztę wieczoru:
          – Nie, tylko wtedy, gdy mam okres.

          cdn…



sobota, 21 marca 2020

312. Awans Bidka Chlipały

           Bidkowi Chlipale, któremu onegdaj baca Stasek Gdybała, zwany Pućtem, tak obrazowo przedstawiał wszechświat, że się w końcu na dociekliwego Bidka obraził, tak jak wszystkim bodaj chłopcom, przyszło w końcu dorosnąć. Więc Bidek dorósł, a dorosnąwszy wiekowo i fizycznie, dorósł też do odbycia służby wojskowej. Ba, więcej nawet, bo Bidek postanowił zostać żołnierzem zawodowym. Co więcej, postanowił zostać oficerem. Trochę to trwało, ale w końcu został.
           Czy to jednak samo wojsko, czy też bździochowianie mieli to już we krwi, dość że Bidek Chlipała, wzorem całej niemal męskiej populacji Bździochów, zaczął nie wylewać za kołnierz. Niektórzy niewylewanie za kołnierz nazwaliby przypadłością, ale w Bździochowej Dolinie było to rzeczą naturalną, nieomal cechą charakterystyczną bździochowskiej nacji. Tam każdy osobnik rodzaju męskiego, gdy już osiągnął właściwy wiek, wpasowywał się zgrabnie w tę świadczącą o dojrzałości zasadę. Takoż i Bidek się w nią wpasował i nikt nie widział w tym nic niewłaściwego. W wojsku zaś umiejętność niewylewania za kołnierz uważano wręcz za miarę dorosłości. Wiadomo było, że już po przysiędze świeżo upieczeni żołnierze wraz z odwiedzającym go towarzystwem mocno dawali sobie w gaz. Na drugi dzień zarządzano ćwiczenia na poligonie, aby się żołnierzom łby nieco przewietrzyły, i było po krzyku. Wróćmy jednak do kariery Bidka Chlipały.
           Jako się rzekło, Bidek chciał zostać oficerem i dopiął swego. Jako wzorowy podchorąży zdobył wszystkie możliwe do zdobycia nagrody i opuszczał szkołę oficerską nie tylko z dwoma gwiazdkami na pagonach, ale też i z listem pochwalnym. Nominacje oficerskie na zakończenie studiów wojskowych odbywają się bardzo uroczyście, a kończy je raut, gdzie świeżo upieczeni oficerowie wraz z całym dowództwem, czyli z oficerami najwyższej rangi, wychylają toast za świetlaną przyszłość.
           Na ten cel przygotowano i zastawiono stoły w auli. Stół dowództwa stał w poprzek sali, stoły dla właśnie awansowanych oficerów – wzdłuż, w taki sposób, że jednym końcem przylegały do stołu dowództwa, tworząc – gdyby spojrzeć z góry – rodzaj kolumnady niczym w starożytnej świątyni. Na stołach stały półmiski z zakąskami, dzbanki z sokiem i lampki z winem, którym miano wychylić toast, tudzież słodkości i owoce.
           Dziwnym trafem świeży oficerowie zasiedli przy owych stołach półkolem, tak że miejsca najbliższe stołu dowódczego były puste. I wtedy właśnie w Bidku odezwała się bździochowska krew. Zasiadł na pierwszym wolnym krześle, a po spełnieniu toastu, przesiadał się na miejsce o bok. Postępując w ten sposób, zawsze miał przed sobą pełną lampkę wina i z coraz większą ochotą życzył wszystkim, nie wyłączając dowództwa, wszystkiego najlepszego.
           Cóż tu kryć, na oczach dowództwa Bidek nieźle się zaprawił winem (trzeba uczciwie przyznać organizatorom, że nie byle jakim), tworząc pomost między bon tonowym oficerskim zwyczajem wznoszenia toastów, a tradycyjnym, całkiem prozaicznym bździochowskim niewylewaniem za kołnierz.
           Jedno jednak trzeba Bidkowi Chlipale przyznać. Przez cały swój późniejszy żywot umiejętnie łączył oficerski bon ton z bździochowską prozaicznością.




