sobota, 27 czerwca 2020

326. Obraza prezydenta

           Drzwi do pokoju komisarza Chwalimierza Ciutgrzmota zostały otwarte z impetem i do środka wepchnięto przyzwoicie ubranego młodego człowieka. Wpychająca go ręka szybko się cofnęła, a zanim zatrzaśnięto drzwi, do uszu obecnych doleciał krótki meldunek:
           – Obraza prezydenta!
           Komisarz Ciutgrzmot nie musiał zgadywać, do kogo należy głos, bo znał go na pamięć. Znowu ten Zauszko w akcji, pomyślał. Pewnie jakaś kolejna bzdura. Wskazał młodzieńcowi krzesło przy sąsiednim biurku, po czym zwrócił się do siedzącego przy nim swojego podwładnego, śledczego Rympała Przypałki:
           – Przesłuchaj pana i spisz protokół.
           – Sie robi – odparł Przypałko i powtórzył gest przełożonego wskazujący gościowi krzesło.
           – Po rytualnym wypytaniu o dane osobowe przeszedł do sedna:
           – No to jak pan obraził prezydenta? – zapytał uprzejmie. Spojrzał przy tym na komisarza, żeby sprawdzić, czy nie nazbyt uprzejmie. Ale komisarz już wsadził nos w swoje papiery i nie zwracał uwagi na poczynania śledczego. Tym samym dał mu wolną rękę do działania.
           – Nie wiem – padła odpowiedź.
           – Jak to pan nie wie?
           – No nie wiem.
           – Powiedział do prezydenta: Będziesz siedzieć. – Te słowa wypowiedział tajny agent Zauszko, uchyliwszy drzwi. Przypałko spojrzał w tamtą stronę, ale drzwi już się przymknęły. Z uniesionymi ze zdziwienia brwiami spytał przesłuchiwanego:
           – Tak pan powiedział? A co na to prezydent?
           – Nie mam pojęcia – odpowiedział młodzian, nie mniej zdumiony tym, co się działo.
           – No to jak? Wie pan, czy pan nie wie?
           – Ale że co?
           – A to, czy pan obraził w końcu prezydenta, czy nie?
           – Nie.
           – Powiedział pan: Będziesz siedzieć?
           – Powiedziałem.
           – A więc przyznaje się pan?
           – Do czego?
           – Do obrazy prezydenta.
           – Ale ja wcale nie powiedziałem tego do prezydenta.
         Przypałko, który już się cieszył, że ma oskarżonego na widelcu i że tak szybko będzie mógł zamknąć sprawę, ze zdumienia uniósł brwi dużo wyżej niż zwykle.
           – A do kogo?
           – Do dziecka.
           – Dziecko miało na imię Prezydent? – Przypałko nieco się pogubił w śledztwie.
           – Nie.
           – No to ja już nic z tego nie rozumiem. Mówił pan do dziecka, a obrażał pan prezydenta?
           Komisarz Ciutgrzmot od dłuższej chwili dyskretnie spoglądał na podwładnego i równie dyskretnie się uśmiechał. Ale nie zamierzał mu ułatwiać. Nadal udawał bardzo zajętego.
           – To było na wiecu przedwyborczym prezydenta – zaczął od początku młodzieniec. – Obok mnie stała jakaś zupełnie obca kobieta z wózkiem. W wózku wiercił się dzieciak, wyraźnie znudzony. Dlatego się wiercił i wrzeszczał na całe Bździochy. W pewnym momencie o mało nie wypadł z wózka. Jego matka, bo to prawdopodobnie była jego matka, nie zauważyła tego. W ogóle nie zwracała na niego uwagi. Nie chciałem dzieciaka łapać, bo wie pan, o co mogłem być pomówiony, więc tylko zawołałem na niego: Będziesz siedzieć, czy nie?! Ale zanim dokończyłem pytanie, ten z podniesionym kołnierzem już był przy mnie i dzwonił po radiowóz. To wszystko.
           Przypałko zerknął w stronę Ciutgrzmota, ale wyglądało na to, że komisarz, zagłębiony w sprawozdania, w ogóle nie wie, co się dzieje obok. Widząc, że został bez pomocy i musi samodzielnie podjąć decyzję, pochylił się ponad biurkiem i wyszeptał:
           – Idź pan do diabła i nie grzesz więcej. I unikaj pan znudzonych dzieci.
Po czym wstał i zabrał się do parzenia ulubionej herbaty Ulung, której jeszcze około pół tony spoczywało w policyjnym magazynie. Przez roztargnienie o mało nie zaproponował filiżanki herbaty dopiero co przesłuchiwanemu młodzieńcowi.

           cdn…

sobota, 20 czerwca 2020

325. Pan Mongoł

           W czasach jedynie słusznych na wydziale tak zwanym „dyrektorskim”, czyli zarządzania, bździochowskiego uniwersytetu studiował syn mongolskiego dygnitarza, niejaki Aslandorj Möngkebaghatur Sayyid Ajjal Shams Omar al-Din. Takie miał imię. Nazwiska nie miał. Kiedyś, przy piwie tłumaczył kolegom, skąd wzięło się takie imię, i co ono oznacza, gdyż Mongołowie mają specyficzny sposób nadawania imion nowo narodzonym, a nazwisk nie używają. Po prostu mają same imiona, bez nazwisk. W zasadzie każdy ma inne imię i jest ono zlepkiem słów zawierających określenie charakteru, przydomka, nazwy klanu rodzinnego, a także naleciałości z innych języków, pozostałe po ekspansji Mongołów na sporą część świata. Ale największa nawet ilość alkoholu nie mogła sprawić, aby ktokolwiek mógł te imiona wypowiedzieć, a tym bardziej wypowiedzieć dokładnie, a już na pewno nie dało się ich zapamiętać. W związku z tym nazywano go po prostu: Homar, co też – jak widać – było zlepkiem słowno literowym z jego długiego oryginalnego imienia. Kolegom udało się zapamiętać tylko imię siostry. Można się domyślać, dlaczego, gdyż wcale nie było łatwiejsze. Erdenetungalag, co oznacza czysty klejnot; w tym wypadku perłę.
           Oficjalnie Homar kazał się tytułować: Guai Melschoi. Podczas któregoś alkoholowo upojnego wieczoru koledzy podpatrzyli w jego paszporcie to właśnie, zatajone przed nimi imię. Drogą podstępnych niby niewinnych pytań poznali jego etymologię. Okazało się, że imię pochodzi od pierwszych liter Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i Choibalsana, pierwszego komunistycznego władcy Mongolii. Dzięki takiemu imieniu Homar mógł dużo osiągnąć i korzystał z tej możliwości w maksymalnym stopniu. A „Guai” przed imieniem znaczyło po prostu „Pan”.
           Homar był człowiekiem niezwykle otwartym i towarzyskim. Imprezował z kolegami studentami, ile tylko dusza zapragnęła. Podczas którejś z kolejnych libacji, przedstawił mongolskie sprawy majątkowe. Okazało się, że w tym pasterskim kraju (wtedy jeszcze republice radzieckiej) najkorzystniejszą walutą jest koń. Właściciel tysiąca koni to w zasadzie biedak. Przy dziesięciu tysiącach koni zaczynało się dopiero dostrzegać ich właściciela. Takiego człowieka na pewno nie można jeszcze było nazwać zamożnym. Aby móc się ubiegać o jakieś stanowisko w administracji państwowej, trzeba było posiadać co najmniej pięćdziesiąt tysięcy koni. Wbrew pozorom nie trzeba było jakichś szczególnych zabiegów, aby okiełznać takie stado. Konie pasły się wolno na rozległym stepie i powoli przesuwały się w kierunku świeżych traw. Gdy już odeszły na pewien dystans, rodzina właścicieli zwijała jurtę i podążała ich śladem. Ojciec Homara miał stado liczące grubo ponad pięćdziesiąt tysięcy koni, w związku z czym był w Mongolii szychą.
           Jako się rzekło, Homar nie unikał towarzystwa do wypitki, a weseli koledzy co rusz podsuwali mu nowe pomysły. Niby żartem, lecz Homar niekiedy nie wyławiał niuansów i traktował ich dowcipy serio. Pewnego razu koledzy po przyswojeniu odpowiedniej dawki chmielowego napoju zaczęli namawiać Homara, aby załatwił jakiś pojazd, bo metro jest kosztowne, a poza tym nie zawsze da się nim dojechać tam, gdzie się chce. No i oczywiście trudno metrem zaszpanować przed dziewczyną, a chodzenie na dziewczynki było stałym punktem programu. Homarowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Na drugi dzień podjechała pod akademik wypasiona zachodnia fura z dodatkową tabliczką przy tablicy rejestracyjnej z oznaczeniem CC, czyli Korpusu Konsularnego. Jak widać, taka sprawa dla Homara to była pestka.
           W tej sytuacji koledzy zaczęli podpuszczać Homara, że jak by nie patrzeć, to ta fura jest za mała, aby ich wszystkich pomieścić, w związku z czym przydałoby się coś większego. Na przykład autobus. Kiedy następnego dnia podjechał luksusowy jak na tamte czasy autobus, także z oznaczeniem CC, koledzy zażądali czołgu.
           Spodziewali się, że Homar połapie się w ich żartach, ale gdy ten powiedział, że nie ma sprawy, przestraszyli się. Aby nie było draki, wyjawili Homarowi, że to wszystko były żarty. Nie chciał w to uwierzyć. Wtedy zaproponowano mu, aby przyprowadził po dwa konie dla każdego studenta. Rzeczywiście, na takie dictum Homar zaoponował.
           – Nie – powiedział. – Czystej, żywej gotówki ode mnie nie dostaniecie.
           Stanęło na tym, że samochód i autobus wróciły do konsulatu, a na popijawy towarzystwo, jak wcześniej, udawało się pieszo. Na dziewczynki też.