          cdn…
 


sobota, 14 marca 2020

311. Tragiczny przypadek babci Gandziołki

           W cieniu najsławniejszego bździochowskiego aktora, Leona Obscenki, prowadziła spokojne życie jego babka ze strony matki, niejaka Zasyska Ziółko-Gadziołka. Być może aktorski talent Leon odziedziczył właśnie po niej, aczkolwiek babcia Zasyska nie odnosiła żadnych spektakularnych sukcesów; ba, wiodła, jako się rzekło, żywot spokojny i wcale się ze swoim ewentualnym talentem do aktorstwa nie ujawniała. Ale swoje potrafiła.
           Ci, którzy ją znali, a zwłaszcza ci, którzy ją znali bardzo dobrze, choć takich było naprawdę niewielu, wiedzieli o pewnych utajnionych przed światem babcinych skłonnościach i z tej racji między sobą nazywali ją Ziółko-Gandziołka lub po prostu babcia Gandziołka. Już samo to przezwisko może sugerować pewne upodobania babci Zasysyki i jeśli ktoś podejrzliwy chciałby być na tyle dociekliwy, aby sprawdzić jego źródło, wcale by się nie pomylił. Bo w istocie babcia Zasyska w pełni zasługiwała na to przezwisko. Ujmując rzecz bez ogródek i nie owijając w bawełnę, taki dociekliwiec miałby całkowitą rację. Babcia Gandziołka po prostu lubiła sobie zapalić „ziołowego” skręta. Skąd brała owe ziółka, było tajemnicą poliszynela, ale i tak było wiadomo, że w doniczkach z dziwnymi roślinkami o rozcapierzonych liściach, których dziesiątki zastawiały wszystkie bodaj parapety w całym domu, rosły właśnie te ziółka.
           Kto był z babcią Gandziołką najbliżej, wiedział też, że pali ona też normalne papierosy, tytoniowe, oraz z nie mniejszym upodobaniem zagląda do kieliszka. Krótko mówiąc, babcia Zasyska była niemal nałogowcem w paleniu i w piciu, czyli – mówiąc po bździochowsku – w niewylewaniu za kołnierz. A że była z natury łagodna, przeto, jak już się dwa razy rzekło, wiodła żywot spokojny, nie wadząc nikomu i nie wszczynając burd, jak to się niektórym zdarza.
           No więc babcia Gandziołka wiodła sobie swój spokojny żywot z dala od wielkowiejskiego gwaru. Czasem tylko, gdy potrzebowała, zaprzęgała konika do kolaski i włączała się w ów wielkowiejski ruch, by dotrzeć tam, gdzie zamierzała. Babciny konik spokojnie dreptał śródwiejskimi asfaltami i nic sobie nie robił z klaksonów i ulicznego tumultu. Po cichu się mówiło, że babcia konikowi do siana dorzuca swojej trawki, i dlatego konik jest taki spokojny, wyluzowany i z tumiwisistycznym podejściem do całego tego współczesnego bałaganu.
           Ale niestety ta sielanka nie miała trwać wiecznie. Zdarzyło się więc, że babcię zmogła najzwyklejsza dolegliwość, jaką jest ślepa kiszka. Tego nie dało się wyleczyć domowym sposobem i żadna, nawet największa dawka trawki nie była w stanie babci z tego stanu wyciągnąć. Tym sposobem babcia Zasyska, zwana babcią Gandziołką, trafiła do szpitala. Trafiła w ręce bodaj najlepszego bździochowskiego chirurga, doktora Skalpela, który tych prostych zabiegów miał na swym koncie setki, jeśli nie tysiące. Lepiej babcia trafić nie mogła. Zabieg się udał, jak zwykle zresztą, i tylko patrzeć, kiedy babcia opuści szpitalne mury.
           Tymczasem stało się coś niebywałego. Babcia którejś nocy zeszła z tego świata tak cicho, jak cichy żywot wiodła. Cały personel szpitala, zszokowany, zadawał sobie pytanie: „Jak to możliwe?”, lecz nikt nie znajdował stosownego wyjaśnienia. Najbardziej ucierpiał oczywiście prestiż doktora Skalpela, bo taki przypadek przydarzył mu się po raz pierwszy w całej, bogatej wyłącznie w sukcesy karierze. Trauma jego była więc przeogromna. Prawdę babcia zabrała ze sobą do grobu.
           Jedynie Leon przeczuwał, co mogło być przyczyną babcinego opuszczenia tego świata. Bo tak jak Leon, nie znał babci nikt. On był jej oczkiem w głowie i to za jej namową poszedł w kierunku zawodowego aktorstwa. Siedział któregoś wieczoru smętny przy kieliszeczku babcinej nalewki z wiśni, wpatrywał się w wybujałe roślinki w doniczkach i wsłuchiwał się w jakiś wewnętrzny głos. Głos ten brzmiał dokładnie jak głos babci, dlatego to co mu przekazał, uznał za wiarygodne.
           „Widzisz Leosiu, mówił głos, nic mi tutaj nie dają z tego, co lubię najbardziej. Zakłócono mój domowy rytuał. Nie mogę sobie ani zapalić, ani łyknąć, a to przecież było całe moje życie. Nic po mnie na takim bezdusznym świecie. Żegnaj. Wybacz, ale muszę odejść.”
           Leon ocknął się i sam już nie wiedział, czy to był rzeczywisty głos zza światów, czy też może mu się to przyśniło. Ale, pomyślał, chyba jednak tak mogło być. Śpij babciu spokojnie.