           cdn…

sobota, 13 czerwca 2020

324. Stoicki spokój hrabiego Bździochowskiego

           Na osiemdziesiątym czwartym piętrze jednego z bździochowskich wysokościowców, a więc piętro niżej od hrabiostwa Bździochowskich, mieszkał muzyk o pseudonimie Annabello (rzeczywistych personaliów muzyka, a zwał się on Taktus Werbelko, nikt nie znał; on sam pewnie też ich nie pamiętał). Muzyk to za mało powiedziane. Czy był to artysta muzyk? Na ten temat mógłby się wypowiedzieć któryś z fanów zespołu Deccybello, którego Annabello był założycielem i w którym grał na perkusji. Cóż tu jeszcze można dodać? Sama nazwa zespołu sugeruje preferowaną przez niego muzykę. I w rzeczy samej, hard razem z punk rockiem połączone z metalem to przy tym zespole cieniutka muzyczka na spotkania kółka Moherowych Muszek. Dla tych, którzy nie pamiętają, kółko Moherowych Muszek była to skrajnie wyznaniowa grupa starszych osób, odpowiednik moherowych beretów. Dlaczego muszki a nie berety, z braku czasu i miejsca nie będę tłumaczył; ma to jednakże związek z najbardziej rozpoznawalną przypadłością zwłaszcza męskiej części populacji Bździochowej Doliny. Kto się domyślił, ten się domyślił, kto się nie domyślił, musi pokopać we wcześniejszych tekstach. Mówi się, trudno. Mus to mus i jus. Wróćmy atoli na najwyższe piętra wieżowca.
          Jak na artystę (cóż, jednak będę Annabella nazywał artystą) przystało, zachowania miał rzeczywiście artystyczne. I to z najwyższej półki. Tłumacząc to na język potoczny, walił w bębny, kiedy tylko naszła go wena inspirowana którąś z umuzykalnionych greckich muz – Erato, Euterpe czy Terpsychory. Niezależnie od atrybutów owych muz, sprowadzało się to zawsze do jednego instrumentu, jakim była perkusja. Nie było ważne, czy był to dzień, czy też sam środek nocy. Annabello takich niuansów nie wyczuwał. Nietrudno się domyślić, jak niekiedy hrabiostwo cierpieli z tego powodu. Szczególnie wtedy, gady akurat byli w domu, a artyście zebrało się na ćwiczenie. Zwłaszcza w nocy. Zwracanie uwagi perkusiście nie miało sensu, o czym przekonali się hrabiostwo już po pierwszej próbie. Mieli nadzieję, że trafi się wreszcie okazja, taka jak przedstawiona przez Fredrę w Pawle i Gawle. Tymczasem znosili to w pokorze i milczeli. 
          Zdarzyło się jednak, że po którymś z wieczorów spędzonych z przyjaciółkami, hrabinę w nocy suszyło. Sięgnęła po plastikową butelkę z wodą mineralną. Ta zaś wysunęła jej się z ręki i z lekkim stukiem upadła na podłogę. Hrabina spojrzała z niepokojem na łóżko męża, ale ten spał w najlepsze. Zaspokoiła więc pragnienie i z powrotem ułożyła się do snu. Ale tylko na chwilę, bo po chwili… 
          Spod podłogi zaczęły dochodzić jakieś dźwięki. Z początku były to dźwięki nieartykułowane, które po chwili ułożyły się w soczystą wiąchę przekleństw. Tu muszę niestety zacytować w oryginale to, co docierało na najwyższe piętro wieżowca, bo gdybym miał opuścić wulgarne określenia, nie miałbym co zacytować i do czego się odnieść. Co wrażliwsi mogą opuścić ten fragment i powrócić do lektury dopiero od słów: „Monolog trwał i trwał…”. A teraz już cytat. 
          – Czy ta stara jebana kurwa musi tak hałasować?! Pierdolony kurwiszon tłucze się po nocy i spać nie daje! Jebana arystokracka kurwa, musiała mnie obudzić! Wyjebać stąd to chamstwo i będzie spokój!
          Monolog trwał i trwał, i nic nie wskazywało, że miałby się wkrótce zakończyć. Biedna hrabina, zgorszona, zatkała uszy. Spojrzała w stronę łóżka Piusa. Obudzony hrabia siedział na łóżku zaskoczony i zdegustowany.
          Następnego dnia hrabia natknął się na perkusistę w windzie. Skoro taki przypadek nastąpił, hrabia nie omieszkał zwrócić się do Annabella.
          – Szanowny panie – zagaił. – Chciałbym zapewnić pana, że jest pan w błędzie co do niektórych osobistych aspektów życia mojej żony. Otóż moja małżonka, czego jestem całkowicie pewien, nie uprawia profesji wymienionej w pańskiej nocnej wypowiedzi. Przeciwnie, w tych sprawach jest niezwykle powściągliwa, a poza tym jej źródło utrzymania znajduje się w zupełnie odmiennych sferach niż sugerowane przez pana. Także samo myli się pan co do jej wieku. Zdecydowanie nie jest w wieku podeszłym, jak był pan łaskaw to ująć. A także nie ma pan racji, jakoby we wspomnianym przez pana danym momencie dokonywała aktu zbliżenia intymnego. Jest więcej niż pewne, że wiedziałbym o tym. Zapewne wysnuł pan z całej tej sytuacji błędne wnioski. Jednakże jest jedna kwestia, w której mogę się z panem zgodzić. Chodzi mianowicie o arystokratyczne pochodzenie mojej żony. Otóż wydaje mi się, że w tym momencie przemówiła przez pana zazdrość. Mam wrażenie, że najlepszym sposobem zaspokojenia tego rodzaju pańskich ambicji byłby wyjazd na wyspy brytyjskie. Tam królowa za wybitne osiągnięcia, między innymi muzyczne, honoruje artystów nadaniem tytułu szlacheckiego. Namawiam zatem pana gorąco na wykonanie takiego ruchu, co ukoi pańskie skołatane nerwy i pozwoli zrealizować ambitne plany muzyczne. A teraz już pożegnam pana. Do zobaczenia po powrocie.
          Tu hrabia skłonił się lekko i uchyliwszy panamy opuścił windę, w której właśnie rozsunęły się drzwi. Fama niesie, że Annabello długo jeszcze jeździł windą góra–dół i trawił to, co powiedział mu hrabia. Czy udało mu się strawić? O tym fama milczy. Można się tylko domyślać.