           cdn…

sobota, 7 marca 2020

310. Zakład mniej więcej honorowy

           By móc opisać Bronsia Wyżłopa, trzeba by zużyć wiele ryz papieru i wiele kałamarzy atramentu, nie licząc stalówek. Określając rzecz współcześnie – trzeba by zapełnić wiele plików komputerowych. Bo Bronsiu Wyżłop to wielce skomplikowane dzieło Boże. Można by nawet powiedzieć, że to geniusz. Lecz tylko pod jednym warunkiem – wtedy kiedy jest pod wpływem. Nie trzeba dodawać pod wpływem czego, bo już samo jego nazwisko niechybnie naprowadzi ewentualnego dociekacza prawdy na właściwy trop.
           Niewątpliwie najcenniejszą zaletą Bronsia był gust. Gust szeroko pojęty. Bo Bronsiu z takim samym zapałem gustował kolorystykę barwników w pracy, jak i wszelkiej mocy alkohol. Jak pamiętamy, Bronsiu pracował w dziale projektowo-konstrukcyjnym Ośrodka Badawczo-Rozwojowego w Bździochowskiej Fabryce Sztućców Dwukrotnego Użytku, na stanowisku dobieracza barwników. Musiał być w tym dobry, bo dyrekcji nigdy nawet przez myśl nie przeszło, aby pozbyć się tak cennego i uzdolnionego fachowca, mimo jego chronicznego upodobania do niewylewania za kołnierz. Ponieważ jednak była to cecha zdecydowanej większości męskiej części bździochowskiej populacji, a istniało znikome prawdopodobieństwo znalezienia jego zastępcy, przeto Bronsiu trwał na swoim dobieraczowo barwnikowym stołku niezagrożony.
           O przeróżnych wyczynach Bronsia bywało głośno w Bździochowej Dolinie, ale oczywiście tylko do czasu, gdy jakieś inne spektakularne wydarzenia nie odsunęły tych Bronsiowych poza pamięć podręczną, czyli w głąb pamięci długoterminowej. Bo całkiem zapomnieć o nich się nie dało. Gwoli przypomnienia napomknąć więc wypada o wyjeździe na wczasy z walizką pełną butelek wódki, czy też o słynnej akcji z kreską w pijalni piwa Akwarium.
           Kolejny wyczyn Bronsia Wyżłopa, który poniżej zostanie Czytelnikowi przedstawiony, też przeszedł do bździochowskiej historii. Wpierw jednak trzeba wspomnieć o innej cesze Bronsia, o jego pewnego rodzaju sknerstwie (trudno o inne określenie). Bronsiu mianowicie lubił – jak to się popularnie określa – popić na krzywy ryj. Było mu to jednak wybaczane, prawdopodobnie ze względu na jego „użyteczność towarzyską”. Gdy zaś chciano coś omówić bez obecności Bronsia, wystarczyło że któryś z kolegów rzucił na głos hasło: „Kto mi pożyczy stówę do pierwszego?”, a Bronsiu natychmiast pod byle pozorem opuszczał biuro.
           Wróćmy jednak do zapowiedzianego przypadku. Podczas jakiegoś spotkania towarzyskiego w restauracji „Pod Upadłym Aniołem” powstał zakład – kto wypije duszkiem litr wódki. Wygraną miała stanowić skrzynka wódki. Całe towarzystwo zaniemówiło i po cichu analizowało swoje możliwości. Bronsiu natomiast natychmiast wstał i opuścił lokal. Całe towarzystwo było tym faktem zaskoczone, bo kto jak kto, ale Bronsiu miał duże szanse wygrać zakład. Było przekonane, że Bronsiu choć mógł być pewien, że podoła zakładowi, to pewnie bał się, że gdyby jednak nie podołał, musiałby on postawić skrzynkę wódki. A to bardzo kłóciło się ze wspomnianą wcześniej jego cechą swoistego sknerstwa. Jakież więc było zdziwienie ogółu, gdy po krótkim czasie Bronsiu wrócił i podjął zakład. I go wygrał.
           – No ale jak to tak? – pytano. – I nagle tak ni stąd, ni zowąd wróciłeś i bach, litr wódki z gwinta na raz. Gdzie ty byłeś?
           Na to ogólne zdziwienie Bronsiu zareagował skromnym:
           – Wpadłem na chwilę do Akwarium, wypróbować, czy mi się to uda. No i udało się. Tu, jak widzieliście, też. O mój honor szło – powiedział, tym razem z dumą i z iskierką satysfakcji w oku. Po czym dźwignął wygraną, by na coraz bardziej chwiejnych nogach zataszczyć ją do domu.

           cdn…