           cdn…


sobota, 6 czerwca 2020

323. Igra w tigra

           Góralskimi korzeniami, prócz Staska Gdybały, zwanego Pućtem, mógł się jeszcze pochwalić inny Stasek, nazwiskiem Wychyl, zwany Ćwiortką. Nic dziwnego, że na imię było mu Stasek, bo na Podhalu są same Staski i Józki. Tu się akurat Józek nie trafił, tylko oba Staski – on i Gdybała. Stasek Wychyl dobrze się wpasował w bździochowskie środowisko, bo tak jak niemal wszyscy tamtejsi mężczyźni nie wylewał za kołnierz.
           Ale było też coś więcej. Z Podhala Ćwiortka przywiózł pewną zabawę towarzyską, w sam raz dla niewylewających za kołnierz, i rozpropagował ją na kresach Kresów Wschodnich, co mu przyszło bez specjalnego trudu. Zabawa nazywała się Igra w tigra i polegała na tym, że towarzystwo, zazwyczaj męskie, siedziało przy stole i piło. W sumie nic nadzwyczajnego, tak najczęściej wyglądają zakrapiane imprezy. Różnica pojawiała się w momencie, gdy któryś z biesiadników zawołał: „Tiger”. Wtedy wszyscy, jak na komendę, którą de facto było to zawołanie, wstawali z krzeseł (w oryginale – z zydli) i wchodzili pod stół. Po chwili padało następne hasło: „Ni ma tigra” i wszyscy wracali na swoje miejsca przy stole. Kto nie miał już siły, zostawał pod stołem. I tak dalej aż do ostatniego gościa. Wygrywał oczywiście ten, któremu jako ostatniemu udało się wdrapać z powrotem na krzesło.
           „Igra w tigra” bardzo przypadła do gustu mieszkańcom Bździochowej Doliny, czemu trudno się dziwić. Ale ze Staskiem Wychylem, zwanym Ćwiortką, trudno było wygrać, a ściślej nie wygrał jeszcze nikt. W tym kontekście można by się zastanawiać, dlaczego Staska Wychyla nazwano tylko Ćwiortką. Rzecz ta oczywiście miała swoje wyjaśnienie i się wyjaśniła. Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, że chodzi o ćwierćlitrową butelkę wódki, bo tak nazwano Staska, gdy taka ilość alkoholu wystarczała we wczesnej młodości do zwalenia go z nóg. Owszem, chodziło o ćwierć ale nie litra, lecz galonu, amerykańskiej miary pojemności. Takim przydomkiem ochrzcili Staska Wychyla znajomi, którzy wrócili z Hameryki i mieli to nieszczęście, że siedli razem z nim do wódki.
           Bo Stasek potrafił wypić. W praktyce wyglądało to tak, że Stasek i tak pił tak długo, dopóki sam o własnych siłach nie zjechał pod stół, gdzie dołączał do reszty poległego wcześniej towarzystwa. Krótko mówiąc, pił na umór, ocierając się o alkoholizm.
           Skoro już zostało wspomniane o Hameryce, warto dodać, że Stasek Wychyl też swego czasu udał się na emigrację „za chlebem”. Ale nie była to Hameryka, tylko Afryka Południowa. Ktoś mu kiedyś naopowiadał cudów i Stasek to kupił. Zasadniczo jego styl życia na wyjeździe nie uległ zmianie. Po skończonej pracy w kopalni diamentów wsiadał w samochód, jechał dwie godziny do najbliższego miasta, tam wlewał w siebie pewną ilość taniej whisky, po czym wracał, trochę podrzemał i zaczynał kolejny dzień. Jakimś cudem nigdy nie miał do czynienia z policją. Wprawę w tym procederze, zarówno w piciu, jak i w jeździe po pijaku, miał, bo przywiózł je ze sobą z oćczyzny, jak nazywał kresy Kresów Wschodnich. Koledzy po kieliszku nazywali go Stasek Łajczil. Tys piknie, jak zwykł był mawiać. „Ćwiortka” koledzy za cholerę nie potrafili wymówić.
           Takie właśnie i tyle wspomnień przywiózł ze sobą z powrotem Stasek Wychyl z Afryki Południowej. Kiedy podczas kolejnej Igry w tigra” zainicjowanej Pod Upadłym Aniołem, za którą na emigracji z tęsknoty nostalgicznie ściskało go w dołku, gdy jeszcze większość towarzystwa siedziała przy stole, Stasek przywoływał z pamięci te wspomnienia, podmalowane dramaturgią typu spotkanie oko w oko z dzikimi zwierzętami, najczęściej z lwem lub nosorożcem, i zabawiał nimi zasłuchane grono przyjaciół. Na koniec zwierzył się ze swojej tajemnicy.
           – Wiecie, dlaczego wróciłem? – zapytał, ściszając głos. – Wiecie? Nie wiecie. To ja wam powiem. – Po czym, jeszcze bardziej ściszając głos, dodał: – Bo bałem się, że popadnę w nałóg.

           cdn…